Prawdziwymi potworami byli rasiści – Lovecraft Country straszy inaczej, niż myślicie
„Opowieści są jak ludzie”, mówi bohater serialu HBO Lovecraft Country, „nigdy nie są doskonałe, ale kocha się je pomimo wad”. W ten sposób tłumaczy, jakim cudem czarnoskóry Amerykanin może lubić książkę, w której herosem ratującym dzień jest rasista.
Spis treści
Nie wiedziałam, że John Carter walczył po stronie Południa, a Wy? Pewne rzeczy popkultura trochę przemilcza. „Poza tym”, mówi dalej wspomniany wcześniej Tic, „lubię czytać o ludziach przeżywających epickie przygody w niesamowitych miejscach, a w takich historiach nie pojawiają się biedni czarnoskórzy faceci z Chicago”. To zrozumiałe – na Czarną Panterę, pierwszy superbohaterski blockbuster z niemal w całości czarnoskórą obsadą, Tic musiałby poczekać prawie 70 lat. Na razie mamy początek lat 50., a segregacja rasowa trwa; w autobusach i parkach są wydzielone strefy dla białych i dla wszystkich innych.
Wiecie, jak nazywał się kot Lovecrafta?
Część z was wie; część właśnie wróciła z Google’a, bogatsza o wiedzę i nowe memy.
Jeden z ojców dzisiejszego horroru był rasistą – badacze literatury spierają się, na ile można jego poglądy wytłumaczyć klasycznym „w tamtym czasie i miejscu ludzie po prostu tacy byli”, ale odnośnie do tego, że był uprzedzony rasowo, zwłaszcza wobec ludności czarnoskórej, wątpliwości nie ma. Możemy za to zastanawiać się, jak wiele z tych uprzedzeń przesiąkło do twórczości Lovecrafta. O ile dość karkołomna jest teza, że Wielcy Przedwieczni – od samej świadomości istnienia których człowiek traci rozum – to w istocie widmo społeczeństwa wielokulturowego, o tyle już częsty motyw degeneracji ludzkości za sprawą łączenia się w pary z bluźnierczymi abominacjami może być jakimś echem niechęci pisarza do mieszanych związków, które – przypomnijmy – jeszcze do niedawna były w Stanach zakazane.
Tic Freeman właśnie wrócił z wojny w Korei zaalarmowany wieścią, że jego ojciec zaginął, zostawiwszy po sobie tylko zagadkowy list. Są w nim wzmianki o tajemniczym dziedzictwie ich rodziny czekającym nie gdzie indziej, jak w Arkham... (Miłośnicy Lovecrafta strzygą uszami; Tic też nimi strzyże, sam czytał). Mężczyzna wyrusza ojcu na ratunek, a jako że podróżowanie samotnie jest niebezpieczne, w wyprawie towarzyszą mu będący skarbnicą ciekawostek wuj George i Letitia, dawna przyjaciółka bez grosza przy duszy. Jakie (czyje) dziedzictwo może czekać na czarnoskórego chłopaka w tytułowym kraju Lovecrafta?
Szybko okazuje się, że to jednak nie Arkham, lecz Ardham; serial często bawi się mniej lub bardziej oczywistymi tropami, czasem rozpisując je na nowo, a czasem tylko puszczając oko do widza: „My wiemy, że ty wiesz, do czego to nawiązanie". Jednak nawet w Ardham dzieją się rzeczy dziwne: mamy tu tajemniczych tubylców i tajne stowarzyszenia, mamy bardzo zębate bestie i mordercze zwidy. Jednak prawdziwymi potworami są rasiści.
Zarysowując założenia fabuły, nie bez potrzeby podkreślałam, że bohaterowie są czarnoskórzy. To jest opowieść o tym, co amerykańska popkultura lubi zamiatać pod dywan, czyli o rasizmie w różnych jego przejawach – od tych najbardziej oczywistych, jak płonący krzyż postawiony pod domem czarnoskórych sąsiadów, po mniej oczywiste, jak to, że w ekskluzywnym butiku nie zatrudnią więcej niż jednej czarnoskórej ekspedientki, bo przecież jedna posłuży za dowód nowoczesności firmy, ale już każda kolejna obniżyłaby jej prestiż w oczach białych klientów. To jest opowieść o tym, jak ludzie funkcjonują w społeczeństwie, które toleruje ich z największym trudem, i próbują grać w grę, która – zacytujmy nieśmiertelne Fallout: New Vegas – była ustawiona od samego startu.
Szczególnie zapada w pamięć scena najwolniejszego pościgu świata – kiedy lokalny szeryf sugeruje, że jedyną szansą na uniknięcie odsiadki za „uporczywe włóczenie się” jest opuszczenie granic jego okręgu przed zmrokiem (nocami bowiem, jak wszyscy wiemy, grasują potwory – serial często nakłada na siebie motywy realne i mityczne). Jest to chamskie i niesprawiedliwe, w dodatku do zachodu słońca zostały minuty, ale cóż – wystarczy wcisnąć gaz do dechy i ulotnić się jak najszybciej z miejsca, gdzie nas nie chcą. Otóż nie, bo szeryf wisi nam na ogonie, czekając tylko, aż przekroczymy prędkość, żeby móc zapuszkować nas z innego paragrafu. Pościg, w którym oba auta jadą poniżej sześćdziesiątki, jeszcze nigdy nie był tak emocjonujący. Jednak przede wszystkim świetnie zarysował lawirowanie w świecie, który tylko czeka, aż powinie ci się noga.