Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM

Pokemon Sword Recenzja gry

Recenzja gry 25 listopada 2019, 11:40

Recenzja gry Pokemon Sword – nie będzie żadnej rewolucji

Pokemon Sword i Shield to niezwykle bezpieczne inwestycje – dostajemy to samo, co dostaliśmy 23 lata temu, ale w nowej oprawie graficznej. I choć seria wciąż bawi i uwodzi, tak nie można pozbyć się wrażenia, że zmurszałe drewno wyziera spod pięknej farby.

Recenzja powstała na bazie wersji Switch.

PLUSY:
  1. śliczna, kolorowa, w pełni trójwymiarowa oprawa graficzna;
  2. dobrze wykonane modele pokemonów;
  3. efektowna, pełna eksplozji walka;
  4. walcząc w Pokemon Gym w końcu mamy wrażenie, że rzeczywiście walczymy o mistrzostwo;
  5. przepiękne i klimatyczne lokacje, po których chce się biegać i jeździć;
  6. przystępna dla najmłodszych i nowych graczy.
MINUSY:
  1. to bodaj najłatwiejsze pokemony, w jakie graliście;
  2. irytująca techniawka – muzyka to koszmar;
  3. współczesna oprawa nie ukryje faktu, że mechanika gry ma już ponad 20 lat;
  4. niewykorzystany potencjał Dynamax;
  5. fabuła jest naiwna i głupia – nawet jak na pokemony.

Od 23 lat gramy w gry z serii Pokemon ze studia Game Freak. I wyobraźcie sobie, że w najnowszej części – Pokemon Sword (oraz Pokemon Shield) wciąż odnajdziecie te same mechaniki, które witały nas w Pokemon Red i Blue w latach 90. Jeśli marzył wam się powrót do tamtych lat uroczego dzieciństwa, to najnowsze Pokemony są ku temu świetnym pretekstem. To najlepsza gra o wojowniczych stworzeniach pod względem technologii i przystępności, choć na kilku płaszczyznach nowy atak studia Game Freak można określić dobrze znanym sformułowaniem: „It’s not very effective…”.

Nie będę szczególnie rozwodził się nad tym, czym Pokemony są, bo wychodzę z założenia, że ta seria zdążyła przez lata skostnieć na tyle mocno, aby stać się częścią DNA graczy. Dla tych, którzy nigdy Pokemonów nie widzieli, streszczam: to opowieść o młodym bohaterze, który pewnego dnia opuszcza swoje rodzinne miasteczko, aby zostać mistrzem pokemonów. W czasie wyprawy łapie kolejne stworki, trenuje je i wystawia do walk w turowym, klasycznym systemie RPG. Gdy zbierze 8 odznak, stanie do finałowej walki. I tak już od 23 lat.

Startowe pokemony do wyboru są absolutnie czarujące!

Najpiękniejsze pokemony

Kilka lat temu, gdy ogrywałem bodaj Pokemon Pearl, wznosiłem ręce ku niebiosom, krzycząc: Jak można?! Jak można w dobie pięknych, trójwymiarowym gier, tworzyć coś, co wygląda jak żywcem wyciągnięte z RPG Makera! Mój głos najwyraźniej odbił się echem przez kontynenty i oceany, bo w końcu otrzymaliśmy grę pod wieloma względami może nie nowoczesną, co po prostu współczesną.

Początek wielkiej przygody – ładnie, prawda?

Stary, by nie powiedzieć archaiczny, gameplay znany od kilkudziesięciu lat w końcu obudowano śliczną, kolorową i w pełni trójwymiarową grafiką. Teraz wioski, miasteczka, kopalnie, jaskinie czy lasy wyglądają tak, jak oczekujemy od magicznego i przedziwnego świata zamieszkiwanego przez pokemony. Koniec z walecznymi i rozpikselowanymi bitmapami. Modele stworków jak i ludzi zostały dobrze przygotowane – w tej odsłonie zdecydowanie mniej musimy używać wyobraźni, bo ataki przestały być umowne. Czekają nas za to wybuchy, lasery, wzburzone żywioły, trzęsienia ziemi i inne specjalne animacje. I choć pewne rzeczy mogłyby zostać dopracowane (niektóry istoty zostały potraktowane raczej po macoszemu), tak nie zmienia to ogólnego wrażenia. Za sprawą grafiki walka stała się efektowna i pełna wybuchów tak, jakby reżyserował ją Micheal Bay.

DLACZEGO SIEDEM A NIE SZEŚĆ?

Zastanawiałem się, jak podejść do pisania tej recenzji, bo nowe dzieło Game Freak to duże recenzenckie wyzwanie. Jeśli zastanawiacie się, dlaczego gra ma wystawioną ocenę 7,5, a w tekście narzekam i bezlitośnie punktuję, to już tłumaczę: jeśli oceniać to, co Pokemon Sword zrobiło, to gra zasługuje na pewne 7,5. Jeśli natomiast oceniać to, czego nie zrobiono, choć zrobić można było, to sprawa zdecydowanie się komplikuje. Świadom tego, że każdy wie, czym są growe Pokemony, zamiast pisać wam po raz dziesiąty to samo, zdecydowałem się – obok oceny samej gry – porozmawiać z wami o tym, czego może nam brakować, czego nie możemy się doczekać i czego zwyczajnie potrzebuje ta seria.

Starcia wielkich pokemonów robią wrażenie.

Najważniejszym jednak elementem tej małej, ale długo wyczekiwanej „rewolucji”, są wspomniane lokacje. Wystarczy, że zobaczycie, jak prezentuje się rodzinna, sielankowa wioska Postwick czy magiczna, pełna kolorowych i świecących grzybków Ballonlea, a szybko zrozumiecie, czego tak naprawdę brakowało tej serii od lat. A brakowało stosownego ukazania pokręconego świata. Stolica regionu Galar, Wyndon to tak naprawdę baśniowy Londyn, z Tamizą, Big Benem, Okiem Londynu, placem Trafalgar i Piccadilly Circus, z czerwonymi telefonicznymi budkami i metrem. I nawet jeśli w tych miejscach tak naprawdę nie mamy za wiele do roboty, to zwiedza się je z największą przyjemnością.

Małe przygody i wielkie pokemony

Jedno z miasteczek – graficznie ta seria w końcu daje radę!

Nowe dzieło studia Game Freak szybko wprowadza nas w kilka kluczowych nowości. Wszystkie one są efektowne, ale nie wszystkie satysfakcjonujące. Głównym elementem tak świata i fabuły jak i mechaniki stała się przemiana Dynamax. Mówiąc w skrócie, pozwala to naszym pokemon w odpowiednich warunkach (czyt.: miejscach) przybrać ogromne rozmiary. Słodki Pikachu przy pomocy tej mechaniki staje się więc kilkudziesięciometrowym gigantem, który sieje spustoszenie na polu bitwy.

W praktyce Dynamax wykorzystuje się tylko w walkach z bossami (czyli głównymi trenerami Pokemon Gym) oraz w określonych miejscach na jednej, sandboxowej mapie (to kolejna nowość). I choć wygląda to wszystko niezwykle efektownie, animacje są śliczne, a ataki potężne, tak trudno nie oprzeć się wrażeniu, że to zajmujący czas dodatek, bez którego łatwo się obejść. Wielokrotnie pokonywałem wielkie pokemony jednym uderzeniem, nie kłopocząc się nawet przemianą. To zresztą większy problem, o którym opowiem później. Ważne jest, że Dynamax wydaje się ciekawą, ale nie do końca wykorzystaną szansą na wzbogacenie starć pokemonów.

W czasie gry możemy rozbijać obozowiska i gotować dla naszych podopiecznych.

Bo tak naprawdę wszystko w Pokemon Sword wymyślono dwie dekady temu. Mamy bohatera, którym ruszamy w świat. Jest nasz rywal, jak zwykle zadziorny i przekonany o swojej wielkości. Są Pokemon Gymy, w których toczymy kolejne starcia, a znany Zespół R zostaje zastąpiony niegroźnymi półgłówkami z Drużyny Yell. Serio – wystarczy, że zagraliście w Pokemon Red 23 lata temu, a szybko zidentyfikujecie większość użytych elementów z Pokemon Sword.

Cutscenki są miłe dla oka, ale niestety to, co postacie już mówią, w ogóle nas nie interesuje.

Pytanie tylko, czy powtarzany od lat recykling zdoła przykuć was na kilkadziesiąt godzin do ekranu? Nie ukrywam, grając w Pokemon Sword, czułem znużenie. Wiedziałem, co się za chwilę stanie i czym jeszcze „zaskoczy” mnie gra. I przypomniałem sobie, że podobne emocje odczuwałem przy Pokemon Platinum, Pearl, Black czy Emerald. To takie dziwne uczucie, w którym po początkowo przyjemnej melancholii i tęsknocie orientujemy się, że ciężko jest nam już wrócić do tamtych lat i bawić się tak, jak bawiliśmy jako dzieciak. Twórcy Sword i Shield padają tu więc ofiarą własnej, przyjętej strategii – starając się odtworzyć świat takim, jakim go pamiętamy, nie wzięli pod uwagę, że wielu z nas już dorosło.

I zaznaczmy może, że to wcale nie musi być wada, a moje znużenie może być zinterpretowane jako bezpieczeństwo. Bo być może wśród was są ludzie, którzy dokładnie tego oczekują – przeszłości podanej w efektowniejszej oprawie. I nic, naprawdę nic poza tym.

Braki w pięknym świecie

Wściekły Pikachu za chwilę rozniesie przeciwników elektryczną kulą.

Pierwsze wrażenie jest naprawdę niezłe. Gra zawiązuje przed nami jakąś tam prostą fabułkę, która przypomina raczej Zeldę (koniec świata, który ma powstrzymać bohater), a potem ruszamy już w teren łapać i trenować. Znany od lat system walki jest przyswajalny jak żaden inny w historii gier – prostotę turowej, j-erpegowej walki znamy od lat 80. i choć obecnie rozmaici developerzy starają się ją przeformułować lub wręcz od niej odejść (Square-Enix i Final Fantasy), tak tutaj mamy do czynienia z absolutną klasyką i systemem żywcem przeniesionym z poprzednich odsłon. Ot, wydajemy rozkazy, wymieniamy ciosy i ginie ten, kto albo ma zdecydowanie mniejszy poziom doświadczenia lub ten, kto wystawił pokemona o przeciwnym typie do naszego (ogień zjada trawiaste, woda niszczy ogień itd.).

Walka polega na tym samym, na czym polegała 23 lata temu.

Znacie to i lubicie i jeśli jesteście absolutnie pewni, że i tym razem ten system was nie znudzi, to nie musicie już nawet czytać do końca – bo to są, powtórzę, te same Pokemony, w które gracie od lat. Jeśli jednak powtórka z rozrywki to dla was za mało, aby wydać 200 złotych, posłuchajcie o tym, czego ewidentnie w tej odsłonie brakuje.

Recenzja gry Pokemon Sword – nie będzie żadnej rewolucji - ilustracja #3

DRUGA OPINIA

Pomijając już ten cały „Dexit” (serio, zabrakło miejsca dla Squirtle'a i Psyducka?) nowe Pokemony są zwyczajnie rozczarowujące! Postacie są durne, fabuła schematyczna jak nigdy, gra jest momentami dziecinnie prosta, otwarty świat nie jest jakoś szczególnie ciekawy, a Dynamax jest tak nieciekawą mechaniką, że raczej nigdy go już nie zobaczymy. Fakt, rajdy mają potencjał, a ten szkielet zabawy nadal potrafi świetnie bawić i uzależniać tak, że nie raz zaspałem przez tę grę do pracy, ale jako fan serii od pierwszej pełnoprawnej odsłony na Switchu oczekiwałem o wiele więcej.

Moja ocena: 6/10

Jordan Dębowski

Mówiąc szczerze, nie szczególnie przepadam za niektórymi nowymi projektami pokemonów – pozostaję raczej fanem starych „szlagierów” w postaci Bulbasaura, Squirtle’a czy Charmandera (z tej kultowej trójki w najnowszych Pokemonach znajdziecie tylko Charmandera. I to dopiero po ukończeniu gry). Brakowało mi więc Psyducka czy Abry, ale mówiąc szczerze – jeśli nie jesteście fanatykami – to szybko zapomnicie o brakach. I choć nie dołączę się tu do pretensji wysuwanych w stronę studia Game Freak, bo dla mnie 400 obecnych to już i tak zbyt wiele, aby pokusić się o „złapanie ich wszystkich”, to chyba jednak wszyscy chcielibyśmy widzieć wśród wielu nowych te najbardziej znane.

Zabrakło Psyducka czy Jigglypuffa – przecież to pokemony, które sprzedawały te markę od lat. Zamiast nich spotkamy stworzenia o często, powiedzmy, dyskusyjnych projektach. Akceptuję Rolycoly (latający węgiel) czy Yampera (elektryczny pies), ale czy nie moglibyśmy się obyć bez, powiedzmy, Bronzora (coś jakby frisbee) czy Klinka (żywe kółka zębate), aby znaleźć czas na zaimplementowanie animacji i ataków wspomnianych wielkich nieobecnych?

W tę bajkę nie uwierzą nawet dzieci

Wspomniałem o lichej fabułce. Historie w Pokemonach nigdy nie należały do wybitnych – to przecież opowieści dla dzieciaków o świecie z przyjaznymi stworkami, które podli ludzie wykorzystują do krwawych walk na arenach (zaraz, co?!).

Lokacje są bajkowe i śliczne. Szkoda, że nie mamy zbyt wielu powodów, aby zostawać w nich na dłużej.

Mówiąc najzupełniej szczerze – tak bardzo nie obchodziła mnie historia w najnowszej odsłonie, że przestałem się nią przejmować już gdzieś w okolicach drugiej odznaki. Tytułowe legendarne pokemony – Miecz i Tarcza – są tak bardzo nieistotne dla gry, że ich złapaniem zajmiecie się dopiero po napisach końcowych.

Wszelkie motywacje spotykanych postaci należą do tych, które nawet nie udają, że cokolwiek knują, a to, co knują, ma jakikolwiek sens. Główny, ukryty „złoczyńca” ma na tyle idiotyczny pomysł, że nie uwierzą w niego nawet dzieci. W tej całej plejadzie casualowego gadania i pomijania linii dialogowych jedynie Leo – sztampowy champion – będzie postacią ciekawszą. A przecież można to było napisać tak, aby przynajmniej udawało, że nie jest głupie. Tymczasem tajemnice w Pokemon Sword to bzdury niepoparte jakąkolwiek motywacją i jakąkolwiek głębią. To placeholdery lub – wykorzystując słownictwo ze świata anime – niezobowiązujące fillery.

Przed każdą bitwą o odznakę Pokemon, musimy wykonać misje. Pokemon Gyms zostały dobrze zaprojektowane.

Te pięknie zaprojektowane miasta zieją pustką – wpadamy tam tylko, aby wygrać na lokalnym stadionie i wyleczyć swoje pokemony. Zadań pobocznych jest niewiele, a przecież to one – gdyby napisano je z należytą uwagą – mogłyby sprawić, że lokacje zwyczajnie ożyją i będą zachęcały do eksploracji. Przekonałem się o tym, gdy przypadkowo w jednym z dużych miast wpadłem na małą dziewczynkę, która poprosiła mnie o dostarczenie miłosnego listu do małego chłopca mieszkającego w innym miasteczku. Gdy w końcu go odnalazłem, okazało się, że nie jest już chłopcem, a seniorem w zaawansowanym wieku. Dziadek opowiedział mi historię o swojej koleżance z dzieciństwa, która zachorowała. Gdy zapytał się nas, czy wszystko u niej w porządku, mogłem skłamać, że owszem, wszystko gra. Dziewczynka była duchem. Ciekawe? No na pewno ciekawsze niż „jeśli masz pokemona X, to możemy się wymienić na Y”.

Takich aktywności jest jednak zdecydowanie za mało i jeśli nie zdecydujecie się na zapłacenie Nintendo za usługi sieciowe (moduł multiplayer Pokemon Sword potrzebuje go w zasadzie do wszystkiego co związane z interakcją z innymi graczami), to szybko przestaniecie odwiedzać miasta w innym celu niż popchnięcie fabuły. Szkoda!

Jestem mistrzem pokemonów

Oto Cinderace, którym roznosiłem niemal każdego przeciwnika w pierwszej turze.

Zaprojektować grę przystępną i prostą tak, aby nie stała się banalna – to dopiero wyzwanie. Skończenie Pokemon Sword zajęło mi 24 godziny. W tym czasie nie zginąłem ani razu. Ani razu nie znokautowano całej mojej drużyny, a zaledwie dwa lub trzy razy otarłem się o przegraną. W czasie rozgrywki nie brakuje nam niczego – ani pieniędzy, ani przedmiotów leczniczych, ani pokeballi. Nie czujemy zagrożenia i w konsekwencji do wielu walk podchodzimy na żywioł.

Wyobraźcie to sobie – jesteście młodym, początkującym trenerem pokemonów i przybywacie do miasta z wielkim stadionem, na którym czeka na was jego wieloletni mistrz. Wystawia on przeciwko wam swoje wytrenowane, niesamowite kreatury, a wy… a wy ściągacie je jednym uderzeniem przy pomocy pokemona, którego otrzymaliście w trzeciej minucie gry.

Niemal wszystkich bossów tej gry pokonywałem jednym atakiem – i mówię tu nawet o pojedynkach z tymi pokemonami, które teoretycznie mają nade mną przewagę typu. Za swojego „startera” wybrałem Scorbunny’ego (pokemona ognistego). Dlaczego więc przeszedłem po mistrzach kamiennych i wodnych pokemonów tak, jakby ich w ogóle nie było? W całej grze trud sprawiły mi tylko pojedynki z mistrzem fairy pokemonów oraz ostatnie bitwy. Po napisach końcowych czeka na was jeszcze sporo aktywności – w tym naprawdę trudniejsze walki – ale to przecież dopiero po końcu gry, ile osób do nich dotrze?

Tak niski poziom trudności jest nie tyle przystępny, co zwyczajnie niesatysfakcjonujący. Gdy mój Scorbunny ewoluował w Raboota, a później w Cinderace, przestałem zajmować się jakąkolwiek taktyką. Ot, po prostu wybierałem atak Pyro Ball, a przeciwnicy szli do wszystkich diabłów.

W kupie siła

Przy produkcji najnowsza części Pokemonów podjęto dobre i złe decyzje. Te dobre to między innymi stworzenie ładnej grafiki i animacji, wycofanie irytujących HM-ów, umożliwienie zdobywania doświadczenia nawet tym pokemonom, które nie brały udziału w walce, czy zaprojektowanie efektownych stadionów i walk na arenach. Dzikie pokemony hasają sobie teraz w trawie na mapie i sami możemy wybierać, kto nas zaatakuje, a gigantyczne stworzenia robią wrażenie. W końcu!

Ale jednocześnie jesteśmy demotywowani błahością fabuły, poziomem trudności czy zadziwiającą pustką przemierzanych lokacji. Szkoda, bo potencjał tego świata – co pokazuje sumiennie rozwijany od paru części moduł multiplayer – jest ogromny. Pal licho, że te szumnie zapowiadane raidy to tak naprawdę króciutkie walki 4 vs. 1 i nic więcej. Gorzej, że to jeden z niewielu elementów, które znajdziecie w świecie gry poza czterema setkami dzikich stworzeń do złapania. Kierunek niby jest poprawny, ale czy to oznacza, że rewolucji w mechanice gry doczekamy się za, powiedzmy, cztery kolejne części?

Pokemon Sword jest dobrą grą, ale jednocześnie w wielu momentach wręcz prosi o zmiany. Być może te banalne walki to nie tylko sprawa poziomu trudności? Być może pora na generalny remont i przebudowę, które wprowadzą do serii odrobinę więcej taktyki niż „woda gasi ogień”? A być może – tak zupełnie zwyczajnie – pora na wprowadzenie do serii wyboru poziomów trudności?

Pokemony mają więcej lat niż niektórzy z naszych czytelników. I jestem pewny, że gdy przyjdzie mi rozstać się z tym niewdzięcznym padołem łez, to w kolejne Pokemony będą zagrywały się następne pokolenia (następne pokemolenia?). I choćbym miał się w grobie przewracać, twórcy nie zdecydują się na radykalne zmiany. Bo Pokemony to niezwykle bezpieczna inwestycja, która stale przynosi miliony.

A szkoda, bo nostalgia i melancholia to jedno, ale archaizm to już coś zupełnie innego i znacznie poważniejszego. Nawet jeśli ten archaizm jest podany tak pięknie i ładnie, jak zrobiono to w Pokemon Sword. Jeśli graliście w poprzednie Pokemony, to będziecie się bawić świetnie, będziecie łapać i trenować przez długie godziny. Ale w czasie gry będziecie też czuli, że wciąż nabieramy się na te same sztuczki. Być może pora na eksperymenty i odważne decyzje, bo te pokemony zdecydowanie za wolno ewoluują.

O AUTORZE

Pokemon Sword ukończyłem w 24 godziny. Ten wyjęty z mojego życia dzień wspominam miło, ale bez rewelacji. W swoim życiu grałem w rozmaite odsłony, m.in. Red/Blue, Yellow, Black, Platinum itd. Nie należę jednak do największych miłośników uroczych stworków – byłem zwyczajnie zbyt stary, aby załapać się na anime w telewizji. Nie zmienia to faktu, że co jakiś czas do tej serii wracam – trochę z ciekawości, a trochę z tęsknoty.

ZASTRZEŻENIE

Grę otrzymaliśmy nieodpłatnie od firmy ConQuest Entertainment, dystrybutora Nintendo na rynek polski.

Maciej Pawlikowski

Maciej Pawlikowski

Redaktor naczelny GRYOnline.pl, związany z serwisem od końca 2016 roku. Początkowo pracował w dziale poradników, a później mu szefował, z czasem został redaktorem prowadzącym Gamepressure, anglojęzycznego projektu adresowanego na Zachód, aby w końcu objąć sprawowaną obecnie funkcję. W przeszłości recenzent i krytyk literacki, publikował prace o literaturze, kulturze, a nawet teatrze w wielu humanistycznych pismach oraz portalach, m.in. Miesięczniku Znak czy Popmodernie. Studiował krytykę literacką i literaturę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Lubi stare gry, city-buildery i RPG-i, w tym również japońskie. Wydaje ogromne pieniądze na części do komputera. Poza pracą oraz grami trenuje tenisa i okazyjnie pełni funkcję wolontariusza Pokojowego Patrolu Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.

więcej

Recenzja gry Mario & Luigi: Brothership - czarująca przygoda i udane wskrzeszenie serii
Recenzja gry Mario & Luigi: Brothership - czarująca przygoda i udane wskrzeszenie serii

Recenzja gry

Po dziewięciu latach i bankructwie oryginalnych twórców, seria Mario & Luigi powraca z całkiem nową odsłoną. Brothership to godna kontynuacja serii, logicznie rozwijająca motywy poprzedniczek - lecz pokazuje także, że więcej to nie zawsze lepiej.

Recenzja gry Dragon Age: Straż Zasłony - w Veilguard są emocje, ale dziś to trochę za mało
Recenzja gry Dragon Age: Straż Zasłony - w Veilguard są emocje, ale dziś to trochę za mało

Recenzja gry

Dragon Age: The Veilguard robi wiele rzeczy, za które gracze pokochali gry BioWare – lecz zarazem przypomina, jak wiele w gatunku RPG da się wykonać znacznie lepiej.

Recenzja gry Starfield: Shattered Space - przeciętny dodatek, ale nie za taką cenę
Recenzja gry Starfield: Shattered Space - przeciętny dodatek, ale nie za taką cenę

Recenzja gry

Kiedy dowiedziałem się, że Bethesda nie planuje przekazać kodów do Shattered Space przed premierą, zacząłem zadawać sobie pytania. Czy stan techniczny jest zły? A może historia jest zwyczajnie nudna? Moje obawy były uzasadnione, choć tylko częściowo.