Czy MCU naprawdę się sypie? 10 „grzechów” Marvela
Z rosnącą popularnością franczyzy wiąże się także większa jej krytyka. MCU zebrało już tylu fanów, że nie może im się podobać to samo. Stąd pojawiło się ostatnio mnóstwo złych opinii, a nawet hejtu. A może to prawda i MCU faktycznie się sypie?
Spis treści
Zarzuty, które padają najczęściej, potrafią się wzajemnie wykluczać; a to narzekamy na brak starych gwiazd, a to na fakt, że koncepcja multiwersum niemal zupełnie unieważnia śmierć jako zjawisko nieodwracalne. Nie podoba nam się rzesza nowych nijakich bohaterów, ale nie chcemy też już dalszej eksploracji starych wątków. Wolelibyśmy opowieść spójną i kompletną, lecz jednocześnie niektórym z nas wydaje się ona zbyt zawiła. Superbohaterów jest już za dużo, a jednocześnie za mało – bo przecież każdy chciałby, by w MCU zadebiutowała jego ulubiona postać z komiksów.
To wszystko kwestia gustu. MCU nie może zrobić tego wszystkiego naraz – co najwyżej stonować niektóre zabiegi, zbliżyć się do złotego środka. Ale stąd już najkrótsza droga do bezbarwności. Jeżeli tylko widzowie i krytycy będą decydować o tym, co ma się znaleźć lub nie znaleźć w poszczególnych filmach (i o tym, które mają być w ogóle nakręcone), niedługo zyski z produkcji nie będą liczone w setkach milionów, a dziesiątkach. A to będzie oznaczać upadek całej franczyzy.
Na długiej (i tak już skróconej i ujednoliconej na potrzeby tego artykułu) liście „grzechów” Marvela znajdują się też takie, których naprawienie wyszłoby wszystkim na dobre. Mało kto skrytykuje MCU za to, że efekty specjalne okażą się rewelacyjne, aktorzy zagrają więcej niż dobrze, a scenariusz, choć obfitujący w nawiązania do przeszłości, nie straci nic ze swojej dynamiki. Właśnie o takie MCU nic nie robimy.
Po co tyle sequeli filmów o znanych bohaterach
- Ile w tym winy twórców MCU: 20%
- Przykłady: Thor 4 (Thor: Love and Thunder), Ant-Man 3 (Ant-Man & the Wasp: Quantumania)
- Kontrprzykłady: Thor 3, Captain America 4 (Kapitan Ameryka: Nowy porządek)
Na początku robienie kilku filmów o najbardziej znanych herosach wydawało się oczywiste. Produkcje te nie były przecież skierowane tylko do fanów komiksów, a po prostu do fanów dobrej kinowej rozrywki. Za bardziej sensowne uznano więc nakręcenie Iron Mana 2 niż np. solowych przygód takiej Kate Bishop, która zresztą podówczas w MCU nawet nie zadebiutowała.
Pierwszy Iron Man zarobił niecałe 600 mln dolarów, trzeci natomiast ponad 1,2 mld. Podobnie rzecz miała się z Thorami, Doktorem Strange’em oraz solowymi przygodami Spider-Mana. Dziś sytuacja prezentuje się trochę inaczej – kina wciąż odczuwają pocovidowy spadek zainteresowania na rzecz platform VOD, a poza tym MCU chyba na dobre straciło olbrzymi rynek – Chiny, które pozwoliły Końcowi gry być przez chwilę rekordzistą świata, jeżeli chodzi o wpływy z jednego filmu.
Mniejsze wyniki finansowe ostatnich filmów wcale nie muszą oznaczać, że coś się dzieje. Nic dziwnego, że Kevin Feige chce utrzymać wysokie dochody franczyzy. A takie prędzej zagwarantuje znany superbohater w tytule filmu – tak naprawdę zapewniający dobry start mniej znanej postaci – niż sytuacja odwrotna. Tak po prostu działa Hollywood. Aż dziwne, że nie rozumie tego szef Disneya Bob Iger, publicznie krytykujący MCU właśnie za zbyt dużą liczbę sequeli. Zupełnie tak, jak gdyby nie zdawał sobie sprawy, że od czasu pierwszego Iron Mana każda produkcja spod znaku Marvela jest w pewnym sensie właśnie sequelem.