Niech ktoś zekranizuje Cyberpunk 2077, a dostaniemy filmowe arcydzieło
Fabuła Cyberpunka 2077 rządzi, ale pustawy świat i bugi potrafią czasem odwrócić od niej uwagę. Wiecie, co by dobrze zrobiło temu uniwersum? Spektakularny, ambitny film. Mam nawet na niego pomysł.
Spis treści
Parę dni temu mój redakcyjny kolega Kwiść popełnił ciekawy felieton o kontrowersyjnej tezie wybrzmiewającej już w samym tytule – Cyberpunk 2077 to świetny film, ale gorsza gra. I choć zgodzę się, że elementy narracyjne wypadają tu wręcz znakomicie, mimo że są skutecznie przysłaniane przez średnią mechanikę zabawy i sporo błędów, nie mogę jednak zaprzeczyć faktom. A te są następujące: „Redzi” stworzyli pełnoprawną grę wideo – nie piosenkę, nie obraz, a już na pewno nie film.
Wielka szkoda, bo po wsiąknięciu w Night City uważam, że to idealne miejsce akcji dla jakiegoś nieoczywistego kinowego dzieła. Sądzę nawet, iż magiczne właściwości kamer, efektów specjalnych i montażu sprawdziłyby się o niebo lepiej od linijek kodu, które wykreowały świat atrakcyjny, niemniej trochę wydmuszkowy. Nawet pomimo naprawdę przemyślanego i płynnego systemu dialogowego oraz jednej z bardziej naturalnych perspektyw pierwszoosobowych, jakie uświadczyłem w grach wideo.
No dobra, przejdę już do rzeczy, choć jestem niemal pewien, że doskonale wiecie, co zamierzam zrobić. Pobawię się, czysto teoretycznie, w skomponowanie idealnego filmu na bazie Cyberpunka 2077 – nieco bardziej współczesnego Łowcy androidów o równie sporych ambicjach, ale trochę innym charakterze. Murowany hit. Przynajmniej artystyczny.
DLACZEGO NIE SERIAL?
To proste, byłby po prostu za drogi. Co prawda cyberpunk to nurt, który potrafi odnaleźć się w formie telewizyjnej, co potwierdza chociażby Altered Carbon Netflixa, ale taka produkcja zassałaby tyle środków z portfela producentów, że na dłuższą metę po prostu by się nie kalkulowała. Nie każdy serial zdobywa od pierwszego sezonu popularność na poziomie Stranger Things czy Gry o tron. Odstawmy więc idealistyczne plany i pomyślmy pragmatycznie – wieloodcinkowa opowieść tego typu urwałaby cztery litery, ale byłaby skazana na finansową porażkę. Nie ma się zatem co dłużej rozwodzić – do dzieła!
To samo poproszę
Wszystkim scenarzystom Cyberpunka 2077 chciałbym złożyć najszczersze gratulacje, bo udało im się przygotować materiał niczym nieodstający od największych hollywoodzkich historii dystopiczno-futurystycznych. Dlatego też ów tekst (zapewne liczący kilka tysięcy stron) należy przekazać takiemu filmowcowi, który nie zacznie pisać wszystkiego od nowa, a jedynie skróci treść z tych bazowych 20–30 godzin materiału do standardowych 120 (maksymalnie 150) minut. Myślicie, że to niemożliwe? To chyba nie zdajecie sobie sprawy z magii środków filmowych. I ewentualnej furtki bezpieczeństwa w postaci sequela.
W każdym razie już sam prolog można by przyciąć do ustawowego minimum. Bo te parę godzin w grze niby fajnie wciąga w historię, no ale sorry – szybko zawiązana przyjaźń, ostatnia wspólna misja z Jackiem i gorzka śmierć partnera to dość znane elementy popularnego amerykańskiego schematu, który można odbębnić w 30 minut. Bohater za sprawą takiego wstępu musi po prostu zyskać jakąkolwiek motywację do działania, a przy okazji zapas doświadczeń. Nic więcej.
Jak to wiarygodnie zrobić? W grze po misji wstępnej twórcy zaserwowali charakterystyczną zbitkę paru scen z naszego najemniczego życia. To nie spodobało się fanom – oskarżyli oni nawet deweloperów o lenistwo i pójście na łatwiznę. Być może mają trochę racji, ale w kinematografii taki zabieg potrafi zdynamizować seans. Nazywamy go sekwencją montażową, często występującą w filmach akcji (szczególnie w tych o napadach na banki czy kasyna, jak np. cykl Ocean’s). Przejrzyście uchwyciłaby ona sedno burzliwej przeszłości V, służąc jako jasne i przyjemne wprowadzenie do całej historii.
Po wstępie można by już skupić się na głównym wątku dzieła – motywie, który w mojej opinii wyróżnia Cyberpunka na tle innych historii. Mowa o relacji V z Johnnym Silverhandem i wewnętrznej dyskusji dwóch świadomości zawartych w jednym mózgu. Bo wiecie – w głowie siedzi Wam terrorysta planujący zawładnąć całym ciałem protagonisty. Mimo to zaprzyjaźniacie się z nim i wspólnie działacie, mając jednak na uwadze, że własne życie uratujecie tylko wówczas, gdy zdecydujecie się coś zrobić.
To idealny materiał na film multigatunkowy, który przedstawi cyberpunkowy świat z trzech różnych stron. Po pierwsze, otrzymamy pełnego napięcia akcyjniaka o wyścigu z czasem i mierzeniu się z własnymi demonami, w którym zwykły najemnik, niegdyś chcący być na samym szczycie, teraz desperacko walczy o życie (takie neonoir pachnące gangsterską klasyką Scorsesego).
Po drugie, filmowy Cyberpunk działałby też rewelacyjnie jako tzw. „buddy dramedy”, a więc historia dwojga różnych charakterologicznie współpracowników, którzy po jakimś czasie znajdują wspólny język, dyskutują na temat życia i razem wpadają w tarapaty. Niezbędny w tym wszystkim jest element luzu i humoru, ale tego raczej nie brakuje – szczególnie Silverhandowi.
Po trzecie, dostalibyśmy opowieść o skonfliktowanym z samym sobą głównym bohaterze, pełną uzasadnionych fabularnie symboli pokroju rzeczywistych projekcji osobowości – no to już jest wyższa szkoła jazdy, którą ambitniejsi widzowie z pewnością by docenili. Jest ona jednak na tyle spójna z główną fabułą, a co za tym idzie – nieinwazyjna, że nawet kinomani żądający prostych i konkretnych historii nie będą mieć nic przeciwko takiemu stylowi narracji. Filmowy Cyberpunk stałby się nie tylko seansem atrakcyjnym, ale i wartościowym od strony artystycznej. A na półeczce współczesnych science fiction stanąłby gdzieś obok Her i Ex Machiny.