Recenzja serialu Lost in Space - netfliksowe kino szalonej przygody
Drapieżne węgorze! Trzęsienie ziemi! Kosmiczny robot! Najnowszy serial Netflixa nie pozwala swoim bohaterom odpocząć, rzucając ich od jednego zagrożenia do drugiego – a nam serwując przyjemne kino przygodowe zarówno dla młodszych, jak i starszych widzów.
Spis treści
Zbytnia rozwlekłość scen oraz wolne tempo rozwoju opowieści to najczęściej pojawiające się zarzuty względem najpopularniejszych seriali Netflixa. Oglądając Lost in Space, odniosłem wrażenie, że tym razem za punkt honoru postawiono sobie zrobienie produkcji, w stosunku do której o te elementy pretensji mieć się nie da.
Zamarznięcie w lodzie. Drapieżne węgorze. Trzęsienie ziemi. Tajemniczy kosmiczny robot. Już po kilku minutach pierwszego odcinka sytuacja robi się dramatyczna i przez cały czas tempo akcji prawie wcale nie zwalnia. Rozwiązywanie problemów prowadzi do kolejnych kłopotów, zagrożenia poganiają zagrożenia, a gdy już bohaterowie załapują się wreszcie na parę chwil spokoju, to tylko po to, by można było silniej zaakcentować niebezpieczeństwo, jakie niechybnie pojawi się lada moment.
Zagubieni w 1965 roku
- akcja, dużo akcji, dzięki której nie ma tu grama nudy;
- porządnie wykreowani główni bohaterowie – mimo oparcia na typowych archetypach dość ludzcy, by dało się ich lubić;
- pozytywny ton całej opowieści, dzięki któremu dobrze bawić się przy niej będą zarówno młodsi, jak i starsi widzowie.
- postać doktor Smith, przy której głupieją tak pozostali bohaterowie, jak i scenariusz;
- kosmos mógłby być zdecydowanie dużo bardziej egzotyczny.
Podobnie jak oryginalni Zagubieni w kosmosie z lat 1965–1968 nowa wersja skupia się na perypetiach rodziny Robinsonów (w składzie ojciec komandos, matka supernaukowiec, zaradna i odważna najstarsza córka, jej wyszczekana młodsza siostra oraz niepewny siebie i nadmiernie ufny najmłodszy brat), uczestników misji kolonizacyjnej, których splot okoliczności zmusza do awaryjnego lądowania na obcej planecie gdzieś w połowie drogi między Ziemią a nowym domem. Tam bohaterowie starają się przetrwać mimo licznych zagrożeń oraz znaleźć sposób na opuszczenie niegościnnego środowiska i wznowienie podróży.
Do klasycznego serialu nawiązują także pozostałe postacie – mącicielka doktor Smith (w oryginale mężczyzna, sabotażysta działający na usługach mocarstwa wrogiego USA, tutaj złodziejka i patologiczna kłamczucha, która nielegalnie dołączyła do misji, by rozpocząć nowe życie na Alpha Centauri), pomocny robot oraz sympatyczny, udający cynika, ale w rzeczywistości posiadający złote serce inżynier.
Nowe szaty klasyka
Historia została odpowiednio uwspółcześniona i doczekała się licznych, momentami drastycznych zmian, zachowano jednak ogólny klimat opowieści – Lost in Space to typowe familijne kino przygodowe. Perypetie Robinsonów z zapartym tchem śledzić będą przede wszystkim młodsi widzowie, ale również ich rodzice czy po prostu fani lekkich, nastawionych na akcję opowieści będą się przy tym serialu znakomicie bawić. Pod warunkiem, że przymkną oko na momentami zbyt grubymi nićmi szytą intrygę czy jedną wybitnie irytującą postać.
Najpierw jednak to, co się udało. Pierwszoplanowa rodzinka, choć oparta na dość typowych archetypach, została naprawdę fajnie wykreowana. Poszczególni Robinsonowie wzbudzają sympatię, mają odpowiednią liczbę pozytywnych i negatywnych cech charakteru, by nie być papierowymi postaciami, a do tego relacje między nimi wydają się bardzo wiarygodne. Przy tym wszystkim na stosunkach rodzinnych cieniem kładzie się pewien wątek z przeszłości, który poznajemy w krótkich retrospekcjach i który dodaje wzajemnym kontaktom członków tej familii więcej kolorytu.
Spodobał mi się także pomagający rozbitkom robot, którego w tej wersji uczyniono przypadkiem znalezionym wytworem pozaziemskiej cywilizacji. Choć pod względem wyglądu nie imponuje on oryginalnością, to już jego zachowanie czy sposób komunikacji, a przede wszystkim uczenia się i imitowania ludzkich zachowań, są na tyle nam obce, że pozwalają współdzielić z innymi nieufność wobec niego.
Wreszcie zdecydowanym plusem serialu jest wspomniane tempo akcji i ton całej opowieści – wydarzenia biegną szybko, scenarzyści rzucają bohaterom pod nogi kolejne kłody, ale jednocześnie historia nie traci optymistycznego wydźwięku, pozwalając martwić się o losy postaci, ale w żadnym momencie nie przytłaczając atmosferą beznadziejności.
Twórcy zdołali bowiem stworzyć odpowiedni klimat, tak byśmy odczuwali zagrożenia czyhające na bohaterów, nawet mimo pełnej świadomości, że przecież w tego typu produkcjach nic naprawdę poważnego stać im się nie może (ale czy na pewno...?). Dobrze sprawdziła się także decyzja, by przemieszać formułę jednego ciągłego wątku z silniejszym zarysowaniem podziału na odcinki. Z jednej strony kolejne epizody w jakiś sposób zmieniają status quo pierwszoplanowych postaci, z drugiej w każdym bohaterowie mierzą się z innego typu kłopotami. I to się sprawdza, podtrzymując zaciekawienie tym, co będzie dalej, oraz zapewniając odpowiednią dawkę akcji i emocji w każdym rozdziale historii.
Zagubieni w kosmosie 1965 i 1998
Oryginalne Lost in Space emitowane było w latach 1965–1968 przez stację CBS i doczekało się 83 epizodów rozłożonych na trzy sezony. Pierwszy był czarno-biały, kolejne już w kolorze. Serial stanowił produkcję bardzo lekką, chętnie odwołującą się do campowej estetyki i cieszył się sporą popularnością wśród widzów, która jednak nie usprawiedliwiała coraz bardziej rosnących kosztów. Decyzja o skasowaniu całości po trzech sezonach była nagła i z jej powodu przygody Robinsonów nie doczekały się satysfakcjonującego zakończenia – bohaterowie nigdy nie odnaleźli drogi do domu.
W kolejnych latach tytuł zyskał status kultowy, co przełożyło się na próby jego wskrzeszenia. Jedną z nich był film z 1998 roku z Williamem Hurtem, Mattem LeBlankiem i Garym Oldmanem. Ta wersja przygód zagubionej w kosmosie rodziny okazała się znacznie bardziej mroczna od pierwowzoru, co nie spodobało się krytykom. Film zarobił na siebie, ale nie dość, by uzasadnić powstanie planowanej kontynuacji.