Legion samobójców to zuchwały wybryk nie z tego świata
Jeżeli gdzieś jeszcze istnieje pojęcie świadomego „kina autorskiego”, to chyba tylko na innej planecie. Kiedy patrzę na Jamesa Gunna i jego Legion samobójców, zastanawiam się, czy ten gość na pewno urodził się na Ziemi.
Spis treści
Kiedy wyszliśmy z kina, przez następne dwie godziny rozmawialiśmy wyłącznie o najnowszym Legionie samobójców. Nie powstrzymało nas nic: wołające nas neonowe miasto (wieczorową porą), fakt, że z kolegą nie widzieliśmy się od miesiąca, wieczór, zmęczenie po całym dniu czy potrzeba zaplanowania dnia następnego. „Słuchajcie, muszę iść spać, jutro z rana mam recenzję do napisania, trzeba trzymać się terminów!”. „E tam, jeszcze chwila. No, to co ci się podobało? Bo nam chyba – dosłownie – wszystko”. Konkluduję w ten sam sposób: „Mnie (chyba) też”. Znalezienie plusów tej produkcji w ogóle nie było wyzwaniem. „Toż to filmowy absolut, tutaj każdy element działa przynajmniej dobrze. Nie poprawnie, nie nieźle, a właśnie dobrze”. Następnie zostałem zapytany o minusy. Przewertowałem moje wyimaginowane notatki. W sekcji „minusy” pustka, rzadko kiedy się to zdarza.
Pisząc ten tekst, nadal nie jestem do końca przekonany, czy cokolwiek mi się nie podobało. Czy doznałem filmowego katharsis?
Na to wygląda.
Polska premiera Legionu: 6 sierpnia 2021)
Nadeszła era wulgarna
- Wręcz kinofilska zabawa konwencją,
- Lekkość reżyserskiej ręki, wyczuwalna miłość do kina i dobrej zabawy,
- Idealnie utrzymana dynamika narracji,
- Odważny humor,
- Idris Elba, John Cena, Margot Robbie i Daniela Melchior są po prostu bezbłędni,
- Robienie sobie jaj z widza już od pierwszych minut i utrzymywanie go w ciągłej niepewności.
- Za krótki, pozostawia z poczuciem niedosytu (!!!)
- Nie można ponownie obejrzeć „po raz pierwszy”
Legion samobójców jest następnym tytułem z superbohaterskiego nurtu, który prawdopodobnie rozpoczęty został przy okazji premiery pierwszego Deadpoola w 2016 roku (Blade był jednak bardziej konwencjonalny mimo hektolitrów krwi). Tak jak Thomas Vintenberg ogłosił Dogmę 95, tak Gunn do mainstreamu dodaje kolejny powiew świeżości. Wulgarny, brutalny, niepokorny i szalenie zabawny. W dodatku reżyser potrzebował literalnie kilku pierwszych minut, by w pełni ukazać zwój zamysł. U góry podrzuciłem link do pierwszego teaseru całego filmu, jaki w ogóle wyszedł. Nie oglądajcie niczego innego, zerknijcie tylko na to wprowadzenie wszystkich (anty)bohaterów. Kiedy już będziecie wiedzieć, z kim macie do czynienia w tej części, rozsiądźcie się wygodnie w kinowych fotelach. Nie miejcie żadnych oczekiwań, nie napinajcie się, rozluźnijcie mięśnie, dzielnie przeżyjcie wysyp reklam i zwiastunów, a następnie odczuwajcie. To wasze całe zadanie.
Legion samobójców (część druga, tak wszyscy możemy ją nazywać) jest filmem szaleńczym. Czy to kontynuacja? Jeśli tak, to bardzo luźna, powtarzają się jedynie niektóre postaci, a także główny motyw. Pojawia się Amanda Waller (raz jeszcze lodowata Viola Davis), nad którą unosi się taka mroczna aura śmierci i która po raz kolejny zbiera elitę zabójców. Misja? Jakaś tam wyspa wymaga odbicia spod władzy lokalnych „Los Presidentes” (klimaty jak z gry Tropico!). Prawdziwy cel? Odzyskać projekt „Starfish”, owiany tajemnicą eksperyment naukowy, który zagraża Ameryce (a przy okazji i ludzkości, ale wiadomo, według Waller przede wszystkim liczy się dobro narodu). Postać grana przez Davis zbiera więc ogromną ekipę i wysyła ją w teren.
Nie jest to jednak kalka pierwszej części. Całość nie będzie schematyczną podróżą o wybielaniu „tych złych”, o ukazywaniu ich jakże pięknej i dobrej natury. Tutaj zabójca nie będzie się wahał, czy ma strzelić, a wewnętrzne refleksje zostają zamienione na pokonywanie własnych słabości. I to ma sens w kontekście całej konwencji. Jest krwawo, brutalnie, bezpardonowo. Ludzie są śmiertelni, tutaj każdy ma równe szanse. Jeden fałszywy ruch i nie ma zawodnika. Czy coś takiego widzieliśmy we wcześniejszych filmach DC? Nie, przypadek Supermana jest idealnym przykładem.
Marvel także nie miał odwagi, by jeszcze bardziej poszerzyć aspekt śmierci w swoim uniwersum. Fakt, paru herosów tam niby poległo (bardziej ze względu na wygasające kontrakty aktorów), ale nawet i tam cofnęli horrendalne konsekwencje „pstryknięcia Thanosa”. Zazwyczaj twórcy boją się uśmiercać danych protagonistów, bo, nie oszukujmy się, jad fanów jest nad wyraz toksyczny… Pierwszy przykład z brzegu?
James Gunn wymyśla własne reguły, nie podporządkowuje się anachronicznym zasadom, do których stosują się inni twórcy. Robi co chce i jak chce.
A więc kogo my tu mamy? Idris Elba gra Bloodsporta, najemnika, którego filmowym poprzednikiem był Deadshot Willa Smitha z pierwszej części. Elba jest znacznie bardziej charyzmatyczny, scenariusz umiejętnie wykorzystuje też jego brytyjski akcent – ogólnie Elba dobrze się sprawdza w roli „protagonisty”. Zadaniem Bloodsporta będzie przewodzenie drużynie, a to całkiem zgrabny motyw, bowiem gość nie jest tak papierową postacią jak Deadshot. Nie posiada wszystkich zdolności od początku filmu, a twórcy o dziwo znajdują miejsce na jego development i pokonanie pewnego strachu (nie zdradzam!).
Margot Robbie znów wciela się w Harley, a Gunn nie stara się jej odebrać „obłąkanego aspektu”. Jeśli zastanawialiście się, dlaczego w pierwszej części Waller zdecydowała się wziąć do Legionu samą Quinn, to pewna scena z kwiatuszkami wszystko Wam wytłumaczy. Do tego mamy Johna Cenę (który sam w sobie jest śmieszny, ale ma też bardzo zabawną postać), uroczą Danielę Melchior, której demony przeszłości urozmaicają tło biograficzne, a David Dastmalchian, grający introwertycznego Polka-Dot Mana, ma prawdopodobnie najbardziej cudaczny (i prześmiewczy) wątek w całym filmie.
Wiadomo, to film twórcy Strażników galaktyki, więc nie mogło się obejść bez familijnych aspektów. Tym razem to tylko sentymentalny dodatek, choć na pewno porusza nieco melancholijne struny i pozwala na chwilę oderwać się od szaleństwa, z którym mierzy się Legion.. Nie zapominajmy jednak, że większość z tych łotrów to skurczybyki z piekła rodem. Gunn to rozumie i zamierza ten fakt wykorzystać podczas całego czasu ekranowego!