filmomaniak.pl Newsroom Filmy Seriale Obsada Netflix HBO Amazon Disney+ TvFilmy
Filmy i seriale 12 września 2007, 12:43

autor: Arkadiusz Grzegorzak

Prawie jak Władca Pierścieni. Uwe Boll - artysta niezrozumiany

Spis treści

Prawie jak Władca Pierścieni

W przypadku trzeciego filmu Bolla na ten rok, mamy zdumiewający miszmasz perfekcji i amatorszczyzny, admiracji i profanacji, wysmakowania i braku gustu. Osadzona w konwencji fantasy rzecz opowiada o zemście prostego farmera, który wyrusza w drogę z myślą o vendetcie po zabójstwie swego syna i uprowadzeniu pięknej żony przez złego do szpiku kości Galliana. Gallian tymczasem knuje przeciwko Królestwu za pomocą zmanipulowanego księcia Fallowa i Murielli – córki nadwornego maga. Od pierwszego momentu projekcji „widać, słychać i czuć”, że In the Name of the King: A Dungeon Siege Tale to film wysokiego budżetu. Są tu sekwencje, które z powodzeniem mogłyby być inkorporowane do ekranowego Władcy Pierścieni (czy nadchodzącej wielkimi krokami ekranizacji Hobbita) i przeciętny widz nigdy by nie zgadł, że to dzieło Uwe Bolla a nie Petera Jacksona. Szerokie plany, wspaniałe krajobrazy, przywiązanie do detalu – wszystko to czaruje jak przebój z winylowej płyty. Muzyka jest piękna, porywająca, gdy nagle zgrzyyyyyyyyyyt. Głównego Złego gra Ray Liotta, który zachowuje się/wygląda tutaj jak... idiota. Piskliwym scenicznym głosikiem grozi światu, robi małpie miny, a w ogóle jawi się, jakby przybył wprost z maratonu drag queens na Paradzie Miłości. Irytująca przesada w jego grze przywołuje do pamięci występ Jeremy’ego Ironsa w Lochach i smokach. Oto jest rola godna anty-Oscara. Ale to nie koniec. Na ekranie pojawia się dyżurny śmieszek Hollywoodu Matthew Lillard (w roli Fallowa) i on również, że zacytuję klasyka, „rżnie głupa”. Szarżuje, przewraca oczyma, dziwnie intonuje wypowiadane kwestie. Wygląda, jakby myślał, że bierze udział w kolejnej części Scooby Doo. Zawsze, gdy na ekranie robi się ciekawie, pojawienie się Liotty lub Lillarda psuje nastrój. Przed totalną żenadą ratują In the Name of the King aktorzy weterani – John Rhys Davies, Burt Reynolds, Ron Perlman. Nieźle prezentuje się też Jason Stahman w roli głównej, choć jakoś nie pasuje mi jego karczemne kung-fu (Szkoła Chucka Morrisa Po Kielichu), do pseudośredniowicnych klimatów fantasy.

Film jest pięknie sfotografowany, szczególne wrażenie robią sceny bitewne, w których zastosowano między innymi flycam, czy kamerę zawieszoną na specjalnych kablach (tę technikę wykorzystano np. w końcowej sekwencji Drużyny Pierścienia). Dziwi tylko, że Boll wizualnie za bardzo inspiruje się Władcą Pierścieni, niektóre zdjęcia, kostiumy, stylistyka są zbyt blisko Trylogii. Szkoda, że reżyser nie sięgnął np. do klimatu Conana – Barbarzyńcy. W filmie pojawią się tez problemy narracyjne, tak jakby ktoś dokonał gigantycznych cięć w materiale.

In the Name of the King to obraz zdecydowanie lepszy od Eragona oraz obu części Lochów i smoków, zatem nie jest to najgorszy film fantasy. Mimo swoich problemów, można go zobaczyć i to najlepiej w kinie – bardziej dla sekwencji, obrazów niż warstwy fabularnej. Od strony technicznej jest to najlepszy film Uwe Bolla.