Armia umarłych pokazuje innym filmom, że warto pokochać własną głupotę
Army of the Dead Zacka Snydera to film świadomy. Głupio piękny i pięknie głupi. Daje lekcję, jak zręcznie przesadzić, której to umiejętności kilku innych reżyserów powinno się nauczyć. Na przykład twórca nowego Mortal Kombat.
Spis treści
- znakomite ujęcia, plenery, praca operatorów – Army of the Dead to wizualna perełka;
- głupawa, spektakularna, pięknie nakręcona akcja;
- kreatywne podejście do zombiaków (tygrys to nie wszystko!);
- sporo humoru i dystansu ładnie spinających się z konwencją;
- genialnie dobrane utwory do ścieżki dźwiękowej;
- sympatyczni, przegięci bohaterowie, których łączy fajna chemia.
- z postaci granej przez Dave’a Bautistę dałby się wycisnąć więcej;
- film o jakieś 5–10 minut jest za długi, kilka scen można by przyciąć;
- niektóre zachowania bohaterów wydają się zbyt głupie, nawet jak na tę konwencję;
- pod koniec historia za bardzo zmienia ton, zamiast trzymać się czarnej komedii akcji.
Wiecie, jak zaczyna się apokalipsa zombie w Armii umarłych? Od przypadku – nakręconego z pełną celebracją tego, czym ta scena jest. Otóż na kursie kolizyjnym spotyka się konwój rozgadanych żołnierzy, uzbrojonych w niestworzone teorie o transporcie, który przewożą, oraz pojazd cywilny. Ten drugi prowadzi rozkojarzony mąż, którego zaspokaja szczęśliwa, świeżo poślubiona w Vegas małżonka. Zderzenie kończy się wybuchem, który wzruszyłby Michaela Baya, na zewnątrz wydostaje się zombiak, a reszta to historia.
Są dwa rodzaje filmowej głupoty. Taka, która nie popłaca. I taka, która popłaca. Przykładem tej pierwszej było ostatnio Mortal Kombat, które może i zadbało o easter eggi, ale generalnie wyglądało, jakby wstydziło się swojego charakteru. Jest też drugi, ciekawszy rodzaj kinowej durnowatości. Taki, w którym twórcy biorą rozpęd i rzucają się w szaleństwo na pełnej. Pławią się w nim. Jeśli robią to dobrze, wygrywają jak Guns Akimbo czy Szybcy i wściekli. Zack Snyder zna ten rodzaj filmowego pokera. Więc wszedł all-in i wygrał. Stworzył film świadomie przegięty i głupawy, a jednocześnie sprytny i z kilkoma przytomnymi obserwacjami rzuconymi gdzieś mimochodem. Reżyser Ligi Sprawiedliwości zaakceptował naturę tego dzieła o napadzie na skarbiec i wyniósł szaleństwo tej koncepcji do rangi sztuki.
To jest coś, czego brakowało mi na przykład we wspomnianym Mortal Kombat. Śmiałości i podejścia z pełnym przekonaniem, wręcz namaszczeniem do absurdów, które zaraz mieliśmy zobaczyć na ekranie. Widać to było zwłaszcza w ostatnim akcie Mortala, gdzie zamiast budować klimat pod pojedynki, odhaczano je, byle szybciej, byle do puenty. Kiedy idziesz w rozrywkowo-absurdalną konwencję, musisz maszerować z przytupem. Inaczej widownia nie będzie cieszyć się z efektownej bzdury, którą jej serwujesz.
Snyder, you sonuvabitch, I’m in
Już fabularny punkt wyjścia Armii umarłych, poprzedzony montażem pokazującym pierwszą falę rozpierduchy, obiecuje dobrą zabawę. To z jednej strony teledyskowa panorama sytuacji, z drugiej festiwal radosnej, wystylizowanej destrukcji, a z trzeciej – informacja o tym, przez co przeszli bohaterowie, których poznamy. Straumatyzowany komandos, który uciekł z Las Vegas, zbiera ekipę, by dokonać skoku na kasyno w opanowanym przez zombiaki mieście. Pomysł genialny w swej prostocie i wykorzystany przez Snydera z pełną premedytacją. Widać było, że tym razem reżyser Ligi Sprawiedliwości i ekipa doskonale się bawili.
Wzięli historię o napadzie i elementy science fiction niczym z Obcego Jamesa Camerona i podkręcili do maksimum. Snyder całkiem nieźle odnalazł się w gatunkowych kliszach. Zbieranie ekipy działa angażująco, bo to całkiem fajni bohaterowie (choć nie każda postać ma szansę zaistnieć tak mocno, jakby mogła) i zazwyczaj najlepszy moment w każdym heist movie. Tę operację Snyder i scenarzyści przeprowadzili wzorowo i w dodatku ubarwili bardzo sympatycznym powracającym gagiem, podkreślającym, że to film prosty, ale jednak o chciwości.
Zresztą gdzieś na boku Snyder sprzedaje kilka celnych prztyczków światu, czy to poprzez obraz społeczeństwa dotkniętego „zombiekryzysem”, czy poprzez całkiem dowcipne i zgrabne dialogi. To proste rzeczy, jak pokazywanie, że rządy i silniejsi kręcą swoje lody w czasach raczkującej apokalipsy kosztem słabszych, obrywa się też kulturze dyskusji rodem z Twittera. To wprawdzie bardziej ozdobniki niż spójny element moralnego sporu, z którym startuje Armia umarłych, ale miło, że są. Bohaterowie zachowują się tak durnowato, jak na protagonistów z filmu o zombie przystało. Żeby było ciekawiej, przynajmniej niektórzy wychodzą poza ramy typowych archetypów i stereotypów. Dla przykładu do drużyny zwerbowano youtubera, który dla klików poluje na zombiaki. U kogoś, kto idzie na łatwiznę, ten bohater skończyłby jako niekompetentny przygłup, ale nie w Armii umarłych.
Scenariusz cierpi jednak na kilka bolączek. Pięć czy dziesięć minut materiału można by spokojnie wyciąć. W ostatnim akcie niepotrzebnie zmienia się ton filmu. Army of the Dead startuje jako raźna i efekciarska czarna komedia akcji z elementami horroru o zombie. Pod sam koniec wkracza w mroczniejsze i bardziej dramatyczne rewiry. Myślę, że to samo – a nawet trochę więcej – dałoby się pokazać, utrzymując pazura z reszty filmu. Postaci Dave’a Bautisty też można było dorzucić kilka ciekawszych odcieni, choć sprawdzał się jako protagonista-z-mroczną-przeszłością. Generalnie problemy Armii umarłych nie rażą aż tak bardzo z jednego powodu.