autor: Michał Wasiak
Co już mamy? Wściekliznę. Czy zombie mogą istnieć naprawdę?
Spis treści
Co już mamy? Wściekliznę
Przegląd dotychczasowych odkryć medycyny pozwoli odpowiedzieć na kluczowe pytanie: czy w ogóle trzeba snuć opowieści typu medical fiction? A może już opisano stany chorobowe, które odpowiadają powyższej charakterystyce zombie?
Choroba, która najbardziej pasuje do opowieści o zombie, i jednocześnie prekursor wirusa Harran z Dying Lighta to wścieklizna. Wywołuje ją wirus, który przedostaje się do ludzkich organizmów głównie poprzez ugryzienia zakażonych zwierząt, takich jak psy lub nietoperze. Wirus rozmnaża się w mięśniach, a następnie wędruje przez włókna nerwowe do mózgu. Osoba chora na wściekliznę jest pobudzona, cierpi na zaburzenia świadomości i halucynacje. Światłowstręt i unikanie wody doskonale pasują do typowego żerowania zombie po zmroku i spektakularnych ucieczek ocalałych z wykorzystaniem łodzi.
Czy więc objawy wścieklizny tak doskonale odpowiadają naszemu opisowi, że możemy nazwać ją „wirusem zombie” i zamknąć temat? Niestety (a raczej na szczęście), sprawa nie jest taka oczywista. Przede wszystkim wirus wścieklizny ma bardzo długi okres inkubacji – od zakażenia do wystąpienia objawów upływa średnio dwa miesiące. Ten fakt pozwoliłby prewencyjnie izolować ludzi zakażonych wirusem. Po drugie, zaledwie jedna piąta wystawionych na działanie wirusa osób faktycznie choruje. Oba powyższe czynniki skutecznie obniżyłyby dynamikę ewentualnej inwazji.
A gdyby nawet wścieklizna przełamała te bariery i zaczęła pandemiczną ekspansję, jej objawy nie dają zakażonym absolutnie żadnej przewagi w starciu ze zdrowymi. Osoba chora na wściekliznę bardzo cierpi – ciałem wstrząsają drgawki, przyjmowanie płynów staje się koszmarem przez odruchowy skurcz mięśni gardła, pogarsza się tor oddychania, a w zaawansowanych stadiach choroby zakażony zapada w śpiączkę i umiera. Nie ma mowy o szczególnej zwinności ani o bezwzględnym dążeniu do osiągnięcia „mózgo-gastronomicznego” celu.
Syndrom chodzącego trupa
Psychiatria zna chorobę o bardzo intrygującej nazwie: syndrom chodzącego trupa lub – od nazwiska jej odkrywcy – zespół Cotarda. Jest to system urojeń, czyli fałszywych przekonań, których chory, pomimo ich oczywistej absurdalności, jest całkowicie pewien. Człowiek z zespołem Cotarda jest przeświadczony, że nie żyje. Dokładna interpretacja owej oceny stanu rzeczy bywa różna – od wrażenia, że cały świat, jak i sam chory, w ogóle nie istnieje i jest jedynie komputerową projekcją, aż do pasującego do naszych zombiaczych tematów mniemania, że ciało chorego jest już martwe i rozkłada się, stanowiąc więzienie dla zbłąkanej duszy. Sugestia tej ostatniej konstatacji potrafi być tak silna, że skłania osobę do odgrywania roli zombie – wraz z charakterystycznym chodem, bełkotem i agresją. Mimo tak sugestywnych symptomów również zespół Cotarda nie kwalifikuje się jako choroba zmieniająca człowieka w zombie – nie przenosi się z osoby na osobę i nie daje żadnych fizycznych objawów ani też przewagi w starciu z ludźmi.
Dopalacze
Pojawienie się dopalaczy (z ang. „designer drugs”), czyli nowych syntetycznych substancji narkotycznych, przyniosło niespotykane w przypadku klasycznych narkotyków wzorce zachowań osób znajdujących się pod ich wpływem. Ostatnio głośno było o substancji zwanej „flakka zombie”, czyli alfa-pirolidynopentiofenonie.
Jej zażycie potrafi wprowadzić człowieka w stan całkowicie zmienionej świadomości. Taka osoba nie zdaje sobie sprawy z tego, gdzie się znajduje, ma urojenia i halucynacje, jest pobudzona i odporna na ból, a do tego dysponuje ogromną, nadludzką siłą. Działanie flakki jest chyba najbliższe temu, czego spodziewalibyśmy się po zombie. Mimo to narkotyk ten nie może stać się podstawą epidemii. Flakkę trzeba przyjąć samemu albo ktoś musi nam ją podać, i to w całkiem sporej dawce, a w przypadku szczęśliwców, którzy przeżyją taki seans, substancja zostaje usunięta z organizmu i „zombie” ponownie staje się zwykłym człowiekiem.