autor: Krzysztof Gonciarz
Viva Pinata - recenzja gry
Kolejny hit na X360, tym razem dla wszystkich kategorii wiekowych. Chyba mamy zwycięzcę w kategorii najgorętszej platformy Gwiazdki 2006.
Recenzja powstała na bazie wersji X360.
Te święta należeć będą do Microsoftu i jego XBoxa 360. Karty są już w zasadzie rozdane i ani Wii ze swoją Zeldą, ani PS3 z... – wróć – nawet Wii ze swoją Zeldą nie będzie w stanie powstrzymać Giganta z Redmont przed otwarciem na gwiazdkę szampana i odfajkowaniem kolejnej dziedziny, w której USA pokonało resztę świata. Kogóż przecież nie skusi partyjka w masakrującego Gears of War? Takimi grami wygrywa się wojny konsolowe i pieczętuje dominację w najgorętszym okresie roku. Spryt ekipy Gatesa sięga jednak jeszcze dalej, przez co niemal równo ze wspomnianym hitem do sklepów trafia pierwsza w pełni next-genowa gra familijna, rozkosznie rozkoszna Viva Pinata. Kto za młody lub zbyt wrażliwy na GoW, ten tutaj wreszcie zobaczy, jak jego nowa konsola rozwija skrzydła.
Pinata (pisownia przez hiszpańskie „enie”, które ze względów technicznych pomijamy) to takie wykonane z papieru bądź gliny zwierzątko, które wypełnione jest cukierkami. W myśl meksykańskiej tradycji z okazji różnorakich świąt wiesza się takie szpeja na sznurku pod sufitem, a następnie z opaską na oczach próbuje się rozbić je za pomocą kija, celem dobrania się do ukrytych w środku słodyczy. Większość z nas kojarzy to jako motyw luźno przewijający się w amerykańskich kreskówkach czy filmach – nie bez powodu, gdyż z rozmaitych przyczyn zabawa ta staje się coraz popularniejsza również wśród młodzieży w US of A. Niemało wyobraźni trzeba wykazać, by wpaść na pomysł wykorzystania charakterystycznego stylu wizualnego owych kolorowych figurek w grze, która stanowi luźne skrzyżowanie idei The Sims z Pokemonami. Ktoś to jednak nie tylko wymyślił, ale również zadbał o konsekwentny i oryginalny projekt rozgrywki, dzięki czemu otrzymujemy teraz grę zaiste niebanalną.
Viva Pinata to ogólnie rzecz biorąc symulator ogrodu. Gracz wciela się w rolę bliżej nieokreślonego ogrodnika, któremu powierzone zostaje zadanie przywrócenia do dawnej świetności pewnego zapuszczonego przybytku. Z początku zakres naszych obowiązków, a raczej możliwości, wydaje się być ograniczony – gra spokojnym tempem przeprowadza nas przez mało inwazyjny, wyważony tutorial, po czym inteligentnie stopniuje napięcie w ciągu wielu godzin zabawy. Poszczególne nowości ujawniają się zazwyczaj pojedynczo, nie bombardując nas zbytnim natłokiem informacji na raz. Jest to o tyle istotne, że naprawdę jest tu co robić i gdyby nie dozowano nam nowinek w odpowiedni sposób, łatwo by się było w tym wszystkim pogubić.
Przygodę rozpoczynamy mając tylko działającą w jednym trybie łopatę (zmieniającą kamienne zakalce na zdatne do wysiewu błotko) oraz paczkę z nasionami niskiej trawy. Stąpając krok po kroczku, z czasem otrzymamy dostęp do niezliczonej gamy dekoracji, roślin, budyneczków i innych atrakcji. A po co to wszystko? Ano oczywiście po to, by nasze poletko przyciągnęło jak największą liczbę różnorodnych zwierzaków-pinat. Idea jest w gruncie rzeczy prosta: każdy zwierzak ma jasno sprecyzowane wymagania, które musimy spełnić, jeśli chcemy, by pojawił się on w okolicy i w efekcie zamieszkał u nas. Czasami jest to kwestia zasadzenia w ogrodzie odpowiedniego drzewa, czasami zapewnienia delikwentowi wyżerki w postaci pinat niższego rzędu (np. niby-lis chętnie zje niby-kaczkę). Jak łatwo się domyślić, wymagania tym wyższe, im bardziej wartościowy dany gatunek.
Na początku zabawy odwiedzą nas takie zwierzaki jak robaczki, myszy, pająki i inne drobnoustroje – z czasem, przebudowując i rozwijając ogród, hodować będziemy kucyki, krowy, psiaki, słonie itd. Zdziwić może fakt, że mamy do dyspozycji stosunkowo mało gruntu pod zabudowę. Nie ma przez to możliwości kolekcjonowania wszystkich zwierząt na raz – gdy zgarniemy już wszystkie możliwe punkty za hodowlę danego gatunku (tzn. sprawimy, że zamieszka on u nas oraz dosłuży się potomstwa), prędzej czy później przyjdzie nam go odsprzedać celem zrobienia miejsca dla następnych. Trochę to przykre, zwłaszcza jeśli zadamy sobie trud customizacji stworów za pomocą dostępnych w jednym ze sklepików gadżetów (kapelusze, biżuteria, kokardy i inne zabawne przeszkadzajki). Z drugiej jednak strony powoduje to, że gra jest nieco łatwiejsza. W danym momencie w naszym przybytku zmieści się powiedzmy maksymalnie 5 gatunków – a już to wymagać będzie niemałego multitaskingu z naszej strony. Tu coś choruje, tu trzeba podlać usychający kwiatek, tu się biją, tu rozmnażają, krótko mówiąc: na ekranie dzieje się dużo.
Za każdą pomyślnie wykonaną operację, taką jak sprowadzenie pewnego gatunku pinaty czy wyhodowanie drzewa, otrzymujemy punkty doświadczenia. Nie pożytkujemy ich ręcznie, po prostu co jakiś czas za ich pośrednictwem wkraczamy na wyższy poziom. Z awansem wiążą się nowe możliwości (np. pojawienie się następnego sklepikarza w okolicy) i nowe towary do kupienia, a nasza zwiększona renoma zachęci ambitniejsze gatunki pinat do odwiedzenia naszego ogrodu. Wymagana do awansu liczba punktów doświadczenia nie rośnie zbyt gwałtownie, przez co gama atrakcji rozszerzać się będzie przed nami dość często.
Znaczący jest w grze aspekt ekonomiczny, polegający głównie na inteligentnym kupowaniu i sprzedawaniu towarów i usług. W pobliskiej wiosce znajdziemy kilku NPC-ów, którzy zechcą z nami handlować. Mamy tu budowniczego, który wznosi domostwa dla pinat (każdy gatunek ma właściwe sobie legowisko, zazwyczaj bardzo efektowne wizualnie), sklepikarkę wielobranżową, oberżystę, który umożliwi nam najęcie pomocników (np. asystentkę podlewającą kwiatki), czy łowczyni odpowiedzialną za sprowadzanie na nasze zlecenie nowych okazów pinat. Skuteczne zarządzanie finansami wymaga nieco praktyki i, niestety, mechanicznego powtarzania pewnych czynności.
VP to typ gry bardzo głębokiej, przyjmującej różne oblicza w zależności od tego, jak bacznie się jej przyjrzymy. Już sam poziom trudności jest zagadnieniem, które można interpretować dwojako. Wydawałoby się, że non stop musimy tu wykonywać sporo czynności na raz i dość sprawnie ogarniać odchodzący na ekranie telewizora bałagan. Okazuje się jednak, że jeśli zostawimy pada na 10 minut i bez pauzowania pójdziemy na przekąskę, żadna tragedia się nie stanie. Wniosek z tego taki, że średnio wprawny w grach dzieciak może tu bez żadnych problemów swoim tempem przechodzić przez kolejne etapy rozwoju ogrodu i nie być przy tym szykanowany przez zbytnie wymagania. Starszy i bardziej doświadczony gracz za to może tu sobie zęby połamać na gamepadzie, chcąc jak najszybciej „przejść” grę (cudzysłów stąd, że nie ma tu żadnego wyodrębnionego The End). Jak dla mnie genialne, ha.
Drobnych wpadek developerów dopatrzeć można się w kwestii sterowania. Ciężko powiedzieć, czy jest to rodzaj zabezpieczenia przed popełnieniem błędu przez dzieciaka, ale momentami kombinacje, które musimy wykręcić, chcąc np. kupić nasionko, zahaczają o niebagatelne juggle z Tekkena. Da się do tego przyzwyczaić, ale drażni to przez dość długi czas. Innym punktem spornym jest dyskusyjna sztuczna inteligencja zwierzaków – oczywiście, założeniem był brak całkowitego posłuszeństwa z ich strony, ale czasami jest to po prostu denerwujące, że musimy wskazywać stworkowi na jakiś przedmiot 10 razy i nie ma żadnego sensownego uzasadnienia faktu, że akurat za tym dziesiątym wreszcie zaskoczy.
Po macoszemu potraktowany został w tej produkcji Xbox Live, co w ostatecznym rozliczeniu jest chyba jej największą wadą. Brakuje przede wszystkim możliwości odwiedzania ogrodów innych graczy, czy w ogóle jakiegokolwiek sposobu na pochwalenie się swoimi osiągnięciami od strony wizualnej (dostępne są tylko rankingi oparte na punktach). Jedynym znaczącym zastosowaniem Internetu jest tu możliwość przesyłania sobie paczek z prezentami (pinatami, przedmiotami itp.). Czymże to jednak jest w porównaniu do tego, na co stać obecnie tę konsolę?
Grafika – jaka jest – każdy widzi. Cudownie, kolorowo, mięciutko i milutko. Wszystko wygląda bardzo sympatycznie, a przy okazji nie jest przesłodzone, bo np. wygląd handlujących z nami NPC jest dość, hm, osobliwy, przywodzący wręcz na myśl przekultowe Grim Fandango (też meksykańskie inspiracje w końcu). Każda pinata spędza swój czas nieco inaczej, a obserwowanie ich samo w sobie jest fajną zabawą, gdyż na brak różnorodności animacji nie sposób narzekać. W pełni next-genowego oblicza gry dopełnia świetny dźwięk przestrzenny, który na odpowiednim sprzęcie potrafi niejednokrotnie sprawić, że obejrzymy się w celu sprawdzenia co to za piski i gwizdy za naszymi plecami. Z muzyką jest trochę słabiej i po kilku godzinach gry najwygodniej jest ją chyba zastąpić własną, dashboardową playlistą. Jakież to wszystko nowoczesne, ach.
Viva Pinata to pierwsza gra na X360, która ukazuje się u nas w pełnej polskiej wersji językowej, tj. spolszczone zostały w niej nie tylko napisy, ale również głosy aktorów. Zdarzają się drobne wpadki, literówki i niezgodności tekstu mówionego z pisanym, ale w gruncie rzeczy cóż z tego. Ogólnie dobra robota, nie mówiąc już że idea przecież szczytna jak mało która.
To co, jaki werdykt? No pewnie, że na tak. Nie będzie już w tym roku lepszej gry familijnej, więc jeśli myślisz o sprawieniu prezentu młodszemu rodzeństwu lub pokoleniu, nie wahaj się ani chwili. Najlepsze jest jednak to, że również stary wyjadacz znajdzie tu coś dla siebie (rzućcie okiem na Myśli Nieprzemyślane #51). Kolejny hit na trzystasześćdziesiątkę, tym razem dla wszystkich kategorii wiekowych. Pisać listy do Mikołaja, ludzie, bo jest o co prosić.
Krzysztof „Lordareon” Gonciarz
PLUSY:
- bardzo wielopłaszczyznowa rozgrywka;
- niejednoznaczny poziom trudności;
- różnorodność zwierzaków;
- oprawa audiowizualna;
- pełna polska wersja językowa.
MINUSY:
- niewygodne elementy sterowania;
- słaba współpraca z Xbox Live.