autor: Szymon Liebert
Fallout: New Vegas - recenzja gry
Złośliwi mówią, że Fallout: New Vegas to tylko zestaw misji do Fallouta 3. Na szczęście studio Obsidian postanowiło pójść na całość.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Kiedy Bethesda przejęła prawa do marki Fallout od podupadającej firmy Interplay, fani serii podzielili się na dwie grupy: jedna otwierała szampana i świętowała, a druga zwiastowała sromotną porażkę. Byłem w tej pierwszej i z optymizmem czekałem na grę. Fallout 3 jest świetną produkcją, ale dla mnie nie oferuje wystarczającej porcji radioaktywnych treści. W świadomości mojej i wielu innych konserwatywnych fanów pozostał niedosyt, a na koncie wydawcy grube miliony (w końcu gra przyjęła się dobrze). Ktoś wpadł na pomysł, aby zlecić następną odsłonę serii zewnętrznemu deweloperowi. Wybór padł na Obsidian Entertainment, które szczyci się między innymi tym, że zatrudnia kilku byłych twórców Fallouta. To rzeczywiście pobudziło wyobraźnię graczy, ale też zrodziło uzasadnione obawy. Czy producent znany z „kulawych” gier poradził sobie z taką materią?
Pierwszy kontakt z Fallout: New Vegas przynosi dwuznaczne odczucia: autorzy postanowili złamać strukturę wprowadzenia i zaserwowali prosty film ze skróconą narracją, w której myśl przewodnia serii wybrzmiewa niezwykle blado. Na wstępie standardowo kreujemy postać, bawiąc się w psychotesty. Wcielamy się w kuriera, który na swoje nieszczęście przewoził ważną przesyłkę. Bohater został zaatakowany i niemal posłany na tamten świat przez jegomościa w garniturze. Przed śmiercią ratują nas Viktor, robot o twarzy Lucky Luke’a, oraz dobroduszny doktor. W ten sposób trafiamy do Goodsprings, sielankowego miasteczka rodem z westernu, w którym na pierwszy rzut oka niewiele się dzieje. Pół godziny później urywamy głowy i odstrzeliwujemy kończyny – wiecie, wojna nigdy się nie zmienia – a to tylko wstęp do prawdziwego piekła.
Przechadzka po Goodsprings nie pozostawia złudzeń – wirtualna pustynia Mojave jest niezwykle brzydka. Obsidian Entertainment najwyraźniej chciał w jakiś sposób odciąć się do kolorystyki Fallouta 3 (co, powiedzmy sobie szczerze, łatwe nie jest) i potraktował niektóre tekstury zielono-brunatną farbą. W ten sposób otrzymujemy pustkowia pokryte niezbyt przyjemną wizualnie paćką oraz odrapane budynki (z drugiej strony, chyba o to chodziło?). Do tego dochodzą postacie z ładnymi twarzami, ale pokraczną animacją oraz mnóstwo błędów z fizyką i zacinaniem się modeli (w lokalnym barze przywitał mnie jegomość zaklinowany w kontuarze). To niezbyt ładna, a momentami wręcz brzydka produkcja – kto chciałby w to w ogóle grać? Mimo tych negatywnych odczuć już pierwszego dnia siedziałem przy New Vegas do trzeciej w nocy i kończyłem zabawę z żalem.
Przygoda kuriera zaczyna się niewinnie, ale bardzo szybko rozkręca na całego. Twórcy stosują wszystkie dostępne środki, żeby uwiarygodnić postnuklearny świat i na długie godziny wciągnąć weń gracza. Już w pierwszym mieście nakreślony został obraz tej smutnej rzeczywistości, w której uczciwi ludzie zmagają się nie z trudnymi warunkami (bo do nich można przywyknąć), ale z ambicjami psychopatów walczących o władzę nad resztką tego, co ocalało. Samo Goodsprings staje się symbolem – ostatnim w miarę spokojnym zakątkiem przeklętej pustyni. Nawet tutaj dotarła jednak „cywilizacja”, a konkretnie zbiegli więźniowie, którzy terroryzują okolicę. Jak zwykle możemy stanąć po obu stronach barykady – zorganizować z rolnikami bojówkę lub pomóc bandytom w przejęciu miasteczka – i wykreować swoją legendę.
Fallout: New Vegas podąża ścieżką wytyczoną przez poprzednią część. W grze skupiamy się więc na eksploracji terenu, walce z radioaktywnymi przedstawicielami fauny i flory oraz na prowadzeniu dialogów z tubylcami. Podobnie jak w „trójce” zadania zostały podzielone na ważne i poboczne. W tym drugim przypadku chodzi o proste i krótkie zlecenia (np. naprawa radia), które nie trafiają nawet do Pip-Boya. Pierwszy typ questów to rozbudowane i wielowątkowe scenariusze, w których prawie zawsze możemy mocno namieszać i szukać różnych rozwiązań. Wielu zmian technicznych tutaj nie uświadczymy – w dalszym ciągu jesteśmy proszeni o zbadanie sytuacji w pobliskiej placówce, uporanie się z bandytami, odszukanie naszego oprawcy czy przekonanie kogoś do współpracy. Jest w czym wybierać.
Wszystkie smaczki i zadania fabularne składają się na bardzo spójną całość, która mimo braku drastycznych nowości gwarantuje wysmakowaną porcję treści i wrażeń. Z perspektywy miłośnika pierwszych dwóch odsłon serii Fallout: New Vegas zachwyca, bo stopniowo wciąga nas w coraz bardziej intensywną i bezpardonową mieszankę paranoi, czarnego humoru i ludzkiego okrucieństwa. Każda kolejna mieścina to większy koszmar: w Primm są nim wspomniani byli więźniowie, których psychoza blednie jednak przy wyczynach fanatycznych sługusów Caesara. Praktycznie każdy rozpoczęty wątek ciekawi na tyle, że chcemy doprowadzić go do końca, a wraz z postępami odkrywamy nawet kilka uroczych wizualnie miejsc i imponujących charakterystycznych punktów (neony Vegas!). Twórcy bawią się w inteligentny sposób nawiązaniami do reklamy (zbieranie specjalnych kapsli z butelek jako miejska legenda), do klasyki gatunku science fiction (ucieczka pewnej frakcji przed represjami niczym w Kronikach Marsjańskich), a nawet do dwóch pierwszych odsłon gry (potomkini posiadaczki Deathclawa z Modoc, pilotka vertibirda, który rozbił się nieopodal Klamath).
Spora część graczy i recenzentów skreśliła nowego Fallouta jeszcze przed premierą, nazywając go prostą modyfikacją lub rozszerzeniem dzieła Bethesdy. Jeśli Obsidian postanowi wydawać taki „dodatek” co roku, to naprawdę – będzie w co grać. W rzeczywistości produkcja ta jest bowiem niezwykle obszerna – wystarczy powiedzieć, że dotarcie do samego New Vegas zajęło mi piętnaście godzin. Kiedy stanąłem na ulicy rozświetlonej dziesiątkami neonów i pełnej pijanych ludzi oraz prostytutek, w moim Pip-Boyu czekało ponad dwadzieścia zadań do wykonania. W większości z nich stykamy się intrygującymi postaciami (zakulisowy król dzielnicy rozpusty – Mr. House), bierzemy udział w niezwykłych wydarzeniach (odpalanie rakiet) i odkrywamy sekrety tego uniwersum (co czeka w kolejnych schronach?). Od ratowania bydła aż po próbę zrozumienia skomplikowanych intryg politycznych – wszystkie wątki angażują nas równie mocno.
Właściwie różnice między Falloutem 3 a New Vegas są trudne do określenia. Grając w pierwszą z tych pozycji, czułem jednak, że mam do czynienia z produkcją Bethesdy, która jest świetna w tym co robi, ale chyba nie do końca uchwyciła klimat uniwersum. Najprawdopodobniej chodzi o strukturę i jakość fabularną (kilka niezbyt kanonicznych zadań), mało wyraziste postacie i dialogi (w New Vegas jest znacznie lepiej) oraz nieciekawy (dla mnie) wątek główny. Obsidian wiele z tych rzeczy zrobił lepiej, a przede wszystkim ograniczył pretensjonalność do bezpiecznego poziomu i w ten sposób pokonał mój sceptycyzm już w pierwszych godzinach zabawy. Co więcej, im bardziej zagłębiałem się w ten świat, tym mocniej doceniałem kunszt twórców, którzy z jednej strony nie ominęli kilku pułapek (zbyt długie zadania), ale z drugiej przywalili bardzo mocnymi argumentami.
Zachwyty nad fabułą można by snuć dalej, ale trzeba wspomnieć o nowych elementach gry, na które czekało wielu fanów. Od razu warto wyjaśnić, że mniej uważny gracz pomyli New Vegas z Falloutem 3, bo dzieła te są naprawdę podobne. W dalszym ciągu zmagamy się więc ze średniej jakości strzelanką wzbogaconą o system V.A.T.S. Autorzy wprowadzili kilka ciekawostek, jak chociażby celowniki mechaniczne broni. Na pierwszym planie są jednak: tryb hardcore, crafting, system reputacji oraz ciekawsi sprzymierzeńcy.
Pierwszy z dodatków utrudnia przetrwanie: nasz bohater musi jeść, pić i wolniej się leczy. Pomysł jest dość zabawny i tworzy odpowiednią aurę, chociaż pewnie nie każdemu się spodoba. Uzupełnieniem tego elementu jest gotowanie i tworzenie przedmiotów – w ten sposób przerabiamy jeden typ amunicji na inny czy zapewniamy sobie posiłki. Oba dodatki nie są jednak integralną częścią rozgrywki, więc tak naprawdę nie musimy bawić się w majsterkowicza czy kucharza. Z jednej strony to dobrze, bo nie każdy ma ochotę zbierać składniki, a z drugiej szkoda, że nie wykorzystano potencjału tego typu rozwiązań. Podsumowując, podczas rozgrywki na wysokim poziomie trudności w trybie hardcore przeprawa przez pustkowia rzeczywiście staje się nie lada wyzwaniem i wymaga sprytu. Na poziomie „łatwym” gra robi się natomiast aż za prosta, a walka o przeżycie jest tylko kwestią umowną.
Frakcji w New Vegas jest tyle, że nie sposób zliczyć ich na palcach jednej ręki. W pierwszej lidze znajdują się giganci: Brotherhood of Steel, New California Republic, wspomniany Mr. House oraz przerażający Legion, a w drugiej lokalne gangi, tajne organizacje czy firmy. Wykonując zadania, wpływamy na nasze relacje z wieloma grupami, co nie zawsze jest oczywiste, ale dzięki temu trochę bardziej realistyczne (w końcu nie można dogodzić każdemu). Trzeba też zwracać uwagę na to, co nosimy – zbroja rangersów oznacza, że utożsamiamy się z „szeryfami” z NCR. W krytycznej sytuacji dana strona przestanie nas lubić i będzie dążyła do konfrontacji. Najważniejsze jest jednak to, że właściwie nie ma frakcji, która byłaby bezsprzecznie dobra. Dzięki temu mieszanie się w wielkomiejską „politykę” wymaga poświęceń i wyborów, co z kolei sprawia dużą satysfakcję.
Kompani, którzy dołączają do nas w nowej przygodzie, to standardowo niezwykle zróżnicowana mieszanka twardzieli, specjalistów i dziwaków. Oprócz ludzi, do drużyny przyjmujemy też mechaniczne istoty: zmodyfikowanego psa oraz unoszącego się w powietrzu robota. Obecność każdej postaci gwarantuje pewien stały bonus – przykładowo wspomniany latający mechanizm wykrywa przeciwników z dużej odległości. W zapanowaniu nad herosami pomaga nowy system rozkazów, ale w dalszym ciągu są oni dość nieporadni i giną z łatwością (co dla serii Fallout jest już tradycją). O życie towarzyszy warto dbać, bo każdy z nich ma pewną niedokończoną sprawę, w rozwiązaniu której oczywiście możemy pomóc. W ten sposób dokładają oni swoje cegiełki do rozbudowanego świata New Vegas i dają się polubić.
Obsidian nie byłby sobą, gdyby przy wszystkich tych plusach nie wpakował do gry kilku nieprzemyślanych rozwiązań i ogromnej liczby błędów. Konserwatywnych fanów serii prawdopodobnie zbulwersuje informacja o połączeniu umiejętności dużych i małych broni w jedną czy dobitne pokazywanie, jakie zdolności są potrzebne do przekonania rozmówców lub wykonania danej czynności. Podczas zabawy o tego typu drobnostkach raczej się nie myśli. Zmorą są natomiast niedociągnięcia w systemie fizyki/animacji oraz niezbyt duża stabilność gry zarówno w wersji pecetowej, jak i konsolowej, które obie po prostu potrafią wyłożyć się z błędem. W samych zadaniach bugi nie zdarzają się często, ale czasami psują całokształt. Przykładem może być tu nieudana próba przesłuchania więźnia po wczytaniu zapisu gry, kiedy to drzwi do celi zablokowały się na amen.
Kwestie technologiczne odpowiadają jednocześnie za zalety i wady tej produkcji. Dzięki temu, że Bethesda ma gotowy silnik i całą mechanikę, Obsidian mógł skupić się na stworzeniu dobrych zadań, które tylko czasami zaniżają poziom. Niestety, zostało to okupione praktycznie identyczną rozgrywką, a ta, bądźmy szczerzy, doskonała nie jest. W New Vegas da się zakradać i kombinować, ale w większości przypadków walka jest nieciekawa (szczególnie gdy gramy na niższych poziomach trudności). Chciałoby się zobaczyć Fallouta w nowej oprawie i na nowych zasadach, ale na to jest widocznie jeszcze za wcześnie. Nie oznacza to, że nie warto zainteresować się tą grą, bo jej autorzy włożyli sporo wysiłku w stworzenie dużego i klimatycznego świata. Czasami razi on pewnymi niespójnościami czy brakiem dodatkowych (oczywistych) rozwiązań, ale mimo wszystko imponuje.
Fallout: New Vegas spełnił pokładane w nim oczekiwania – produkcja jest pełnokrwistym i rozbudowanym epizodem postnuklearnego uniwersum. Bez dwóch zdań Obsidian potrafi tworzyć wciągające opowieści i doskonale rozumie, o co chodzi w kultowej radioaktywnej serii. Dzięki temu otrzymujemy grę, którą pod względem fabularnym śmiało można zestawić z poprzednimi Falloutami. Nie jest to, niestety, nowa jakość technologiczna i graficzna, a drobne potknięcia i błędy psują nieco pozytywny odbiór. Starsi gracze pamiętają na pewno, że Fallout 2 był pod tymi względami klonem pierwowzoru, a nikt nie nazywał go przecież prostym zestawem misji. Wycieczka do New Vegas jest zdecydowanie angażującym i wciągającym przeżyciem, które warto polecić każdemu graczowi uodpornionemu na toksyczne treści.
Szymon „Hed” Liebert
PLUSY:
- fabularnie blisko absolutu;
- atmosfera walki o przetrwanie w trybie hardcore;
- duży, rozbudowany świat;
- klimatyczne dodatki i nowe funkcje.
MINUSY:
- grafika, błędy i inne problemy związane z technologicznym aspektem gry.