Czy Elder Scrolls Online może nam zastąpić Elder Scrolls 6?
Z The Elder Scrolls Online jest taki Skyrim jak z Elexa następca Gothica. Czyli niby zupełnie inna gra, ale tak naprawdę na tyle bliska, że każdy fan powinien się nią zainteresować… Zwłaszcza gdy pełnoprawna kontynuacja jest jeszcze lata przed nami.
Spis treści
Pozwólcie, że objawię Wam prawdę tyleż bolesną, co oczywistą. Na kontynuację Skyrima, na The Elder Scrolls VI jeszcze sobie poczekamy. Oj, długo sobie poczekamy. Tak długo, że niektórzy z nas zdążą w tym czasie zobaczyć w lustrze pierwsze siwe włosy, a inni – ci trochę młodsi – dorobić się dzieci (i nagle przepadną setki godzin, które można by przeznaczyć na wielką sandboksową przygodę). Nie czas to i nie miejsce na dowodzenie tej prawdy – tutaj zajmę się odpowiedzią na pytanie: jak żyć? A dokładnie: jak grać? A jeszcze dokładniej – czy na tym bezrybiu da się grać w The Elder Scrolls Online i czuć się tak, jakbyśmy grali w „prawdziwe” The Elder Scrolls?
No właśnie, The Elder Scrolls Online. Jest z nami już prawie pięć lat, poczyna sobie coraz śmielej i nie zanosi się na to, żeby Bethesda miała urwać tej kurze złote jaja (poznajecie cytat?) nie tylko w bliższej, ale i w dalszej przyszłości. Pewnie wielu z Was, stęsknionych za przygodami w Tamriel i skuszonych niską ceną, już próbowało swoich sił w grze studia ZeniMax Online. Ale obstawiam, że co najmniej drugie tyle dalej boczy się na ten tytuł i nie zamierza tknąć go choćby kijem. Sam długo należałem do tej grupy. Złamany i nawrócony przybywam dziś, by zachęcić Was, sceptycy, do dotknięcia TESO nie tylko kijem, ale nawet palcem. A może i całą dłonią. Bo innych „Starszych zwojów” (jeszcze długo) nie będzie.
JEST JESZCZE BLADES
No dobrze, w najbliższej przyszłości będzie mieć premierę mobilne The Elder Scrolls: Blades. Trudno oczekiwać, żeby gra na smartfony choćby próbowała zaspokoić nasz apetyt na erpegową piaskownicę, ostatecznie jednak przekonamy się, co ten tytuł jest wart, kiedy w końcu zadebiutuje.
Elementy s(m)ieciowe
Oczywiście Wasze pojednanie z The Elder Scrolls Online może odbyć się tylko pod jednym warunkiem – że macie jakąkolwiek tolerancję na elementy sieciowe. Trzeba postawić sprawę jasno: jest to gra należąca do gatunku MMORPG, i to taka, w której aspekt MMO ujawnia się z całym „dobrodziejstwem” inwentarza. Wieczne aktualizacje w najmniej oczekiwanych momentach, dziesiątki graczy raźno pląsających po miastach, gildie, różnorakie atrakcje PvP, dungeony do zaliczania w drużynach, urządzanie sobie domków, płatny abonament (na szczęście tylko dla najbardziej oddanych użytkowników) – to wszystko tutaj jest. I nie ma przed tym ucieczki.
Oczywiście – żebyśmy się dobrze zrozumieli – można ignorować istnienie tych wszystkich sieciowych „śmieci”. Nikt nikogo nie zmusza do brania udziału w międzyfrakcyjnej wojnie o Cesarskie Miasto, odwiedzania wieloosobowych lochów czy kupowania skrzynek (tak, tak, ich też nie brakuje) ze szpanerskimi strojami i zwierzątkami (petami). Co najwyżej gra uprzejmie i delikatnie zachęca do tego, by zainteresować się sklepikiem. Gorzej z faktem, że w całym Tamriel trudno znaleźć cichy kąt, w którym bylibyśmy wolni od towarzystwa innych graczy. Nie żeby mogli nas ot tak zaatakować albo „fizycznie” przeszkadzali nam w wykonywaniu zadań – problem polega tylko i aż na tym, że ich obecność burzy klimat i immersję. Zwłaszcza gdy każdy z nich siedzi na ognistym rumaku (oczywiście płonącym na niebiesko), a u jego boku stoi słodki demoniczny kociak, uroczy piesek w krasnoludzkim pancerzyku czy insza maskotka.
TŁUMY NA SERWERACH
TESO pomimo lat pozostaje dość popularną pozycją. Na Steamie gra w nie nawet ponad 20 tysięcy osób dziennie, co stanowi bardzo solidny wynik. Jeśli będziecie mieć ochotę na interakcje z innymi ludźmi, nie powinniście narzekać na samotność.
Kiedyś byłem poszukiwaczem przygód jak ty…
Załóżmy, że jednak macie jakąś tolerancję na elementy sieciowe i jesteście w stanie przełknąć te parady cudaków. Czym odwdzięczy się Wam w takim razie The Elder Scrolls Online? Cóż, w zasadzie wszystkim, czego można by spodziewać się po „normalnej” odsłonie serii.
Mnie najbardziej uderza w tej grze immersja. Podczas gdy w tradycyjnym MMO pół ekranu jest zawalone przeróżnymi okienkami, paskami, ikonkami i innymi duperelami, tutaj interfejs składa się tylko z dwóch elementów widocznych domyślnie przez cały czas: wyjętego żywcem ze Skyrima kompasu i… celownika. Cała reszta albo daje się schować (np. obowiązkowe dla tego gatunku okno czatu), albo pojawia się tylko kontekstowo (np. wskaźniki zdrowia, many i kondycji). ZeniMax zadbało do tego o bogactwo opcji konfiguracyjnych HUD-a. Również szeroka paleta animacji – jak na MMO, ma się rozumieć – wpływa korzystnie na wczuwanie się w postać.
Kolejna rzecz to kompas. Dzięki niemu eksploracja odbywa się tu praktycznie na takich samych zasadach i jest w zasadzie tak samo zajmująca jak w innych odsłonach cyklu. Ot, idziemy przed siebie, nie zerkając w ogóle na mapę, a zmieniający się kierunek marszu wyznaczają czarne symbole, które stopniowo wyskakują pod górną krawędzią ekranu i przybierają białą barwę, gdy do nich domaszerujemy – a każdy taki symbol to osobna, zwykle unikatowa i interesująca lokacja. Magię odkrywania niezwykłych krain podkreśla tradycyjnie muzyka – odpowiedzialny za nią Brad Derrick odwalił kawał dobrej roboty, naśladując styl kompozycji Jeremy’ego Soule’a. Trudno tylko zatracić się w dziczy tak samo jak we wcześniejszych TES-ach, bo świat, choć teoretycznie obejmuje znaczny kawałek Tamriel, jest rozbity na wczytywane odrębnie obszary – a żaden z nich nie okazuje się nawet w połowie tak rozległy jak chociażby oryginalna wyspa Vvardenfell.
Tym, co pozwala w serii The Elder Scrolls swobodnie kształtować losy naszego bohatera, jest mnogość frakcji (i przyporządkowanych im linii fabularnych), z którymi gracz może się związać. Nie inaczej wygląda to w TESO. Gildie wojowników i magów mają silne reprezentacje, z kolei inne stronnictwa wpleciono w poszczególne zadania, w charakterze smaczków dla fanów. Nie brakuje też Gildii Złodziei i Mrocznego Bractwa, ale te ugrupowania wymagają, niestety, dokupienia odpowiednich DLC (lub opłacania abonamentu). ZeniMax pomyślało dodatkowo o zupełnie nowych frakcjach, takich jak np. Niezłomni (ang. Undaunted) – choć ci akurat powstali chyba tylko po to, by urozmaicić przebijanie się przez kolejne lochy z innymi użytkownikami jakąś narracyjną otoczką.
Co więcej, do sprzymierzania się z różnymi grupami wciąż skłania gracza ten sam czynnik co w poprzednich TES-ach – fakt, że oferują one ciekawe zadania. W ogóle quest designerzy spisali się znacznie lepiej, niż można by oczekiwać od typowej gry MMO – czy nawet od gry noszącej tytuł The Elder Scrolls. Owszem, nie brakuje tu „fedeksów” spod znaku „przynieś mi 10 wilczych futer”, ale TESO często zaskakuje wieloetapowymi misjami, w których występują i unikatowe rozwiązania gameplayowe, i całkiem ciekawe zwroty akcji, i wyraziste (względnie) postacie, a nawet proste wybory moralne. Do tego cele zadań są rozmieszczone w zadziwiająco przemyślany sposób, tak żeby gracz nie marnował czasu na bezmyślne bieganie. To jest nie tylko nie gorsze niż Skyrim, ale wręcz tak dobre, że samo BioWare mogło nauczyć się tego i owego od studia ZeniMax, kiedy tworzyło takiego Mass Effecta: Andromedę. Serio.
Ogólnie rzecz ujmując, praktycznie na każdym kroku i w każdym aspekcie gry widać starania dewelopera, by The Elder Scrolls Online sprawiało wrażenie pełnoprawnej odsłony cyklu. Zachowano detale pokroju rozwoju umiejętności poprzez czytanie książek, w miarę możliwości nie uproszczono też mechanik, takich jak np. skradanie się czy otwieranie zamków (nadal można trafić do paki, jeśli straż przyłapie nas na próbie włamania bądź kradzieży). Niestety, czasem natura gry MMO bierze górę nad tradycją serii.