Dziedzictwo Jowisza zawalczyło o swój styl, ale nie obyło się bez ofiar
Dziedzictwo Jowisza z jednej strony chciało być inne niż wszystkie seriale superbohaterskie, a z drugiej – w wielu momentach nudziło i bazowało na utartych kliszach. Jak więc właściwie ocenić najnowszy serial science fiction Netfliksa?
Spis treści
Nie ma co ukrywać – cała ostatnia dekada minęła pod znakiem kina superbohaterskiego, a jej niekwestionowanymi zwycięzcami okazali się, raczej bez zaskoczenia, giganci pokroju Marvela oraz DC. Choć prym wiodą przede wszystkim dzieła wysokobudżetowe, skrojone pod wymagania Hollywood, a więc bogate w spektakularne sceny akcji, przystojnych aktorów oraz prostą, ale ekscytującą fabułę, to coraz więcej pojawia się produkcji, które starają się nieco zdekonstruować gatunek albo przełamać panujące w nim konwencje.
Dostaliśmy przecież mocno anarchistyczne i ironiczne The Boys, surrealistyczny Legion czy też brutalnego jak nigdy Punishera. Prosta piłka – aby zaistnieć na dzisiejszym rynku VOD, trzeba być serialem z prawdziwym charakterem i stylem. A mówię to wszystko, bo na Netfliksie pojawił się niedawno nowy superbohaterski twór – Dziedzictwo Jowisza – i mam z nim niemały problem. Stoi on bowiem w bardzo niestabilnym rozkroku pomiędzy dziełem oryginalnym i ambitnym a bezbarwnym czy nawet tanim. Ten odbiorczy dysonans jest często, niestety, aż nadto odczuwalny, ale doceniam pracę twórców, bo zawalczyli o swoje i nakręcili dzieło, które parokrotnie zaskoczyło mnie od strony artystycznej.
Starość nie radość, a młodość nie wieczność
- nietypowe podejście do konwencji serialu superbohaterskiego – balansowanie na granicy dramatu rodzinnego i kina psychologicznego;
- surrealistyczne wstawki zdjęciowo-montażowe nadające serialowi charakteru;
- jasno zarysowany świat przedstawiony i satysfakcjonująco ukazana geneza superbohaterska;
- parę zapadających w pamięć, ciekawie napisanych postaci…
- …i jeszcze więcej tych całkowicie bezbarwnych;
- tragiczne efekty specjalne, a co za tym idzie: słabo prezentujące się sceny akcji;
- pomimo paru ciekawych rozwiązań formalnych strona operatorska przez większość czasu kuleje;
- wielokrotne dłużyzny i bazowanie na nudnych kliszach w najważniejszych dla fabuły momentach.
Dziedzictwo Jowisza, podobnie jak większość produkcji superbohaterskich, ma swoje źródło w komiksie – w tym konkretnym przypadku chodzi o Jupiter’s Legacy Marka Millara. Zapewne większość z Was zdaje sobie sprawę z tego, że komiksowe medium nie ogranicza się do dowcipnych historyjek z Kaczorem Donaldem w roli głównej – jest ono również sposobem przekazania konkretnej artystycznej wizji w pozornie prostej postaci, bo przy pomocy paneli i charakterystycznych chmurek z dialogami. I komiksy Millara z tej serii należały do opowieści wartościowych, poruszających zarówno tematy polityczne, jak i egzystencjalne.
Autor serialu, Steven S. DeKnight, nie poszedł na łatwiznę i postanowił utrzymać dojrzałość oraz problematykę materiału źródłowego, choć wiadomo, że musiał zdecydować się na parę kompromisów, bo goście w pidżamach i pelerynach zawsze prezentują się mniej poważnie na ekranie niż na papierze. Mimo to zachował, jak to mawia Robert Makłowicz, pewną bazę, czyli skupił się na losach rodziny superbohaterskiej przynależącej do walczącej w imię ideałów Unii Sprawiedliwości, przestrzegającej tzw. Kodeksu. Ów Kodeks to tak naprawdę mocno skrócone 10 przykazań – ograniczające się do formułki „Nie zabijaj”.
Wokół aktualności i poprawności Kodeksu skupia się tak naprawdę połowa fabuły pierwszego sezonu, bo nie ma w nim ani głównego antagonisty, ani świata na skraju przepaści. Jest za to problem na poziomie ideologicznym, a nawet politycznym, gdyż główny założyciel Unii, Utopian, nie wyobraża sobie naruszenia zasad i usprawiedliwienia mordu nawet pod pretekstem samoobrony. Po drugiej stronie barykady stoi między innymi jego syn, a i wiele innych postaci kwestionuje maksymę Kodeksu. No cóż, Batman nie byłby dumny z takiego stanu rzeczy, to na pewno.
Konflikt ten paradoksalnie nie będzie prowadził do przemocowych rozwiązań, a wręcz przeciwnie – uświadczycie w tym serialu wiele dialogów i konfrontacji opinii (swoją drogą naprawdę porządnie napisanych), a niektóre z rozmów będą przeprowadzane nawet z psychoterapeutą. Nietypowe podejście do fabuły serialu superbohaterskiego, prawda?
Drugi człon głównej fabuły stanowią z kolei retrospekcje. Choć osobiście bardzo nie lubię, gdy twórcy takowych nadużywają, to tutaj nie przeszkadzały mi one, bo rzeczywiście pozwalały poznać szerszy kontekst zachowań bohaterów w wątku współczesnym. Co prawda przywoływanie minionych wydarzeń służy głównie temu, aby pokazać, jak postacie zyskały swoje supermoce, ale droga do ich zdobycia to tak naprawdę sprawa najciekawsza, bo dotykająca ludzkich słabości na tle psychologicznym, rodzinnym i emocjonalnym.
Do teraz uderza mnie łatwość, z jaką twórcom przychodziło w Dziedzictwie Jowisza poruszanie trudnych tematów przy jednoczesnym zachowaniu konwencji serialu superbohaterskiego. Koniec jednak z tymi zachwytami, bo zaraz pomyślicie, że czeka was arcydzieło porównywalne z dokonaniami Ingmara Bergmana czy Federica Felliniego, ale co to to nie. Nie bez powodu wspominałem wcześniej o pewnym bolesnym dysonansie.
NOTKA DLA FANÓW DZIWNYCH SUPERMOCY
W Dziedzictiwie Jowisza superbohaterów jest naprawdę pełno, choć większość z nich nie dysponuje szczególnie oryginalnymi superzdolnościami. Bo są tu typowi mięśniacy bazujący na swojej sile fizycznej i wiązkach promieni z oczu, są też władający umysłami inteligenci oraz ludzie o nieco bardziej sprecyzowanych umiejętnościach, jak na przykład strzelanie falami dźwiękowymi czy spowalnianie czasu. Mnie natomiast zachwyciła jedna nadludzka moc możliwa dzięki posiadaniu pewnego artefaktu w kształcie pałki. Pozwala ona na teleportację w dowolne miejsce we wszechświecie, jeżeli tylko zostanie wypowiedziana jego nazwa. Bardzo ciekawie ten motyw zresztą wykorzystano, bo podróżuje się tu i ówdzie – zarówno do wybranych miast w USA, jak i do konkretnych… organów wewnętrznych drugiego człowieka.