Ninja Gaiden 3 Recenzja gry
autor: Przemysław Zamęcki
Trzecie wejście smoka - recenzja gry Ninja Gaiden 3
Drętwiejące palce, opuchnięte paliczki i pot zraszający czoło – tak mniej więcej wyglądała kiedyś „zabawa” w Ninja Gaiden. Część trzecia, już bez udziału ojca serii, zrywa z przeszłością i stawia na masowość.
- widowiskowe rzezanie przeciwników;
- spójna, choć nieprzekonująca fabuła;
- na hardzie stanowi pewne wyzwanie;
- niezłe scenki przerywnikowe.
- porzucenie ideałów przyświecających serii;
- mechanika walki polegająca w dużej mierze na mashowaniu przycisków;
- niepełna kontrola nad tym, co dzieje się na ekranie;
- powtarzalne quick time eventy;
- słaba praca kamery.
Jeżeli ukończyłeś kiedyś pierwszą część Ninja Gaiden, śmiało możesz nazywać się elitą. Poziom trudności jednego z najlepszych slasherów poprzedniej generacji przeszedł już do legendy i to wcale nie miejskiej. Był to tytuł, z którego normalny gracz rezygnował już podczas przechodzenia pierwszej misji, dzięki czemu twórca odrodzonej w 2004 roku serii, mroczny Tomonobu Itagaki, zyskał niezwykły status. Los jednak chciał, że nad trzecią częścią przygód Ryu Hayabusy ekipa Team Ninja pracowała już bez udziału swojego mentora, przygotowując w rezultacie grę, która zrywa z wcześniejszym obliczem elitarności i staje się produktem dla masowego odbiorcy.
Ninja Gaiden 3 rozpoczyna się w sposób, z którego byłby dumny Hitchcock, by już za chwilę przenieść nas na ulice Londynu, gdzie następuje atak jakowejś tajnej organizacji, żądającej przybycia na miejsce naszego mistrza ninja. Fabuła koncentruje się na próbie odzyskania, utraconego w wyniku spotkania z tajemniczym człowiekiem w masce, legendarnego miecza dzierżonego przez Ryu Hayabusę, który na domiar złego został także zainfekowany przez chorobę tworzącą na ramieniu dziwną narośl. Historii co prawda nie śledzi się z wypiekami na twarzy, ale z przyjemnością mogę stwierdzić, że jest ona w miarę spójna, a na dodatek poza jednym przypadkiem, została przedstawiona w sposób dość sensowny, w wyniku czego uniknięto wrażenia, że akcja dzieje się w kilku okresach historycznych naraz. Ciągła zmiana konwencji w pierwszej części była dla mnie ledwie do przełknięcia, dlatego teraz po ukazaniu się napisów końcowych odetchnąłem z ulgą.
Gra serwuje kilka zróżnicowanych lokacji – od zwyczajnych współczesnych miast, przez usytuowane pośrodku pustyni nieukończone drapacze chmur, tajemnicze laboratoria pełne hodowanych w nich stworzeń, grupę uderzeniową floty z wielkim okrętem podwodnym na czele, po Antarktydę z szalejącą burzą śnieżną, w której niewiele widać. Autorzy postarali się żebyśmy pod tym względem się nie nudzili, ale raczej nie do końca wykorzystali tkwiący w tej różnorodności potencjał. Projekty poziomów są bardzo proste i nieszczególnie widowiskowe. Najlepsze wrażenie zrobiły na mnie pierwsze minuty na Antarktydzie. Może dlatego, że poza bielą szalejącej burzy śnieżnej kompletnie nic nie było widać. Nie jest to bynajmniej żadna złośliwość. Jedynym mało konsekwentnym posunięciem autorów było przygotowanie misji rozgrywającej się w pobliżu wioski Ryu Hayabusy. Chwilowa zmiana konwencji stanowi wyraźną inspirację twórców Ninja Gaiden ostatnią odsłoną God of War, w której Kratos walczył, przebywając na różnych częściach ciała gigantycznych tytanów. Team Ninja nie udało się opracować tej sekwencji w sposób równie widowiskowy, ale plus należy się przynajmniej za dobre chęci. Autorzy są za to doskonali w modelowaniu postaci kobiet, co potwierdzili w „trójce” za sprawą jednej z głównych bohaterek.
Tomonobu Itagaki niczym kot chadza własnymi ścieżkami. Twórcy serii bijatyk Dead or Alive udało się po latach wskrzesić przygody Ryu Hayabusy w Ninja Gaiden. Po opuszczeniu Team Ninja, którego był szefem, założył nową firmę Valhalla Game Studio, gdzie na silniku Darksiders 2 powstaje obecnie strzelanina TPP Devil's Third.
W Ninja Gaiden jednak nie gra się po to, by podziwiać ładne buzie, ale by stawić czoła wyzwaniu rzuconemu graczom przez autorów. A przynajmniej tak było do tej pory, bo trzecia część pozbawiona nadzoru Tomonobu Itagakiego zrywa z tą tradycją. Z przejściem gry na normalnym poziomie trudności nie powinien mieć problemu nikt, kto choć raz w życiu ukończył inny dowolny slasher. Wyraźne obniżenie progu trudności spowodowane jest metamorfozą mechaniki walki, w której blok i staranne planowanie ataków przestały grać jakąkolwiek rolę. Ryu dosłownie szaleje wśród tłumu wrogów, wykonując niekontrolowane superataki, zaś miejsce bloku zajął uślizg, który jest zwyczajnie skuteczniejszy w użyciu. Również dzięki temu, że bohater jest tak dobry w sieczeniu zastępów oponentów, wszystko przyśpieszyło co najmniej ze trzy razy, przez co w niektórych momentach nie wiadomo w ogóle, co się na ekranie dzieje. Kotłowanina ciał, tryskająca posoka i błyskawiczne ataki – pierwszy i trzeci z tych elementów do tej pory nie były obecne w standardowym zestawie serwowanym przez serię.
Spłycenie mechaniki walki przyniosło także efekt w postaci bardzo skutecznej metody mashowania przycisków pada. Nie trzeba zastanawiać się nad wyprowadzaniem kolejnych cięć, bo najłatwiej po prostu walić w kwadrat, uzupełniając tę kombinację od czasu do czasu uderzeniem w trójkąt. Filozofia w tym żadna, ale będę ostatnim z tych, którzy rzucą w Team Ninja kamieniem. Z bardzo prostej przyczyny zresztą. Gdy na chwilę zapominałem, że to Ninja Gaiden, nagle wzbierały we mnie pokłady życzliwości do dewelopera potrafiącego przygotować tak widowiskową akcję w tak mało atrakcyjnych projektach lokacji oraz z powodu faktu, że mashując pad, nawet nieźle się bawiłem. Po kilku godzinach kciuk miałem spuchnięty jak bania, ale za to na twarzy rysował mi się banan.
Kiedy jednak znowu dopadała mnie świadomość obcowania z następcą kultowej serii, przypominałem sobie o wielu momentach, w których nagle, nie wiedzieć czemu, traciłem kontrolę nad ruchami postaci po uruchomieniu jednego ze specjalnych ataków przysługujących smoczym wojownikom. Nie sposób było także zignorować fatalnej wręcz pracy kamery, potrafiącej pokazywać wszystko, tylko akurat nie to, co jest dla zaangażowanego w walkę interesujące. Na domiar złego autorzy uwzięli się, że koniecznie zrobią jedne z najnudniejszych quick time eventów w grach – pokazujących się przez całą wieczność, przez co nie da się na nich polec, oraz powtarzalnych jak większość polskich parlamentarzystów.
Przyczepię się również do walk z bossami. Jest ich kilka, w tym niezbyt sensowne starcie w dość małej sali z wielkim tyranozaurem oraz dużo lepsze z ogromnym mechem, ale też parę razy mierzymy się z tą samą osobą i za każdym sprawdza się jedna i ta sama technika. Zresztą z wszelkimi większymi humanoidami postępujemy identycznie, co moim zdaniem jest sporym niedopatrzeniem, żeby nie powiedzieć, że Team Ninja zwyczajnie olało tę część gry.
Seria Ninja Gaiden ma znacznie dłuższą historię, niż by się mogło wydawać. Po raz pierwszy Ryu Hayabusa objawił się światu w 1988 roku na automatach arcade. Gra była klasyczną chodzoną bijatyką, w której rolę głównych przeciwników przypisano sekciarzom dążącym do ziszczenia się przepowiedni Nostradamusa. W tym samym roku cykl zawitał także na popularnego Famicoma (czyli NES-a), gdzie ostatecznie przybrał kształt trylogii, której finalna część ukazała się latem 1991 roku. Ninja Gaiden wydano na szereg różnych maszyn, w tym oczywiście na PC.
Twórcy zrezygnowali także z możliwości dowolnego wyboru broni. Koniec z kupowaniem, teraz nie mamy żadnego wpływu na to, czym Ryu walczy, z wyjątkiem łuku, który otrzymujemy przed drugą misją. W trakcie gry jest on przydatny tylko w przypadku konieczności zlikwidowania delikwentów walących do nas z broni miotanej lub rakietnic, a także do zestrzeliwania gości z plecakami odrzutowymi. Kilkakrotnie wykorzystujemy go też podczas rozwałki helikopterów oraz jedynej sekwencji jazdy samochodem w fotelu pasażera. Parę razy w potyczce towarzyszą Ryu również inne postacie.
Sytuacja ulega skomplikowaniu, gdy wybierzemy poziom trudności hard. Tylko w tym przypadku gra ma szansę trafić w gust fanów poprzednich części, jednak nie dzięki temu, że w jakikolwiek sposób zmienia się mechanika walki. Na ekranie nadal odbywa się rzeź niewiniątek, a palce w niekontrolowany sposób mogą wędrować po przyciskach pada, niemniej przetrwanie w całości potyczek z dziesiątkami przeciwników jest wyraźnie trudniejsze.
Dla fanów walki z żywymi rywalami przygotowano tryb multiplayer, w którym ścieramy się z wrogim klanem wojowników ninja. Nie jest to może najmocniejsza strona gry, ale jeśli ktoś lubuje się w podnoszeniu poziomów postaci i zdobywaniu nowych ciosów oraz oręża, przez parę godzin powinien się nieźle bawić (chyba że pojawia się lag, co przydarzało mi się nader często). Wbrew pozorom starcia nie są tylko bezmyślną jatką, ale wymagają również od drużyny trochę taktycznego pomyślunku. Poza tym można stawiać czoła określonym wyzwaniom na poszczególnych arenach w pojedynkę lub w kooperacji z drugą osobą, co już tak dużej frajdy nie sprawia.
Ninja Gaiden 3 jest widowiskowym, choć nie przesadnie ładnym, slasherem pozbawionym głębszego systemu mechaniki walki. Nie wszystkim zastosowane w grze rozwiązania przypadną do gustu, a już z pewnością nie mają tu czego szukać osoby nastawione na rozgrywkę zbliżoną do oferowanej przez poprzednie odsłony serii. Jeżeli jednak jeszcze przed uruchomieniem programu nie damy nastawić się negatywnie, w trakcie zabawy może nie osiągniemy stanu zen, ale przynajmniej satysfakcję z ubicia w widowiskowy sposób blisko dwóch tysięcy adwersarzy. Team Ninja po odejściu Itagakiego obrało nowy kurs. Bardzo kontrowersyjny i nie wiem, czy do końca przemyślany, ale warto dać Ryu Hayabusie jeszcze jedną szansę.