autor: Shuck
Władca pierścieni - recenzja filmu
W obliczu powszechnej euforii radości, jaka towarzyszy wejściu na ekrany filmowej adaptacji „Władcy pierścieni”, czuję się wysoce niezręcznie, nawet głupio, czując nie dającą się odeprzeć, ekshibicjonistyczną potrzebę wyznania wszem i wobec, iż ...
Poniższy tekst został nadesłany przez naszego czytelnika i został opublikowany w oryginalnej formie.
No, może nie całkiem. Zapowiadało się ślicznie i majestatycznie. Zanim Bilbo opuścił Bag End, zanim Gandalf przekazał Frodowi prawa własności, zdążyłem pomyśleć, jaka to szkoda, że zmarłemu trzydzieści lat temu J.R.R. Tolkienowi nie jest dane w pełni podziwiać piękna, które sam stworzył. Gdy Hobbici dotarli do Bree z pominięciem Maggota, Brandybuków, Starego Lasu, Toma Bombadila i kurhanów, zacząłem podejrzewać, że mistrz mógłby mieć umotywowane zastrzeżenia. Gdy zaś oglądałem jak Saruman ze swojej wieży zsyła na drużynę lawiny z Karadhrasu (sic!), już się cieszyłem, że profesor zdążył, życie szczęśliwie przeżywszy, schować się sześć stóp pod ziemię dawno temu.
Czym zastąpiono w filmie ogrom fabuły, naturalną podniosłość towarzyszącą walce hobbitów z Sauronem oraz ogrom niewysilonych uczuć, które profesor przelał w swoje dzieło wprost ze swojego życia, opartego od początku do końca na tradycyjnych i prostych wartościach? Nie wiem, jak to napisać, bo szlag mnie trafia, gdy o tym myślę... Zastąpiono cielęcymi spojrzeniami z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej, wysilonymi z kierunkiem na patos minami (z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej), wyrwanymi z kontekstu strzępami podniosłych kwestii (z t. o. s.), debilnymi dowcipami mającymi rozładować napięcie, którego zbudować się nie udało, generalnie: rozsianymi po rozsmarowanej całości grudkami czegoś tam, w czym wierny czytelnik zdoła odszukać sens, czy przynajmniej domyśli się, skąd to się wzięło, lecz ktoś, kto książki nie czytał, zwyczajnie nie ma szans wpaść na to, o co w tym wszystkim chodzi. Dlaczego na litość najpierw kamera przez pięć minut leci nad drużyną przedzierającą się przez krzaki, by potem zostały dwie minuty na wygłoszenie zaczerpniętego z książki dialogu, odwołującego się do czegoś, na co już czasu w ogóle zabrakło? I tak jest przez niemal cały film. Nie wiadomo, czemu Pippin i Merry poszli razem z Frodo, ani w ogóle skąd się wzięli i kim są. Nie wiadomo, skąd się wziął Aragorn, bo tym razem Frodo już naprawdę żadnego listu pod Rozbrykanym Kucykiem nie dostał. Nie wiadomo, skąd się wziął jakiś wielki orzeł, gdy Saruman bił się z Gandalfem na szczycie swojej wieży (sic!) i nie wiadomo, czemu Gandalf na tego orła tak ufnie skoczył. Nie wiadomo w końcu, kim jest Galadriela, bo choć postacią dumną i na swój sposób groźną była zawsze, to w filmie zachodzi podejrzenie, iż jest przebranym Gollumem, starającym się ssswój ssskarb odzyssskać. Wiadomo za to, że orki Uruk-hai miały rodowód indiański, gdyż nawet kryjąc twarze w hełmach nie zapominali ich pomalować farbą. Wiadomo, że Saruman od wyjścia drużyny z Rivendell dokładnie wiedział, którędy drużyna idzie i rzucał im kłody pod nogi, ilekroć mu się przypomniało.
Wszystko to sprawia, że film Petera Jacksona jest ledwie cieniem książki i to na domiar złego cieniem koślawym i wypaczonym – niczym szczególnym od innych się nie odróżniającym współczesnym filmem akcji dla dzieci i młodzieży. Dlatego nie może nawet służyć za wersję demo dzieła Tolkiena. Jest jednak szansa, że współczesne dziecko, wychowane na podobnej papce nie dostrzeże tego, że się ona kupy nie trzyma, a głowa od siedzącej w każdym krzaku orkiestry mu nie pęknie; zachwycą je natomiast monumentalne wnętrza Morii, rezydencja Elronda, posępność wieży Sarumana i bedzie chciało jeszcze, chciało więcej. Takie dziecko może sięgnąć po książkę i jeśli go nie odstraszy ten ogrom liter do przeczytania, wówczas zrozumie z jak niezwykłą opowieścią twórcy filmu niemal kompletnie sobie rady nie dali.
Borys „Shuck” Zajączkowski