autor: Maciej Makuła
Guitar Hero: Aerosmith - recenzja gry
Naprawdę byłem optymistycznie nastawiony do Guitar Hero: Aerosmith. Jednak jak to, niestety, czasami w życiu bywa – owoc pracy Neversoft Entertainment przerósł moje najgorsze obawy.
W zapowiedzi Guitar Hero: Aerosmith w kategorii „Obawy” nieco żartobliwie zasugerowałem potencjalny brak Alicii Silverstone oraz Liv Tyler – aktorek znanych z pamiętnych teledysków tytułowej grupy. Takiż mankament wydawał mi się wówczas chyba najgorszą i jedyną rzeczą, jaką można skopać w grze mającej oddać „ducha Aerosmith”. Pozornie nic nie mogło pójść źle – nad grą pracował sam zespół, służąc pomocą i radami. Jak to jednak, niestety, czasami w życiu bywa – stan faktyczny przerósł moje najstraszniejsze wizje.
Byłem osobą naprawdę optymistycznie nastawioną do Guitar Hero: Aerosmith. Idea poświęcenia jednej pełnoprawnej odsłony danemu zespołowi wydawała się czymś bardzo ciekawym, nieco na wzór wydawnictw typu „The best of...” na rynku muzycznym. Ot, kompilacja dla fanów: wystarczy umieścić w niej masę ulubionych kawałków, być może jakieś teledyski, wywiady. Oto jak pogrzebane zostały moje nadzieje.
Za mało Aerosmith w Aerosmith
Zgodnie z założeniami system gry został przeniesiony prosto z Guitar Hero 3: Legends of Rock. Tak jak zawsze odblokowujemy kolejne utwory, przechodząc następujące po sobie etapy kariery zespołu. Poszczególne występy skonstruowane zostały w ten sposób, że na początku w roli tzw. supportu, grają wykonawcy w jakiś sposób związani lub po prostu lubiani przez członków Aerosmith. Po dwu kawałkach na scenę wkraczają gwiazdy wieczoru, by rozpocząć występ składający się z trzech utworów. I tak sześć razy.
I właśnie dobór, a właściwie niedobór, utworów jest główną bolączką Guitar Hero: Aerosmith. W końcu to one stanowią trzon tej gry. Jak na złość kawałków jest mało – raptem 41, z czego paręnaście autorstwa takich sław, jak: Run D.M.C., The Kinks, Lenny Kravitz czy The Clash. Prawdziwą zbrodnią, której motywy pozostają dla mnie zupełnie niezrozumiałe (jeśli pominąć najbardziej prawdopodobną wersję – pieniądze), jest jednak brak w moim mniemaniu największych hitów zespołu. Nie wiem, jak można doprowadzić do tego, by w produkcji poświęconej Aerosmith zabrakło „Amazing”, „Cryin”, „Crazy”, „Janie's Got a Gun”, „I don't Want to Miss a thing” czy „Dude (Looks Like a Lady)”? Złośliwość? Chęć zagrania potencjalnym klientom na nosie – „możecie sobie o nich tylko pomarzyć”? Krótko mówiąc – porażka. (Pełną listę utworów można sprawdzić pod tym adresem).
Na domiar złego możemy mieć pewność, że w żaden z tych hitów nie zagramy nawet zań zapłaciwszy – Guitar Hero: Aerosmith pozbawiony został bowiem funkcji pobierania dodatkowych utworów. Co wobec poważnych braków w dziedzinie dostępnych piosenek jest strzałem w stopę. Do listy minusów należy doliczyć też niemożność rozegrania trybu kariery w kooperacji z kolegą. Jakby nie było – taka opcja znalazła się już w Guitar Hero 3 i naprawdę, przynajmniej dla mnie, byłaby nadal bardzo mile widziana.
Zamiast utworów wrzucili grafikę i animacje
Wszystko wskazuje na to, że cała para poszła w oprawę wizualną. Nie ma naturalnie mowy o żadnym skoku pod względem technicznym w stosunku do poprzedniczki, ale postacie muzyków przygotowane zostały bardzo estetycznie i poruszają się faktycznie w taki sam sposób jak na scenie. Bez zmian pozostały też sieciowe tryby multiplayer: nadal dostępne są rankingi i możliwość pojedynkowania się. Warto także zaznaczyć, że całość jest dużo prostsza od wcześniejszej części, głównie za sprawą po prostu łatwych kawałków.
Leży niestety także i departament dodatków. Utworów „bonusowych” jest raptem dziesięć, wliczając ten grany w trakcie pojedynku z Joe Perrym. Tradycyjnie możemy kupić nowe stroje dla postaci jak i same postacie (tutaj muzycy Aerosmith). Przygotowane przez zespół filmiki to niestety tylko i wyłącznie nudne gadanie do obejrzenia w trakcie kampanii. Trwają po parędziesiąt sekund, a ich treść to: „graliśmy tu i tam, było fajnie”. Teledysków, galerii i tym podobnych zacnych bonusów nie stwierdziłem.
Nie za takie Aerosmith walczyłem
Guitar Hero: Aerosmith jest według mnie największym jak do tej pory niewypałem tego roku i chyba najgorszą częścią Guitar Hero. Wszystko, co otrzymaliśmy jako zawartość gry, powinno zostać wydane w postaci DLC – materiałów czekających na pobranie z Internetu. Wypuszczenie tego w obecnej formie jest czystą kpiną. Niby widać minimalne ślady pracy – nowe modele postaci, sceny, animacje i kilka filmików, ale to jednak za mało. Ciężko mi polecić grę nawet fanom, zwłaszcza wobec wołającej o pomstę do nieba listy zawartych utworów i ogólnie strony merytorycznej. Żerujący na miłośnikach produkt, który u większości fanów zespołu wywoła solidny jęk zawodu.
Maciej „Von Zay” Makuła
PLUSY:
- jakby nie było Aerosmith.
MINUSY:
- tragiczna, krótka, wybrakowana lista dostępnych kawałków;
- brak jakichkolwiek wartościowych dodatków;
- zaginął nawet coop w karierze;
- pani Silverstone ni widu, ni słychu.