Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 13 lipca 2009, 13:33

autor: Maciej Jałowiec

Battlefield 1943 - recenzja gry

W porównaniu z pozostałymi grami z serii Battlefield odsłona z dopiskiem 1943 oferuje graczom stosunkowo niewiele. Nie zmienia to jednak faktu, że małe może być piękne.

Recenzja powstała na bazie wersji X360. Dotyczy również wersji PS3

Cięcie gier i rozprowadzanie ich kawałek po kawałku to zmora dzisiejszych graczy. Od czasu pamiętnej zbroi dla konia zwrot Downloadable Content (DLC) jest utożsamiany z wyciąganiem gotówki za coś, co zdaniem klientów powinno znaleźć się w podstawowej wersji gry. Battlefield 1943 nie jest, co prawda, płatnym DLC, ale w sumie mało mu do tego miana brakuje. Oferuje niewiele w porównaniu z pozostałymi odsłonami cyklu, a na dodatek – w obliczu nadchodzącej premiery Battlefield: Bad Company 2, BF1943 – wydaje się być zaledwie nieśmiałą próbą połączenia silnika Frostbite z realiami II wojny światowej, gdzie Amerykanie stają w szranki z Japończykami.

Wszystko to nie zmienia jednak faktu, że każdy szanujący się fan serii powinien przynajmniej rzucić okiem na najnowszą produkcję studia DICE. Możliwość pobrania półgodzinnej wersji demonstracyjnej gry (tzw. trial) daje świetną okazję do sprawdzenia, jak BF1943 wygląda w akcji. Do dyspozycji graczy oddano trzy mapy (wyspy, o które walczono podczas wojny na Pacyfiku), trzy klasy postaci, cztery typy pojazdów (barki, samoloty, dżipy i czołgi) a także sporo broni stacjonarnej, zarówno przeciwpiechotnej, jak i przeciwlotniczej. Za wszystko to trzeba zapłacić 1200 Microsoft Points, co stanowi równowartość niespełna 50 PLN. Gdyby spróbować porównać BF1943 z Battlefield: Bad Company pod względem zawartości (tryby rozgrywki, liczba map oraz klas), okazałoby się, że najnowsze dzieło DICE nie jest do końca warte takich pieniędzy. Gra jednak nadrabia wysoką jakością wykonania.

Wake Island nadal wygląda jak Wake Island,ale tylko na początku rundy.

Przyglądając się dostępnym w grze planszom, nie sposób przegapić mapę Wake Island, znaną zarówno z Battlefield 1942, jak i z Battlefield 2. Pecetowi fani cyklu z pewnością docenią ten gest, gdyż Wake to naprawdę świetna arena. Zmiany względem pierwowzoru w BF1943 polegają głównie na deformacji terenu zaprezentowanej już w BF:BC. Większość budynków, murków, skrzynek i worków z piachem można więc obrócić w pył. Tylko betonowe bunkry są nie do ruszenia. Podobnie jak w poprzedniej odsłonie cyklu tak i teraz uszkodzenia budynków podlegają podziałowi na coś w rodzaju stref trafienia. Możemy zatem podziurawić całą konstrukcję, ale tylko pod warunkiem, że będziemy strzelać tam, gdzie twórcy raczyli przewidzieć możliwość zrobienia dziury. Nie da się także kompletnie zawalić zabudowań. Nie jest to jednak wielki problem dla graczy, sądząc po popularności trybów wieloosobowych w Bad Company. Nie należy także zapominać o tym, że w ziemi również da się zrobić parę lejów – każdy materiał wybuchowy daje taką możliwość. Wystarczy więc parę minut walk, by mapa wyglądała, jakby przeszło przez nią tornado, grad i potężna burza z piorunami. Zapewniający te dobrodziejstwa silnik Frostbite ewidentnie daje radę.

Pozostałe mapy to Iwo Jima i Guadalcanal. Te plansze, choć nie zyskały sobie aż takiej popularności jak Wake Island, również powinny być znane wielbicielom pierwszej gry z serii. Na nich zabawa także jest przednia i – tak jak w Bad Company – w wyniku działań wojennych ich wygląd zmienia się niesłychanie. W przypadku Guadalcanal jest to ważne nawet ze strategicznego punktu widzenia – wykosiwszy drzewka na wyspie (np. przy użyciu czołgu), można utworzyć bardzo użyteczne ścieżki dla mniejszych i szybszych pojazdów. Natomiast po wyeliminowaniu worków z piaskiem można szybciej przedostawać się w pobliże wrogich flag.

Gra oferuje tylko jeden tryb zabawy i jest to znany od dawien dawna Conquest, w którym gracze muszą przejmować flagi rozmieszczone na planszy. Celem zabawy jest wyczyszczenie konta drużyny przeciwnej ze specjalnych punktów (Tickets). Można to robić, zarówno eliminując wrogów, jak i przechwytując wspomniane przed chwilą flagi – gdy mamy większość tych ostatnich pod kontrolą, przeciwnik automatycznie traci punkty w określonym tempie. Osobiście nie mam nic przeciwko temu trybowi zabawy. Pozostałe wynalazki serii Battlefield, takie jak Gold Rush lub Titan Mode, nie odniosły tak spektakularnych sukcesów jak Conquest. Nic zatem dziwnego, że postanowiono do niego wrócić przy okazji BF1943. Przy omawianiu sposobów na zmagania w nowym dziele DICE warto także wspomnieć, że po wykonaniu przez graczy łącznie 43 milionów wirtualnych zabójstw odblokowana zostanie dodatkowa mapa i kolejna opcja rozgrywki wieloosobowej. Plansza nazywa się Coral Sea, a grać będziemy na niej w Air Superiority, tryb koncentrujący się na zmaganiach pilotów. Biorąc pod uwagę oszałamiającą szybkość działania graczy, przed końcem lipca czwarta mapka zapewne stanie się dostępna.

Pilotaż nie jest łatwą sztuką, ale każdy weteran seriipowinien poradzić sobie w BF1943 z maszynami latającymi.

Jeżeli w BF:BC brakowało Wam samolotów, to BF1943 powinien to jakoś wynagrodzić. Choć do dyspozycji oddano tutaj tylko dwa myśliwce, zabawa z ich wykorzystaniem jest pierwszorzędna. Każda maszyna jest wyposażona w działka, służące przede wszystkim do zestrzeliwania wrogich samolotów. Wytrawni gracze mogą ich również używać do eliminowania pojedynczych piechociarzy. W razie potrzeby można także przeprowadzać bombardowania. Uzupełnianie amunicji jest zbędne, bowiem nie jest ona limitowana. Co innego wytrzymałość maszyny – gdy samolot zostanie uszkodzony, trzeba przefrunąć tuż nad lotniskowcem, by przeprowadzić szybką naprawę. Tak jak we wcześniejszych odsłonach cyklu, tak i tu sztuka pilotażu do najłatwiejszych nie należy. Żeby stać się prawdziwym asem przestworzy, trzeba mieć zarówno smykałkę do tego typu zabawy, jak i spędzić trochę czasu na treningach.

Czołg bez wsparcia piechotymoże zostać szybko zniszczony przez przeciwników.

Latanie samolotem związane jest z nowym elementem gry, który może okazać się dość kontrowersyjny. Wraże maszyny oznaczane są wyraźnym czerwonym okręgiem, widocznym nawet wtedy, gdy wrogi pilot lata sobie na drugim krańcu planszy. Nie da się ukryć, że jest to wyjątkowo nachalne ułatwienie i hardcore’owym graczom niekoniecznie musi się ono spodobać. Jednak z tego, co zauważyłem, czerwony znacznik nie czyni z podniebnych pojedynków strzelania do kaczek. Przeciwnik, który często skręca i co chwilę zmienia wysokość, to trudny cel, niezależnie od tego, czy jest specjalnie oznaczony, czy też nie. Jedyne, co mi się naprawdę nie spodobało w samolotach, to niewielka siła ich bomb. Oczywiście mamy tu do czynienia ze zwykłymi myśliwcami, ale mimo to coś tu jest nie tak, skoro ładunek trafiający w ziemię pięć metrów od piechura nie robi mu wielkiej lub wręcz żadnej krzywdy.

Każdy gracz przystępujący do zabawy musi wybrać jedną z trzech klas. Pierwsza z nich, zwąca się zwyczajnie „strzelec”, ma na wyposażeniu karabin samopowtarzalny, granaty nasadkowe i tradycyjne a także bagnet. Powstaje w ten sposób prawdziwa maszynka do zabijania piechoty – broń podstawowa świetnie sprawdza się w walce na średni dystans, a materiały wybuchowe umożliwiają oczyszczanie budynków z żołnierzy nieprzyjaciela. Kolejna klasa, o jakże oryginalnej nazwie „piechota”, jest dla tych wszystkich, którzy wolą walczyć na krótkie dystanse. Pistolet maszynowy i granaty świetnie nadają się do tego typu starć. Bezodrzutowa broń przeciwpancerna pozwala tej klasie atakować wrogie czołgi, i to z niemałą skutecznością. Klasa ta posiada również klucz do śrub, który może być wykorzystywany zarówno do napraw, jak i do bicia żołdaków nieprzyjaciela. Ostatni są snajperzy i tutaj nie ma żadnych niespodzianek. Oprócz standardowego karabinu z lunetą i pistoletu posiadają jeszcze małe bomby przywodzące na myśl ładunki C4 z wcześniejszych odsłon serii. Są one detonowane zdalnie, zatem można z ich pomocą tworzyć wybuchowe pułapki. Snajperzy posiadają także broń do walki wręcz.

Teraz zamiast artylerii mamy bombardowania.

Dostępne klasy są całkiem zróżnicowane i co ważne – żadna z nich nie dominuje nad pozostałymi. Mimo to najmniejszą popularnością cieszy się snajper, głównie ze względu na rodzaj posiadanej broni i konieczności przyjmowania taktyki, która bynajmniej nie ogranicza się do szturmowania wrogich pozycji z radosnym okrzykiem na ustach. Co ciekawe, w BF1943 to właśnie piechota jest najgroźniejszym przeciwnikiem czołgów. Zwróćcie uwagę na to, że wszystkie klasy mają do dyspozycji ładunki wybuchowe. W teorii oznacza to, że każdy gracz może pokonać czołgistę lub przynajmniej uszkodzić mu maszynę. Przegapienie dwóch lub trzech nieprzyjaciół może okazać się dla kierowcy błędem, który będzie kosztował go jego wirtualne życie.

Wartość bojowa czołgów drastycznie wzrasta, gdy mają one zapewnione wsparcie piechoty. Eliminowanie przeciwników chcących rozwalić maszynę i naprawianie wszelkich uszkodzeń czyni czołg niemalże niepokonanym. Oczywiście sam czołgista również musi wykazywać się nienagannymi zdolnościami przewidywania ruchów przeciwników i pewną wiedzą na temat gry. Okazuje się bowiem, że nie wszyscy gracze zdają sobie sprawę z faktu, że tył czołgu jest jego najgorzej opancerzonym miejscem. Bardzo cieszy fakt, że w BF1943 nie zapomniano o skróceniu zasięgu dział czołgowych i wyrzutni rakiet. Jak zapewne pamiętacie, w BF:BC można było z pomocą tych broni skutecznie eliminować wrogów oddalonych o kilkaset metrów.

DICE należą się również pochwały za przyzwoicie wykonane „hitboksy” i wyeliminowanie głupich błędów, takich jak przelatywanie pocisków czołgowych przez inne pojazdy. W trakcie zabawy ani razu nie zetknąłem się z sytuacją, w której gra nie zaliczyłaby mi ewidentnego headshota. Nie zdarzyło się również, aby jakikolwiek wróg przeżył przyjęcie kilkunastu pocisków na klatę. Od strony technicznej BF1943 prezentuje się więc elegancko. Trochę gorzej ma się sprawa z balansem pojazdów. Do wspomnianych wyżej bomb zrzucanych z samolotów dochodzą jeszcze słabe pociski czołgowe. Tutaj po raz kolejny mamy do czynienia z zaskakująco małą skutecznością głównego działa w konfrontacji z piechotą. Strzał w ziemię tuż obok żołnierza co najwyżej rani go, a nie zabija. Nie są to jednak poważne niedociągnięcia i wierzę, że zostaną one wkrótce wyeliminowane.

Battlefield 1943 czerpie garściami z najnowszych gier akcji i zapożycza rozwiązania sprawdzone w ciągu ostatnich paru lat. Mam na myśli głównie autoregenerację zdrowia. Apteczki są kompletnie zbędne, niepotrzebna stała się więc klasa medyka. Tak jak chociażby w serii Call of Duty, wystarczy ukryć się i odczekać parę sekund, by uzupełnić siły życiowe. Obserwując fora internetowe można odnieść wrażenie, że takie rozwiązanie nie cieszy się szczególną popularnością wśród graczy. Jednak wyniki naszej ankiety pokazują coś zupełnie przeciwnego. Innym kontrowersyjnym rozwiązaniem jest brak limitu amunicji. W przypadku pojazdów dotyczy to w równym stopniu dział, bomb i karabinów, natomiast jeśli chodzi o piechotę, nieograniczona jest tylko liczba pocisków do broni palnej. Materiałów wybuchowych jest za to niewiele – i bardzo dobrze. W przeciwnym wypadku każda runda zmieniałaby się w konkurs rzucania granatami.

W BF1943 nie mogło zabraknąć broni o dużym polu rażenia. Wcześniej mieliśmy do czynienia z ostrzałami artyleryjskimi, natomiast teraz możemy wezwać do pomocy nalot. By móc z niego skorzystać, jeden z żołnierzy musi wejść do bunkra telekomunikacyjnego (zazwyczaj jest to jednocześnie najgorętsze miejsce na mapie) i przejąć kontrolę nad trzema bombowcami lecącymi w szyku. Samoloty nie mogą zmieniać wysokości, zatem nie da się nimi rozbić. Gracz odpowiedzialny za bombardowanie musi skierować maszyny w pożądane miejsce i w odpowiednim momencie zrzucić śmiercionośny ładunek. Bombardowania są wyjątkowo niszczycielskie, mogą eliminować zarówno piechotę w budynkach, jak i czołgi. Co więcej, zestrzelenie ich za pomocą naziemnych dział przeciwlotniczych graniczy z cudem. Niewątpliwą wadą bombowców jest ich kiepska zwrotność – nie można w połowie lotu nagle zawrócić i przemieścić się nad inną część mapy. Co więcej, piloci z drużyny przeciwnej mogą spróbować podziurawić maszyny za pomocą działek, sprowadzając je na ziemię z wielkim hukiem, ale jak już wspomniałem, jest to trudne.

Zabawa w Rambo rzadko kończy się spektakularnymi sukcesami.Lepiej trzymać się blisko pozostałych graczy.

Gra, niestety, powiela błąd popełniony w Battlefield: Bad Company. W porównaniu z pecetowymi odsłonami serii współpraca z innymi graczami w BF1943 jest mocno utrudniona. Komunikacja głosowa odbywa się tylko w obrębie jednej małej grupy składającej się z 3-4 graczy. Brakuje także systemu komend i hierarchii dowództwa. Zamiast tego gra oznacza miejsce, o które właśnie toczą się najbardziej krwawe walki, sugerując, że warto odrodzić się właśnie w pobliżu takiego piekiełka. Jeśli taka nasza wola, możemy automatycznie ustawiać punkt respawnu właśnie w pobliżu epicentrum walk. Jeżeli z jakichś przyczyn nie możemy grać z innymi fanami BF1943 z naszej listy znajomych, jesteśmy praktycznie skazani na chaotyczne walki, w których gra drużynowa schodzi na drugi plan. Jakby tego było mało, denerwujące są zachowania niektórych graczy. Wprawdzie nie ma tu strzelania do sprzymierzeńców celem zapewnienia sobie wyłączności na samoloty lub czołgi, ale wprost krew mnie zalewała, gdy po raz n-ty kierowca czołgu lub dżipa próbował przejechać przez zburzony most. Gdyby dziura była niezbyt widoczna, dałoby się to jakoś przeboleć. Tak jednak nie było, niestety.

Koniec końców stwierdzam, że nie sposób nie polubić BF1943. Choć na tle wcześniejszych części cyklu gra wygląda jak mała zabaweczka, daje ona sporo frajdy i niesamowicie wciąga. Ładna grafika, silnik Frostbite, świetne udźwiękowienie (mnie osobiście wariacje na temat motywu muzycznego z „jedynki” chyba nigdy się nie znudzą) i realia wojny na Pacyfiku – wszystko to bardzo przypadło mi do gustu, a sądząc po popularności gry na Xbox Live Arcade, nie jestem jedynym, który tak twierdzi.

Maciej „Sandro” Jałowiec

PLUSY:

  • ciężko oderwać się od zabawy;
  • świetna oprawa graficzna, rodem z Battlefield: Bad Company;
  • możliwość deformacji otoczenia;
  • stary dobry tryb Conquest;
  • dobre udźwiękowienie;
  • przyzwoite mapy do gry, w szczególności Wake Island.

MINUSY:

  • mocno okrojona współpraca z innymi graczami;
  • przydałoby się kilka drobnych poprawek odnośnie siły pojazdów.

Maciej Jałowiec

Maciej Jałowiec

Specjalista do spraw marketingu gier wideo. Łączy pasję do gier ze spostrzeżeniami na temat branży i światowej gospodarki. Zawodowo związany z firmą Techland, a wcześniej m. in. z Activision i Perfect World.

więcej

Recenzja gry Indiana Jones and the Great Circle - Indy powraca, choć z kryzysem tożsamości
Recenzja gry Indiana Jones and the Great Circle - Indy powraca, choć z kryzysem tożsamości

Recenzja gry

Indiana Jones i Wielki Krąg zabierze Was na epicką wyprawę po trzech kontynentach, dobrym fanserwisie, wielu błędach i kilku niedopracowanych mechanikach. Zapnijcie pasy, bo nachodzą turbulencje.

STALKER 2: Heart of Chornobyl - recenzja. Po 70 godzinach to wciąż gra, którą kocha się pomimo wad
STALKER 2: Heart of Chornobyl - recenzja. Po 70 godzinach to wciąż gra, którą kocha się pomimo wad

Recenzja gry

Po latach oczekiwań STALKER 2: Heart of Chornobyl w końcu ponownie zaprasza do czarnobylskiej Zony. Ogrom i surowe piękno tego świata miażdży większość innych open worldów, ale sequel ugina się też pod ciężarem błędów i niedoróbek technicznych.

Recenzja Call of Duty: Black Ops 6 - dobry kandydat na najlepszego współczesnego COD-a
Recenzja Call of Duty: Black Ops 6 - dobry kandydat na najlepszego współczesnego COD-a

Recenzja gry

Po zeszłorocznej porażce Call of Duty wraca do formy w Black Ops 6. Nowa odsłona błyszczy zupełnie nową mechaniką poruszania się, która rządzi w multiplayerze, i kompletnie zaskakuje paroma motywami w kampanii fabularnej. I jeszcze jest w Game Passie!