autor: Luc
Najbardziej ponuro jest w Liberty City. Wspominamy GTA IV - najpoważniejszą odsłonę serii
Spis treści
Najbardziej ponuro jest w Liberty City
Rockstar w końcowych sekwencjach przemycił kilka drobnych smaczków, które dodatkowo pogłębiają ponurą atmosferę, choć mają mocno ironiczny wydźwięk. Chodzi oczywiście o miejsce, w którym dokonujemy finalnej zemsty na Dimitrim lub Pegorino. Biorąc pod uwagę, co właśnie się wydarzyło, nazwa Happiness Island jest ostatnią, jaka pasuje do kontekstu, a absurd podkreślają słowa Romana czy Little Jacoba. Popełniając kolejne morderstwo słyszymy: „To koniec, wygrałeś”. Faktycznie, Niko spełnił swój amerykański sen o wielkiej fortunie i niezależności, jednak po drodze stracił w życiu wszystko, co naprawdę istotne. Trudno nazwać to „zwycięstwem”.
Bez względu na co się zdecydujemy, Niko niedługo później postanawia podjąć ostatnią próbę zerwania z dawnym „ja” i odszukania w sobie dobra. Niestety, od tego, czego dokonywało się w przeszłości, nie da się tak po prostu odciąć i konsekwencje ostatecznie dopadają każdego. Nie inaczej jest i w tym przypadku – w zależności od wyboru strony, po której się wcześniej opowiedzieliśmy, ostatecznie tracimy Romana lub Kate, co ponownie przenosi bohatera w miejsce, z którego tak desperacko próbował się wyrwać. Goniąc oprawcę, wreszcie go zabijamy, po raz kolejny dokonując pustej zemsty, będącej zresztą jedyną metodą rozwiązywania problemów, jaką Bellic od zawsze znał. Kiedy gracz uświadamia sobie, że ta historia jest po prostu serią brutalnych i tragicznych wydarzeń, które jedno po drugim wzajemnie się nakręcają, a bohater, samodzielnie wkraczając na tę ścieżkę, skazał się na „wieczne” cierpienie, okazuje się, że w przypadku GTA IV mamy do czynienia z jednym z najbardziej ponurych wątków w dziejach tego typu gier.
Czy Rockstar dobrze postąpił, odchodząc od luźnej tematyki i stawiając na tak ciężki klimat? Fakt, że w piątej odsłonie cyklu zdecydowano się na powrót do nieco bardziej zwariowanej i kolorowej stylistyki sprawia, że można mieć co do tego pewne wątpliwości. Fabuła bez wątpienia była interesująca i wielowarstwowa, jednak nie da się zaprzeczyć temu, że wielu graczy uważało ją po prostu za mało atrakcyjną – po Grand Theft Auto spodziewali się w końcu dobrej zabawy, a nie poważnych refleksji nad sensem życia i mrocznych zwrotów akcji. W GTA V ponownie przemycono kilka treści tego rodzaju, ale są one zdominowane przez parodystyczną stylistykę i nie sposób porównywać ich z tym, co zaserwowano w „czwórce”. Dorzucić należy do tego poziom detali, który ustawił innym sandboksowym produkcjom poprzeczkę tak wysoko, że musieliśmy czekać aż do premiery „piątki”, aby otrzymać coś równie dopracowanego. To, czy losy Niko przypadły nam do gustu, jest oczywiście kwestią indywidualną, ale mimo wszystko nie da się odmówić poważnej narracji tego, że odcisnęła swoje piętno zarówno na środowisku graczy, jak i na popkulturze. Jednocześnie stanowi ona prawdopodobnie najgłębszy, najtragiczniejszy i najbardziej ambitny wątek, jaki kiedykolwiek znalazł się nie tylko w samej serii Grand Theft Auto, ale i w tym gatunku w ogóle. A podobne słowa mają racje bytu jedynie przy produkcjach z najwyższej półki.