The Elder Scrolls V: Skyrim - recenzja - mamy grę roku?
The Elder Scrolls V: Skyrim uderzył mocno i na tyle skutecznie, że straciliśmy dla niego głowy. Czy nowy produkt Bethesdy jest murowanym kandydatem do tytułu gry roku? Na to pytanie odpowiadamy w recenzji.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- świetnie zaprojektowany, obszerny świat z pięknymi lokacjami;
- klimat, klimat i jeszcze raz klimat;
- stopień immersji nieosiągalny dla innych tytułów;
- ogromna swoboda działania;
- questy losowe, stanowiące doskonałe uzupełnienie zwykłych zadań;
- świetne misje Gildii Złodziei i Mrocznego Bractwa;
- usprawniony w stosunku do Obliviona system rozwoju postaci;
- dobrze zrealizowana walka w czasie rzeczywistym;
- oprawa audio ze wskazaniem na muzykę.
- fabuła, dialogi;
- rozczarowujące smoki;
- wymagające poprawek błędy techniczne.
Nie jestem zaślepionym miłośnikiem Morrowinda, ale podzielam zdanie wielu fanów serii The Elder Scrolls, którzy twierdzą, że Oblivion Bethesdzie nie wyszedł. Masa niepotrzebnych uproszczeń i kiepskie rozwiązania koncepcyjne sprawiły, że o tej grze zacząłem myśleć dobrze dopiero po zainstalowaniu kilku amatorskich modyfikacji. Niedopracowana „czwórka” miała oczywiście wpływ na podejście do kolejnych dokonań Todda Howarda i spółki. Przyznaję się bez bicia – po Skyrimie nie oczekiwałem żadnych cudów, byłem wręcz przekonany, że jego twórcy wysmażą kolejny produkt z cyklu „bez modów nie podchodź”. Jak się jednak okazało, moje obawy nie znalazły potwierdzenia w rzeczywistości. Choć piąta odsłona sagi The Elder Scrolls nie jest pozbawiona wad i tak jest to jeden z najlepszych erpegów ostatnich lat oraz najpoważniejszy kandydat do tytułu gry roku 2011. Dlaczego?
Powodów jest kilka, a pierwszym z nich jest przedstawiony w grze świat. Wizyta w słynącej z surowej aury prowincji to absolutnie fantastyczne doświadczenie. Choć powszechnie wiadomo, czego można spodziewać się po skutej lodem krainie, projektanci pamiętali, że największym wrogiem dobrej zabawy jest monotonia – w rezultacie, mimo iż otulone białym puchem tereny faktycznie przeważają, to jednak nie brakuje również innych, odmiennych wyglądem lokacji. Pokłony twórcom należą się także za kapitalne miejscówki. Posępny klasztor na szczycie Gardła Świata to widok, którego nigdy nie zapomnicie, podobnie zresztą jak tonącego w obfitych opadach śniegu monumentalnego pomnika Azury. Każdy amator eksploracji, który lubi czerpać przyjemność ze zwiedzania świata, nie będzie nowym produktem Bethesdy zawiedziony. Dla samej możliwości podziwiania wirtualnych landszaftów warto pomyśleć o kupnie tej gry.
Powód drugi to klimat. Skyrim to kraina Nordów, mężów odważnych, zahartowanych w boju, którzy siłą wydzierają niegościnnej ziemi swoje miejsce do życia. Twardy charakter ludzi z Północy został oddany po prostu perfekcyjnie, w wyniku czego obcowanie z nimi dodaje grze specyficznego uroku. Wpływ na kapitalną atmosferę mają także nowe lub dawno niewidziane stwory, które zasiliły bestiariusz. Najznamienitszymi reprezentantami tej pierwszej grupy są oczywiście smoki, które już na początku przygody robią piorunujące wrażenie. Powracający wrogowie to np. giganci, ostatnio obecni w Daggerfallu. Opiekujące się mamutami olbrzymy budzą swoją posturą tak wielki respekt, że przez długi czas mimowolnie omija się je szerokim łukiem, całkiem słusznie zresztą.
Ostatnim czynnikiem decydującym o nieziemskim klimacie Skyrima jest pogoda. Gdy w trakcie wędrówki napotykamy burzę śnieżną i nagle widoczność zostaje ograniczona do kilkudziesięciu metrów, ciarki przechodzą po plecach. Kiedy zaś na nocnym niebie pojawia się zorza polarna, natychmiast zatrzymujemy się, by podziwiać fantastyczny widok. Nie ma żadnej przesady w stwierdzeniu, że w kwestii kreowania nastroju ludzie z Bethesdy przeszli samych siebie i powyższe przykłady są tego najlepszym dowodem.
Zdaniem Verminusa: Ja na razie nie chcę grać w nic innego. Ilość kombinacji w rozwoju postaci, obranej kolejności zwiedzania świata czy odkrywania urokliwych miejscówek jest poza zasięgiem większości gier. Skyrim wciąga jak bagno! Moja ocena: 10/10.
Na plus można zaliczyć nie tylko ogólną otoczkę, ale również mechanikę rozgrywki. Tutaj na plan pierwszy wysuwa się szeroko rozumiana swoboda działań. Serię The Elder Scrolls od dawna kocham przede wszystkim za to, że po obowiązkowym prologu mogę kompletnie zignorować kolejny punkt zadania głównego, obrócić się na pięcie i iść tam, gdzie mnie oczy poniosą. Skyrim nie jest pod tym względem wyjątkiem. To ogromny teren do zwiedzania, mnóstwo stworów do ubicia, rozmaite aktywności dodatkowe (kowalstwo, alchemia, zaklinanie przedmiotów, a nawet tak przyziemne, typowo Gothicowe rzeczy, jak praca w tartaku czy gotowanie), no i oczywiście cała masa zadań do wykonania – zarówno tych dużych, rozbudowanych, jak i tych mniejszych, losowych. Żeby ogarnąć z grubsza to wszystko, będziemy musieli poświęcić co najmniej sto godzin, a nie mówię wcale o dokładnym eksplorowaniu każdej jaskini czy grobowca, pochłaniającym zazwyczaj sporo czasu. Skyrim to bodaj najobszerniejsze RPG ostatnich lat, a fakt, że mamy pełną dowolność w jego smakowaniu, czyni go daniem absolutnie wyjątkowym.
Zdaniem Gambrinusa: Skyrim oferuje znacznie więcej niż jakiekolwiek wyreżyserowane, pompujące adrenalinę momenty w konkurencyjnych światach złożonych z ciągu prostych korytarzy. Tutaj każda wyprawa to osobna, zapadająca w pamięć historia. W krainie Skyrim trzeba zawsze uważać na pierwszy krok, bo gdzie nas nogi poniosą? Nie wiadomo. Moja ocena: 10/10.
Dużą zaletą gry jest też jasny i klarowny rozwój bohatera, który tradycyjnie został oparty na rzeczywistym treningu, a nie branych z kosmosu punktach doświadczenia. Budowanie postaci w Skyrimie uzależnione jest od tego, jak często i sprawnie korzystamy z dostępnych umiejętności. Jeśli zamierzamy poprawić blokowanie ciosów tarczą, to tej ostatniej musimy używać w starciach non stop. Analogicznie nie podszkolimy otwierania zamków wytrychem, jeżeli nie będziemy systematycznie przy nich dłubać. Ciągła praktyka czyni mistrza, a gdy w końcu doczekamy się awansu na wyższy poziom, możemy wybrać jedną z unikatowych cech, zwiększających w rozmaity sposób nasze zdolności. Co ważne, autorzy posiedzieli nad całym systemem, dzięki czemu udało się im zrobić krok naprzód w stosunku do Obliviona. Zniknęły niepotrzebne talenty, takie jak np. akrobatyka, inne zmodyfikowano lub dorzucono zupełnie nowe. Wprowadzenie perków wymusiło bardziej przemyślany rozwój postaci, zwłaszcza że bonusów nie otrzymujemy już z marszu jak w „czwórce” i trzeba dokonywać trudnych wyborów. Bohaterowie w Skyrimie nie są już tak uniwersalni jak w poprzednich odsłonach cyklu. Niby przy dużym samozaparciu nadal możemy wyszkolić każdą umiejętność na maksa, ale nie oznacza to, że dostaniemy wszystkie przypadające z tego tytułu profity.
Dopracowanie widać też w innych aspektach rozgrywki. Autorzy wzięli sobie do serca narzekania fanów dotyczące dopasowywania siły wrogów do naszej postaci i znacznie ulepszyli ten system. Teraz od początku zmagań spotykamy stwory, na które nie warto się porywać (wspomniane wcześniej mamuty czy giganty), ale odczuwamy też wyraźnie wzrost przewagi w walce przeciwko słabszym przeciwnikom. Żeby nie było zbyt łatwo, wśród każdej grupy wrogów na bieżąco pojawiają się coraz mocniejsze osobniki, więc nawet po kilkudziesięciu godzinach rozgrywki znajdzie się ktoś, kto będzie w stanie mocno nas pokiereszować. Ta zasada dotyczy niemal wszystkich rodzajów rywali – wyjątkiem są smoki i jest to, niestety, jedna z największych wad gry.
Jak już zapewne wiecie, nasz podopieczny jest potomkiem pogromców ogromnych gadów i zabijanie ich ma we krwi. Niestety, autorzy za bardzo ułatwili graczowi wczucie się w tę rolę, bo latające poczwary są łatwym łupem nawet dla średnio rozwiniętego bohatera. Co z tego, że wykazują wyjątkowo dużą odporność na ciosy, skoro ubija się je bez większych problemów? Wystarczy cierpliwie poczekać, aż wróg wyląduje na ziemi, by zasypać go gradem uderzeń, systematycznie uszczuplających ogromny zapas energii. Zabawa byłaby zdecydowanie lepsza, gdyby tego typu starcia okazywały się prawdziwą drogą przez mękę – wówczas na widok wznoszącego się z legowiska smoka dwa razy byśmy się zastanowili, czy decydować się na przyjęcie wyzwania. Tak jednak jest tylko na początku zmagań. Kiedy ubijemy pierwszego gada, czar pryska i najzwyczajniej w świecie przestajemy się ich bać.
Skyrim posiada również kilka innych mankamentów, ale nie zaliczyłbym ich do specjalnie uciążliwych – mam tu na myśli niedoskonałości techniczne, których w produktach Bethesdy tradycyjnie nie brakuje. Cieszy, że autorzy systematycznie publikują poprawki, choć szybko chyba nie przestaną, bo jest co łatać. Najbardziej bolą błędy w skryptach – raz zdarzyło mi się, że jeden z bohaterów nie udał się do wyznaczonej lokacji, co uniemożliwiło wykonanie zadania (gdyby nie to, że często sejwuję, musiałbym uciekać się do korzystania z komend konsolowych). Czasem szwankuje też system questów losowych – w Wichrowym Tronie dwa razy szukałem na zlecenie jarla tego samego magicznego hełmu, za każdym razem w innej lokacji. Nie da się ukryć, że lepiej mógłby zostać też zrealizowany interfejs, choć tutaj akurat trudno o kompromis – nie jest niespodzianką, że Bethesda tworzyła swój produkt z myślą o konsolach, więc zwolennicy zestawu mysz + klawiatura stali od początku na przegranej pozycji. Do rozdmuchanych menusów trzeba się po prostu przyzwyczaić, po kilku godzinach zabawy nie zwracałem już na to większej uwagi.
Od strony graficznej Skyrim prezentuje się całkiem nieźle, choć miejscami nierówno. Podrasowany silnik Gamebryo, który z niewiadomych względów został okrzyknięty przez Todda Howarda zupełnie nowym napędem, nadal kiepsko radzi sobie z animacjami. Grę lepiej oglądać z perspektywy pierwszej niż trzeciej osoby, a i tak trzeba przymknąć oko na niektóre „atrakcje”, np. śmiesznie kicające zające. Lokacje i świat prezentują się dużo lepiej niż w Oblivionie i są naprawdę ładne – na dodatek pecetowcy już teraz mogą skorzystać z pierwszych modów, które jeszcze bardziej upiększają północną prowincję. Oprawa audio wypada bez zastrzeżeń, pochwały należą się zwłaszcza autorowi muzyki – Jeremy Soule odwalił kawał kapitalnej roboty.
Skyrim a sprawa polska
Gra oferowana jest w naszym kraju w dwóch wersjach: kinowej oraz pełnej (przestawienie języka w ustawieniach Steama daje dostęp również do pełnej edycji anglojęzycznej). Cenega nawiązała do starych erpegowych hitów, zatrudniając znanych polskich aktorów, m.in. Piotra Fronczewskiego, Henryka Talara, Krzysztofa Kowalewskiego oraz Wiktora Zborowskiego – końcowy efekt jest przyzwoity, ale nic ponadto, czyli zupełnie jak w oryginale. W polskiej wersji rażą przede wszystkim błędy wynikające prawdopodobnie z niewystarczającej ilości testów – zabawna jest np. sytuacja, w której kobieta wyraża się tak, jakby była mężczyzną. Niemniej należy pochwalić dystrybutora za przedsięwzięcie – zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę jego skalę.
Gry idealne nie istnieją i Skyrim nie jest od tej reguły wyjątkiem. Nowe dzieło Bethesdy nie zerwało z tradycją – choć jest misternie zbudowaną i mocno zachęcającą do zabawy piaskownicą, nadal cechuje się różnymi mankamentami, na które trudno czasem przymknąć oko. Trzeba również mieć na uwadze, że piąta odsłona cyklu The Elder Scrolls nie jest produktem, który przypadnie do gustu miłośnikom RPG ceniącym dobrą fabułę – zarówno przedstawiona tu opowiastka, jak i dialogi z bohaterami niezależnymi nie są najwyższych lotów. To produkt zupełnie innej klasy niż np. drugi Wiedźmin, gdzie często podejmuje się kluczowe dla dalszego rozwoju sytuacji decyzje. Skyrim stawia na coś zupełnie innego: nie jest pieczołowicie przygotowaną intrygą, której kolejne elementy odsłaniamy w trakcie serii ściśle zaplanowanych wydarzeń, ale typowym sandboksem, w którym rola gracza sprowadza się do robienia tego, na co akurat ma ochotę. Niesłychana wręcz swoboda, pierwszorzędny klimat, multum rozmaitych zadań, masa proszących się o odwiedzenie, świetnie zaprojektowanych lokacji, pełna dowolność w kreowaniu bohatera i dostosowywaniu jego umiejętności do naszych potrzeb. Wolność i rozmach – to są słowa kluczowe w przypadku tej gry.
Strzał w dziesiątkę
Nie będziemy Wam ściemniać, Skyrim nas zauroczył. W redakcji wszystkich bez wyjątku – zarówno tych, którzy nie kochali dotąd TES-a, jak i tych, którzy są z tą serią od samego początku. Werdykt nie może być zatem inny – pierwsza w historii „dziesiątka”. Nie dlatego, że jest to gra przełomowa, bo nią nie jest. Nie dlatego, że jest to gra dopracowana pod każdym względem, bo również jej do tego daleko. Wystawiamy ocenę maksymalną, bo mimo ogromnej konkurencji na rynku i wielu świetnych tytułów nie pojawił się w tym roku produkt, który pochłonąłby nas w takim stopniu jak właśnie piąte The Elder Scrolls. Sam eksploatuję je już drugi raz – tym razem w domu, dla przyjemności – i nadal odkrywam w nim coś nowego, wciąż mi się nie znudziło. Nie trzeba chyba lepszej rekomendacji dla gry komputerowej. Zakup obowiązkowy.