Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 26 lutego 2007, 16:59

autor: Paweł Surowiec

Battlestations: Midway - recenzja gry

Niezapowiedziana wizyta japońskich samolotów w bazie amerykańskiej marynarki wojennej w Pearl Harbor odbyła się rankiem 7 grudnia 1941. Każdy, kto nie spał na lekcjach historii, powinien kojarzyć piekło, jakie się tam wówczas rozpętało...

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Producenci i wydawcy RTS-ów nie rozpieszczają nas zbytnio tytułami traktującymi o zmaganiach dwóch wielkich flot – USA i Japonii – w burzliwych czasach II Wojny Światowej. Ciągle tylko ta Normandia i operacja „Overlord” (bij Szkopa!), czasami łaskawie pozwolą graczowi przelać wirtualną krew na froncie wschodnim (ale też „grzmoć Fryca!” w ramach przyjętej poprawności politycznej), czy gdzieś pośród piasków Afryki (tu już zdarzy się dokopać i Makaroniarzowi). I z trzech płaszczyzn stanowiących areny walki dwie są ciągle traktowane po macoszemu – powietrze i woda. Lecz przecież każdy kto czytał Burzę nad Pacyfikiem nieodżałowanego Flisowskiego albo oglądał klasyczne już monumentalne dzieła filmowe Tora, tora, tora lub Midway, wie, że i starcia potężnych pancerników czy też lotniskowców gdzieś pośrodku wielkiego oceanu również noszą wszelkie znamiona po temu, by wciągać jak bagno i dostarczyć sporej dawki rozrywki. Tymczasem sięgając w zakamarki pamięci odnajduję w niej tylko jeden tytuł, wydany całkiem niedawno i dotyczący wspomnianej tematyki – Pacific Storm. Lichutko. Dobrze się więc stało, że towarzystwa dotrzyma mu Battlestations: Midway, produkcja węgierskiego oddziału Eidosu. Niejako konkurencyjna, bo także łącząca w sobie dwa gatunki – strategii czasu rzeczywistego (taktycznej) i zręcznościowego symulatora.

- Admirale, Akagi poszedł na dno – czy nie uważa Pan, że to znakomita okazja by... obalić całą flaszkę, zamiast wychylać jednego, marnego kielonka tego Whiskacza!? – kadr z jednego z przerywników filmowych.

Pierwszy kontakt z grą i... od razu źle wróżący zgrzyt. Mianowicie okazuje się, że użyto systemu plików UDF, które nie każdy napęd DVD rozpoznaje. Zanim więc zakupisz grę, drogi czytelniku, upewnij się, że nie będzie się to wiązało z dodatkowym wydatkiem. Kolejne wrażenie (podczas instalacji z innego czytnika) już napawające większym optymizmem: program rozpoznaje mój, nie będący wszak demonem szybkości sprzęt (Athlon 64 3500+, 1 GB RAM, GeForce 7600 GT), jako platformę highendową – i takie też wysokie detale graficzne aplikuje dla rozgrywki (ihaaa!).

Gdy tylko Battlestations: Midway zagościło na dobre na dysku, rzucam się na głęboką wodę, rozpoczynając kampanię dla pojedynczego gracza. Pierwsza misja to – nie mogło być inaczej w tym przypadku – niezapowiedziana wizyta japońskich samolotów w bazie amerykańskiej marynarki wojennej w Pearl Harbor (aloha Hawaii!), rankiem 7 grudnia 1941. Każdy, kto nie spał na lekcjach historii, powinien kojarzyć piekło, jakie się tam wówczas rozpętało. No więc w samym środku tego galimatiasu ja, zwący się tutaj Henrym Walkerem (dla kumpli od kielicha – Heniek), porucznik US Navy. I moja nikczemnych rozmiarów, ale całkiem sporych możliwości, łajba – kuter torpedowy typu Elco. Dla niewtajemniczonych: taka większa motorówka, tyle że uzbrojona. Oficer marynarki, tym bardziej amerykańskiej, nigdy nie płacze, więc z pokorą przyjmuję łupinę, którą oddano pod moją komendę, po czym zaczynam pruć z kaemów kal. 0.50 do kolejnych kluczów samolotów pilotowanych przez skośnookich lotników. Jatka, która się rozgrywa na portowych wodach i ponad nimi zwyczajnie zapiera mi dech w piersiach: w kilka chwil piękne niebo zasnuwa się chmurami czarnego dymu, taflę wody znaczą kilwatery kolejnych torped zrzucanych przez potomków samurajów. Serce jeszcze bardziej się raduje, gdy widzę, że na pancerniku Arizona dochodzi do potężnej eksplozji magazynu amunicji (w kilka minut zginęło wówczas ponad tysiąc marynarzy), a inny kolos, Nevada, rusza, starając się wyrwać z potrzasku na otwarte morze. Jeszcze tylko orkiestry McMillana grającej na pokładzie tej ostatniej brakuje...

Nie dość, że zaserwowane wizualia zrzucają z krzesła, to jeszcze zadbano, by wszystko jako tako zgadzało się z historią! No właśnie – jako tako to dobre określenie. Bo sekundę potem czar lekko pryska wraz z kolejnym rozkazem: zatopić miniaturową łódź podwodną! – Cóż to, czyżby chorąży Sakamaki zdołał jednak okiełznać krnąbrny kompas i pokonać nocą wejście do portu, nie natknąwszy się na niszczyciel Ward? – myślę sobie, trochę zawiedziony. Ale niech tam, takie delikatne „naciągnięcie” wcale nie musi przecież przekreślać całej zabawy. Po chwili jednak zaczyna się prawdziwa bajka – zasiadamy, wcielając się w rolę bohatera pobocznego, niejakiego Donalda, za sterami myśliwca i strącamy do wody japońskie samoloty, tym razem... wracające już na macierzyste lotniskowce. Pewnie gdybyśmy mieli kilka bomb lub torped wojna skończyłaby się już teraz, tak samo szybko jak zaczęła... Ot, taki mały rewizjonizm historyczny dla pokrzepienia serc – głównie amerykańskich, dodam.

Pearl Harbor, 7 grudnia 1941. Eksplozja magazynu amunicji na Arizonie, na bliższym planie pancernik Nevada próbujący wyrwać się z portu i z piekła, które się w nim rozpętało.

Lecz wrażenie uczestniczenia w wielkim, morskim spektaklu pozostaje, potęguje się z każdym kolejnym rozgrywanym scenariuszem, trwając – żeby nie było niedomówień – aż do finałowej kulminacji. W kampanii dla pojedynczego chojraka uraczono nas 11, bardzo grywalnymi misjami. Ich grywalność bierze się m.in. stąd, że prawie w każdym scenariuszu czekają na zrealizowanie cele dodatkowe i ukryte (często po kilka) oraz stosowne baretki (odznaczenia) do zdobycia (nawet w multiplayerze), więc na porządku dziennym jest parokrotne wracanie do jednej mapy. Jakby tego było mało, możemy spróbować sił w podobnej liczbie tzw. misji wyzwań, równie emocjonujących. Z czasem admiralicja powierza nam coraz większe i groźniejsze jednostki pływające, stopniowo dodaje do naszej flotylli kolejne okręty wojenne. Kierowanie nimi na mapie taktycznej jest proste i przejrzyste. To znaczy: dopiero, gdy przebrniemy przez długi i – co tu się dużo rozpisywać – nudny jak flaki z olejem samouczek, bez którego jednak ani rusz. I przyzwyczaimy do dosyć niecodziennego sterowania jednostkami: nie tyle konsolowego, co rodem z jakiegoś shootera FPP (wszystkie klawisze/funkcje zgrupowane wokół WSAD).

A jak wygląda sama bitwa, gdy już do niej dojdzie? Ach, miodnie, wam powiem. Wszystko tutaj toczy się w wartkim i żywym tempie, nie pozwalając ani przez moment się nudzić. Czasami może nawet aż nadto dynamicznie – niekiedy za mało tu strategii a więcej zręcznościowego klikania i we znaki daje się anachroniczny brak opcji dla zgredów czyli aktywnej pauzy. Widzimy lecące w stronę naszego spokojnie sobie płynącego związku taktycznego formację nieprzyjacielskich samolotów? Natychmiast wyrzucamy z naszego lotniskowca własne myśliwce, by je przechwyciły. Domyślamy się, iż wrogie maszyny z czegoś wystartowały i posłany na zwiad okręt podwodny potwierdza te przypuszczenia, odkrywając japoński lotniskowiec w eskorcie niszczycieli. Te ostatnie próbują zatopić dzielnych podwodniaków, obrzucając ich bombami głębinowymi, ale same szybko zamieniają się w dymiące wraki, ostrzelane potężnymi działami naszego pancernika wkraczającego właśnie do akcji. Oponent jednak też ma na stanie podobne monstra i chętnie je wykorzystuje, zadając dotkliwe rany. To pora, by znowu użyć przeciw niemu samolotów, tym razem torpedowych i bombowców nurkujących. A może zadać śmiertelny cios ową łodzią podwodną, rozpruwając burtę potwora celną salwą torped? Pomysł, albo nawet kilka, na finałowe cięcie zawsze się w tej grze znajdzie.

Przesyłka – kubańskie cygara dla kapitana – dostarczona!

W każdej chwili można przeskoczyć do wybranego okrętu lub samolotu, by samemu poprowadzić atak. Przesadnego realizmu się nie spodziewajcie jednak po tym aspekcie rozgrywki. Salwy artyleryjskie tu się oddaje odkładając stosowną poprawkę „na oko”, torpedy odpala „pi razy drzwi” – bez zbędnych i nudnych obliczeń. Model lotu samolotów jest zręcznościowy: ani podwozia nie wypuścimy/wciągniemy chociażby, ani klap. Lotniskowca nie trzeba ustawiać pod wiatr, by wyrzucić samoloty w powietrze, a wszelkie uszkodzenia pływających „żelazek” naprawiane są przez dzielną załogę w mgnieniu oka. Trochę żal więc, że długiej walki o utrzymanie ciężko uszkodzonego okrętu na wodzie, jakiej w rzeczywistości doświadczyli np. marynarze z lotniskowca Yorktown, nie przeżyjemy, ale co tam... Dodać jeszcze mogę – odnośnie realizmu historycznego –że jeśli blisko rejonu działań w danej misji znajdował się w rzeczywistości jakiś potężny okręt wojenny wroga, którego udział w szykującej się bitwie był możliwy, to go się tutaj spodziewajcie. W końcu efektowna batalia jest jak dramat antyczny i musi mieć przecież swoich aktorów.

Osobiste kierowanie w bitwie każdą z powierzonych jednostek nie jest jednak konieczne i na dobrą sprawę misję można rozegrać od początku do końca praktycznie nie wychodząc z mapy taktycznej bo AI podkomendnych sprawuje się przyzwoicie. Kiedy trzeba, samoloty (dla przykładu) same poczęstują bombami lub torpedami cele, wrócą nad swoje pływające lotnisko (o ile nie zostaną po drodze zestrzelone) i nawet wylądują. A i przeciwnik też sobie radzi odpalając w naszym kierunku kolejne salwy torped, gdy ma okazję, czy wykonując skuteczne uniki przed tymi wystrzelonymi w jego kierunku. Trochę gorzej zachowują się okręty płynące w formacji bojowej, często wchodząc sobie w paradę przy zmianie szyku, bądź wykonując nie całkiem takie zwroty, jak byśmy chcieli, gdy atakują wroga.

Niebieskie strzałki – waypointy/rozkazy ruchu, czerwone – rozkazy ataku na wybrane jednostki, zielone – rozkazy eskorty lub lądowania. Prosto i przejrzyście.

Graficzny garnitur, w jaki ubrano program, nie pochodzi może od Armaniego, ale też nie jest to gang pana młodego z wiejskiego wesela. Trzyma taki dosyć nierówny poziom, napisałbym. Z jednej strony mamy bowiem pięknie skrojoną marynarkę w rodzaju widowiskowych efektów eksplozji czy promyków słońca przenikających w głąb oceanu, by pobawić się tam z zanurzoną łodzią podwodną – i tym podobne detale. Albo animacje składania skrzydeł samolotów zjeżdżających windami pod pokłady lotniskowców. Z drugiej zaś – z portek wystają fastrygi: jak wyspy i przyroda na nich, którym przydałoby się trochę takiego bardziej Far Cry’owego szlifu. Wszystkie chyba bez mała bitwy rozgrywają się przy ślicznej pogodzie, na spokojnym i martwym oceanie, zupełnie niestety nie widać tej złowrogiej natury żywiołu wody (co jest jednak wytłumaczalne – przy sztormie samoloty by nie poszalały). Same okręty, z malusimi marynarzami uwijającymi się na pokładach, prezentują się przyzwoicie, choć czasami ich burty świecą jakąś nie pierwszego gatunku teksturą. Za to wszystkie te niedociągnięcia z całą pewnością rekompensuje spora ilość bardzo dobrej jakości renderowanych cutscenek, na które – by być uczciwym – powinna spłynąć część splendoru za zbudowanie odpowiedniego klimatu. Nie grzeszą one pewnie oryginalnością prezentowania historii, ale oglądając je ma się wrażenie oglądania dobrego filmu wojennego. Nie bez znaczenia dla niektórych maniaków może też być fakt, że można włączyć efekty rozmycia lub starego filmu i jeszcze raz cieszyć się rozgrywką, tym razem w ciut inaczej wyglądającej oprawie.

Model zniszczeń wszelkich pływających „żelazek” i samolotów uwijających się w powietrzu jest zadowalający, ale rozdziawienia otworu gębowego gracza raczej nie spowoduje. Pogięte i nadpalone nadbudówki ostrzelanych okrętów to plus, minusem jest to, że wszystkie łajby idą na dno w podobny sposób, takiego np. przełamywania się wraków na pół czy odpadania wież działowych gdy okręt tonie pokładem w dół nie ujrzymy. Samoloty z kolei albo kończą resurs w ognistej kuli eksplozji albo spadają do wody w kilku kawałkach, też zresztą zwykle na koniec eksplodujących.

Słabiej wypada w moim odczuciu strona dźwiękowa, ale jeszcze chyba nie recenzowałem gry, w której ten element wybijałby się ponad standard (poza CoH). Eksplozje, salwy dział dużego kalibru czy terkot tych mniejszych nie drażnią, jednak w okrzykach marynarzy brakuje jakby większej dawki emocji. A muzyka to – jak dla mnie – zupełne już buczenie, takie, co to się wyłącza po kilku misjach i za którym się nie tęskni.

Dwa zdania wypadałoby również napisać o trybie multiplayer (to już jedno ;-)). Około 10 map, do 8 graczy na jednej, czterech po każdej stronie (ale walki one-on-one też oczywiście są możliwe). Większość plansz pozwala, by jedni uczestnicy zabawy przejęli kontrolę nad lotniskami, wysyłając w bój kolejne samoloty myśliwskie, torpedowe czy bombowce, inni dostają we władanie stocznię i wodują okręty wojenne, by pomóc kolegom lotnikom. Każdy gracz dysponuje pewnym, wyczerpywalnym limitem sił. I w każdej chwili można przeskoczyć do którejś z podległych jednostek – zupełnie jak w singlu – by osobiście poprowadzić atak. A jego celem są zwykle podobne do naszych instalacje wroga (lotniska – w tym te pływające – stocznie) choć, rzecz jasna, zanim się do nich dobierzemy, przyjdzie nam pewnie stoczyć wielką bitwę morską na środku oceanu. Frajdy co niemiara, tym większej im częściej uda nam się zebrać ekipę czterech łebskich facetów, którzy potrafią się dogadać, a druga strona również wystawi podobną ferajnę. Klany muszą wyrosnąć jak dwa razy dwa... Póki co jednak największe problemy sprawia chimeryczny GameSpy, kapryśnie akceptujący chyba tylko te wybrane konta, z których gracz korzysta. Zrzucam to na karb tego, że gra jest jeszcze młoda – jako szczęśliwy posiadacz pełnej wersji (tylko do recki) mogłem pograć ledwie z użytkownikami dema MP (pisano 30.I).

Brain znaczy się „mózg”. No to kiepsko to sobie wykombinował.

Generalnie zaryzykowałbym nawet i określił grę mianem takiej Company of Heroes na morzu. W trybie dla pojedynczego gracza jest równie, jeśli nie bardziej dynamiczna, trochę mniej może efektowna, ale także obfitująca w widowiskowe starcia. Niech tam – rzucajcie we mnie kamieniami jeśli chcecie, ale szczerze napiszę, że grało mi się w to przyjemniej niż w CoH. Po części pewnie z racji mniej ogranej tematyki programu. Z kolei porównując Midway do „morskiej konkurencji” stwierdzam, iż podczas gdy ślamazarny Pacific Storm to pozycja bardziej hardcore’owa (ze swoim trybem/mapą strategiczną), to ta „zręcznościowa strategia” jawi się jako tytuł przeznaczony dla mniej wybrednego gracza.

Czy można się spodziewać kontynuacji? (Ale mnie poniosło, nie? ;-)) Cóż, wieńcząca kampanię single player bitwa o (tytułowe) Midway nie była przecież końcem wojny na Pacyfiku, ledwie punktem zwrotnym. Zatrzymano japoński blitzkrieg, Amerykanie wreszcie przeszli z defensywy do ataku, łojąc tyłki Japończykom (choć tutaj, w tym wcześniejszym okresie, też są stroną wygrywającą). Wprawdzie nie były to stricte działania tylko na wodzie (walki o Guadalcanal, Okinawę), czyli wymykające się już z ram gry w obecnej postaci ale... poczekamy, zobaczymy. Ja tam trzymam kciuki.

Paweł „PaZur’76” Surowiec

PLUSY:

  • dynamiczna rozgrywka, efektowne bitwy morskie – i fan szybkich RTS-ów znajdzie tu coś dla siebie, i maniak zręcznościowych gier akcji;
  • sporo celów dodatkowych, ukrytych w misjach, których realizowanie wydłuża zabawę; misje-wyzwania;
  • sporo i b. dobrej jakości renderowanych przerywników filmowych;
  • multiplayer dający nadzieję na miodną zabawę.

MINUSY:

  • może momentami zbyt dynamiczna, niekiedy za mało tu strategii a więcej zręcznościowego klikania; brak opcji dla zgredów czyli aktywnej pauzy;
  • długi i nudny jak flaki z olejem samouczek, który jednak wypada przejść, by poznać tajniki sterowania; mało intuicyjne sterowanie;
  • nierówna grafika;
  • gdzie te elementy zdobywanego doświadczenia, rozwoju podległych jednostek itp., które zapowiadano?
  • słaba muzyka.
Recenzja gry Ara: History Untold - marketing oszukał mnie, że to kolejny klon Civki, a to coś całkowicie innego
Recenzja gry Ara: History Untold - marketing oszukał mnie, że to kolejny klon Civki, a to coś całkowicie innego

Recenzja gry

Nie, Ara: History Untold - wbrew hasłom marketingowym - nie będzie kolejną alternatywą dla serii Civilization. Jednak nie jest to wada, bo gra ma na siebie własny pomysł i realizuje go sprawnie, choć nie zawsze konsekwentnie.

Recenzja gry 63 Days - to nie Niemcy są tu największym wrogiem, ale absurdy, błędy i brak logiki
Recenzja gry 63 Days - to nie Niemcy są tu największym wrogiem, ale absurdy, błędy i brak logiki

Recenzja gry

Po 20 godzinach, które spędziłem z 63 Days, miałem w sobie mnóstwo sprzecznych emocji. Z jednej strony uważam, że to przeciętna gra z aspiracją do ponadprzeciętnej – z drugiej zaś liczba błędów i nielogicznych rozwiązań przeraża.

Recenzja gry Frostpunk 2 - polityka bywa gorsza od apokalipsy
Recenzja gry Frostpunk 2 - polityka bywa gorsza od apokalipsy

Recenzja gry

Gdy pierwszy raz uruchomiłem Frostpunka 2, byłem pełen obaw. Twórcy ewidentnie chcieli poeksperymentować z konwencją, zmienić formułę i zaoferować coś nowego. Czy jednak wyszło to grze na dobre?