Tom Clancy's Rainbow Six: Lockdown - recenzja gry
„Lockdown” jest nieporównywalnie prostszy od swoich poprzedników i to niestety wyraźnie widać. Dostaliśmy jednak w miarę przyzwoity produkt, przy którym można spędzić kilkanaście godzin wolnego czasu, szczególnie w dopracowanym trybie multiplayer.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
PeCetowi wielbiciele serii Rainbow Six w ostatnim czasie przeżywali zapewne ciężkie chwile. Zapoczątkowana w 1998 roku saga niemal od samego początku swego istnienia kojarzona była z wyjątkowo wymagającymi, ale jednocześnie dającymi ogromną satysfakcję tytułami. Jeszcze 2-3 lata temu wydawało się, iż Rainbow Six podąża w ciekawym kierunku. Wydany w 2003 roku Raven Shield nie tylko w udany sposób powielał najlepsze pomysły swoich poprzedników, ale i wprowadzał wiele zupełnie nowych elementów, na których cała seria mogła tylko zyskać. Nie inaczej było w przypadku wydanego rok później dodatku Broken Arrow. W ostatnim czasie jednak koncern UbiSoft, wydawca wszystkich pozycji z serii Rainbow Six, zwrócił się wyraźnie w stronę posiadaczy konsol. Miłośnicy klasycznych PeCetowych produkcji zmianę tę odczuli stosunkowo szybko, czego świetnym przykładem mogło być zniknięcie z planu wydawniczego drugiej części kultowego Ghost Recona.
Przetasowania nie ominęły również serii Rainbow Six. Znawcy rynku zapewne dość szybko przekonali się o tym, iż dawna saga na dobre została pogrzebana. Nowy Rainbow Six miał być prostszy, szybszy, ładniejszy i w większym stopniu dostosowany do wymagań współczesnych graczy, a nie, występujących w mniejszości, wyjadaczy gatunku. Co więcej, losy PeCetowej wersji przez kilka miesięcy były niejasne. Śmiem twierdzić, iż wielu PeCetowców zdążyło już przez ten czas o tej serii zapomnieć. Rainbow Six: Lockdown ostatecznie zawędrował jednak na komputery osobiste. Niestety, to już zupełnie inna gra, nawet pomimo zapewnień ze strony producentów, iż opisywaną kontynuację próbowali upodobnić do jej znamienitych poprzedników. Nie ma się co łudzić. Stary Rainbow Six umarł, niech żyje... nowy?
Lockdown z całą pewnością nie zalicza się do tych pozycji, w których wątek fabularny odgrywa istotną rolę. Nie powinno to zresztą dziwić, gdyż serie Rainbow Six oraz Ghost Recon w przeszłości prezentowały bardzo zbliżone podejście do sprawy. Recenzowany tytuł nie stanowi więc pod tym względem żadnej rewolucji. Poszczególne misje kampanii singleplayer (w sumie jest ich szesnaście) są ze sobą dość luźno powiązane, aczkolwiek w niektórych sytuacjach można się doszukać pewnych podobieństw. Generalnie wszystko „kręci się” wokół śmiercionośnego nano-wirusa o nazwie Legion. Jego obecność zaczyna zagrażać światowemu bezpieczeństwu, a to dlatego, iż dostał się on w ręce terrorystów. Jak można się domyślić, będziemy musieli wytropić osoby odpowiedzialne za kradzież wirusa, a także powstrzymać ewentualne ataki, w których mógłby zostać użyty. Problem polega na tym, iż w trakcie rozgrywania niektórych poziomów odniesień do głównego wątku najzwyczajniej w świecie się nie dostrzega. Dopiero w końcowej fazie gry temat nano-wirusa zdecydowanie wychodzi na pierwszy plan. Od siebie dodam również, iż zakończenie Lockdowna zdecydowanie mnie rozczarowało. Spodziewałem się fajerwerków, a nie doczekałem się nawet jednej solidnej petardy...
Bardziej zauważalnych uproszczeń można się doszukać jeszcze przed rozpoczęciem jednego z kilkunastu dostępnych poziomów recenzowanej gry. Okazuje się bowiem, iż CAŁKOWICIE wycięto proces planowania przebiegu danej misji. Lockdown pod tym względem zdaje się przypominać ostatnią odsłonę serii SWAT. Jedyne, co możemy zrobić, to przyjrzeć się mapom kolejnych sektorów (o tym elemencie gry szerzej powiem nieco później), z dokładnym zaznaczeniem najważniejszych punktów, w których będziemy zazwyczaj musieli coś zrobić. Co ciekawe, wspomnianymi mapami dysponujemy także wtedy, gdy mamy poruszać się na terenie supertajnej kryjówki terrorystów. W jaki sposób organizatorzy akcji weszli w ich posiadanie i dlaczego są one tak dokładne? Na te i inne pytania nie uzyskamy niestety odpowiedzi.
Pewnym rozczarowaniem (choć nie dla wszystkich) mogą także być stawiane przed nami cele. Najczęściej jest tak, iż musimy dotrzeć w wybrane przez producentów miejsce, uwolnić zakładników, a następnie bezpiecznie odeskortować ich do strefy ewakuacyjnej. Jedynie w nielicznych przypadkach pokuszono się o pewne zmiany, polegające na przykład na konieczności rozbrojenia ustawionej przez terrorystów bomby. Szkoda tylko, iż proces ten ogranicza się wyłącznie do wciśnięcia odpowiedniego klawisza. Przed rozpoczęciem misji należy także uzbroić swoich ludzi. W ramach pocieszenia dodam, iż ekran doboru wyposażenia sprawia bardzo dobre wrażenie. To właśnie tu dobieramy odpowiednie giwery (o nich nieco później), czy też decydujemy się na inne ciekawe przedmioty. Dokonane ustawienia warto jest sobie zapisać, tak aby móc w przyszłości z nich ponownie skorzystać.
Właściwe misje mają bardzo uproszczony przebieg. Przede wszystkim, w Lockdown sterujemy wyłącznie jedną drużyną, a nie trzema, tak jak to miało miejsce w poprzednich odsłonach serii Rainbow Six. Co więcej, swoim podwładnym możemy wydawać jedynie najprostsze polecenia, obejmujące między innymi udanie się do wyznaczonego punktu, czy też podążanie za sterowaną postacią. Nieco więcej możliwości pojawia się w momencie dotarcia do zamkniętych drzwi. Podobnie jak we wspomnianej już serii SWAT, możemy zadecydować, w jaki sposób zostaną otwarte i czy po wtargnięciu do nowego pomieszczenia zastosowane zostaną jakieś dodatkowe środki, na przykład w postaci granatów ogłuszających. Generalnie jednak do większości drzwi najlepiej podchodzić samemu, a to dlatego, iż można je ostrożnie uchylić i z zaskoczenia załatwić znajdujących się obok terrorystów.
Kolejne ograniczenie związane jest z dość liniowym przebiegiem rozgrywki. W Raven Shield najczęściej było tak, iż do celu prowadziło kilka różnych ścieżek, pomiędzy którymi mogliśmy swobodnie wybierać. Lockdown zdaje się natomiast przypominać typowe, współczesne shootery. Tyle chociaż dobrze, iż niewidzialne ściany nie pojawiają się we wszystkich miejscach, przez co można korzystać z różnorakich zasłon – murków, ścian, słupów, pojazdów, czy chociażby krzaków. Co więcej, zadbano o wiele interaktywnych przedmiotów, które w wyniku toczonych walk będą mogły zostać całkowicie zniszczone (butelki, kieliszki), bądź też spadną na ziemię (kartony, sprzęt elektroniczny.).
Poszczególne misje podzielone zostały na autonomiczne segmenty (2 lub 3 w zależności od rozgrywanego etapu). Cały schemat polega na tym, iż po zaliczeniu aktualnych celów (co zazwyczaj nie sprawia żadnych problemów) i dotarciu do wyznaczonego punktu na mapie gra zacznie ładować nową planszę. Po jej wczytaniu powrót do poprzedniego segmentu nie będzie już możliwy. Rozwiązanie to wynika zapewne z pozostałości po wersjach konsolowych. Z racji sporej szczegółowości plansz nie mogły być one bowiem zbyt duże. Znacznym ułatwieniem jest także możliwość dowolnego zapisywania stanu gry. W wyniku tego posunięcia, kolejne starcia stają się banalnie proste, gdyż załadowanie najnowszego save’a trwa zazwyczaj tylko kilka sekund.
Lockdown jest nieporównywalnie prostszy od swoich poprzedników i to niestety wyraźnie widać. Generalnie możemy wybierać pomiędzy dwoma różnymi poziomami trudności. Problem polega na tym, iż wyższy stopień nie przekłada się na utrudnienia, które mogłyby przybliżyć recenzowaną grę do jej doskonałych poprzedników. Różnice ograniczono bowiem do większej wytrzymałości poszczególnych przeciwników, czy też osłabienia siły rażenia wybranych giwer. W przeciwieństwie do poprzednich odsłon serii, w których pojedyncze trafienia były zazwyczaj równoznaczne z zakończeniem zabawy, tym razem postaci potrafią wytrzymać znacznie więcej. Ba! Zadbano nawet o odpowiedni pasek zdrowia. Co więcej, śmierć któregoś z członków drużyny nie jest już równoznaczna z zawaleniem całego etapu. Poprzedni stan gry należy wczytać wyłącznie w przypadku stracenia głównej postaci.
AI przeciwników, pomimo dość hucznych obietnic, wcale nie powaliło mnie na kolana. Terroryści potrafią ze sobą całkiem nieźle współpracować, to trzeba im przyznać. Wrogom zdarza się również korzystać z okolicznych zasłon. Podstawowy problem Lockdowna polega na tym, iż po ujrzeniu dowodzonej przez nas drużyny ogień otwierają dopiero po upływie 1-2 sekund, co zazwyczaj daje nam wystarczająco dużo czasu na przeprowadzenie sprawnej akcji, czy nawet zaliczenie kilku headshotów.
Nienajlepiej prezentują się też koledzy z drużyny. Niejednokrotnie byłem świadkiem sytuacji, w których mieli spore problemy z dotarciem do celu. Kiepsko wychodziło im też prowadzenie skutecznej wymiany ognia, w wyniku czego do większości trudniejszych akcji podchodziłem bez ich pomocy, nie chcąc doprowadzić do sytuacji, w której odnieśliby niepotrzebne obrażenia. Na wyrazy uznania zasługuje natomiast wyjątkowo bogaty i jednocześnie bardzo zróżnicowany arsenał broni. Co więcej, większość giwer może zostać wyposażona w ciekawe dodatki – lunety, czy przydatne w nocnych misjach tłumiki. Dość często korzystałem również z granatów. Dzięki pokazaniu trajektorii lotu mogłem posyłać je dokładnie tam, gdzie chciałem.
Lockdown – o dziwo – posiada dość rozbudowany tryb multiplayer. Do znanych z poprzednich odsłon serii trybów zabawy dodano kilka nowych, opierających się w głównej mierze na potyczkach pomiędzy bandytami a członkami organizacji antyterrorystycznej. Brzmi znajomo? Skojarzenia z Counter-Strike są jak najbardziej na miejscu. ;-) Weteranów poprzednich odsłon sagi ucieszy też z pewnością obecność kilku doskonale znanych map, m.in. słynnej 747. Tym razem pojawiły się one w nieco odświeżonej formie. Na uwagę zasługuje także możliwość ukończenia wszystkich misji kampanii w trybie kooperacji, bądź też „samotnego wilka”.
Oprawa wizualna najnowszej odsłony serii Rainbow Six bez wątpienia stanowi jej najpoważniejszy atut. Osobiście obawiałem się kolejnego tytułu, który byłby ograniczony całą masą czynników, wynikających z powiązań z edycjami konsolowymi. A tu proszę... Lockdown prezentuje się nadzwyczaj dobrze, nieporównywalnie lepiej od swojego głównego konkurenta, w postaci czwartej odsłony serii SWAT. Na uwagę zasługują przede wszystkim dynamicznie generowane i jednocześnie bardzo realistyczne cienie. Ciekawie wykonano również ekrany noktowizora oraz czujnika ruchu. Z przedmiotów tych nie korzysta się jednak zbyt często. Plansze, na których rozgrywamy kolejne misje, są bardzo zróżnicowane. W trakcie zabawy odwiedzamy między innymi siedzibę jednego z parlamentów czy też paryskie metro. Oprawa dźwiękowa gry wypadła już nieco gorzej, prezentując co najwyżej przeciętny poziom wykonania. Tyczy się to zarówno odgłosów wystrzałów, jak i okrzyków płynących z ust atakowanych przeciwników.
Rainbow Six: Lockdown ucieszy wyłącznie tych graczy, którzy od dawna pragnęli zapoznać się z niezbyt skomplikowanym shooterem, pozwalającym wcielić się w postać dowódcy oddziału antyterrorystycznego. Nie ukrywam, iż zagorzali miłośnicy trzech pierwszych odsłon PeCetowej serii nie mają tu raczej czego szukać. Generalnie jednak Lockdown pozytywnie mnie zaskoczył. Spodziewałem się marnego konsolowego FPS-a, dostaliśmy natomiast w miarę przyzwoity produkt, przy którym można spędzić kilkanaście godzin wolnego czasu, szczególnie w dość dopracowanym trybie multiplayer.
Jacek „Stranger” Hałas
PLUSY:
- przepiękna grafika;
- bogaty arsenał broni oraz dodatkowego wyposażenia;
- stosunkowo długi singleplayer;
- grywalny i jednocześnie dość rozbudowany multiplayer.
MINUSY:
- to nie jest już stary, dobry Rainbow Six... jest to natomiast produkt w pewnym stopniu żerujący na popularności kultowej PeCetowej serii...