autor: Krzysztof Gonciarz
The Warriors - recenzja gry
Psychole z Rockstar ponownie chcą spędzić sen z oczu obrońcom moralności, wydając grę będącą w połowie drogi pomiędzy Manhuntem a GTA. Tytuł to raczej tylko dla dorosłych, ale recenzja – bez żadnych ograniczeń.
Kto by odgrzebywał licencję filmową sprzed 26 lat, by stworzyć na jej podstawie grę wideo za grube miliony dolców? Nie, nie mówimy tu o klasyce pokroju Gwiezdnych Wojen, ale poza wybranymi kręgami z dawien dawna zapomnianym obrazie zatytułowanym The Warriors (Wojownicy). Chętny na takie przedsięwzięcie znalazł się całkiem nie byle jaki, bo jeden z przodowników pracy wirtualnego industry, Rockstar Games. Jak się kolejny raz okazuje, załoga z Kanady ma wyraźną koncepcję tego, co chce robić – i robi to diabelsko skutecznie.
Gra rzuca nas w sam środek Nowego Jorku z końca lat 70. Zaprezentowana w grze (oraz filmie i książce) wizja jest swoistym połączeniem retro-USA (afro, dzwony, takie tam) z quasi-post-apokaliptycznymi inkrustacjami rodem z Ucieczki z Los Angeles. Miasto rządzone jest przez gangi, które dzielą je między siebie, tocząc nie kończącą się walkę o terytorium i prestiż. Nie mamy tu walki dobra ze złem, ani nawet większego i mniejszego zła. Liczy się tylko władza, reputacja i kasa, a cel uświęca środki. Patową sytuację w podziemiu NY przejrzał niejaki Cyrus, szef największego w mieście gangu – Gramercy Riffs. Doszedł on do wniosku, że połączone siły wszystkich grup przestępczych przewyższyłyby liczebnością nawet policję i stałyby się jedyną słuszną władzą w Big Apple. Zorganizowane zostało wielkie spotkanie, na którym przedstawiciele wszystkich bardziej liczących się teamów otrzymali okazję wysłuchania przemówienia Cyrusa. Nagle rozległy się strzały, a charyzmatyczny wizjoner padł martwy. Zapanowała ogólna panika, w której prawdziwy morderca sprytnie wrobił w ten niegodny czyn gang The Warriors. Teraz mają oni na głowie 60 tysięcy przestępców, którzy chcą pomścić swego niedoszłego mentora.
Pomimo, że taką właśnie historię prezentuje nam intro, rozpoczęcie gry w Story Mode przeniesie nas kilka miesięcy wcześniej, kiedy to Wojownicy stawiają dopiero pierwsze wspólne kroki w „branży”. W cyklu kilkunastu misji doprowadzimy ich do sławy, która zaowocuje zaproszeniem na pogadankę Cyrusa – a w kilku następnych poznamy dalsze perypetie bohaterów, będące dla odmiany bardzo wiernym odegraniem akcji filmu. Gdy dorzucimy jeszcze do puli pięć flashbackowych poziomów dodatkowych, które opowiadają historie przyłączania się do gangu jego najbardziej rozpoznawalnych członków, wniosek nasunie się sam: będzie się działo. Nieważnym jest, że nasi podopieczni nie są wcale lepsi od całego motłochu im podobnych kryminalistów. Przez wszystkie te poziomy trudno będzie pozostać wobec nich obojętnym i nie zapałać do tych zimnych drani sympatią.
The Warriors jest ewidentnym przykładem tego, jak gatunki gier mogą wspaniale ewoluować, pozostając jednocześnie w zgodzie z oldschoolowymi tradycjami. Mamy tu wszakże do czynienia z ideą beat’em-upu, towarzyszącą grom od zarania ich circa 30-letnich dziejów. System walki, choć prosty, daje duże pole do popisu, zwłaszcza z uwagi na bardzo dużą interaktywność otoczenia. Jako broń może posłużyć nam wszystko, od kosza na śmieci i płata mięsa aż do tasaka rzeźniczego i kija baseballowego. Przeciwników okładamy za pomocą kombinacji ciosów kryjących się pod krzyżykiem oraz kwadratem, a pod kółkiem mamy chwyt – łączący się z konwencjonalnymi uderzeniami oraz pozwalający na brutalne wykończenia. Walczy się na tyle przyjemnie, że konstrukcje poziomów wydają się niekiedy trochę przekombinowane. Irytują zwłaszcza momenty, w których musimy się skradać. Średnio to zostało dopracowane (zerojedynkowe widać mnie – nie widać mnie, w zależności od tego czy stoimy w cieniu czy też nie) i wydaje się być tu wrzucone trochę na siłę, żeby się nazywało, że sneaking i w ogóle. Kiedy dobrze opanujemy już sterowanie, kusi po prostu, by wyjść z ukrycia i obić wszystkich dookoła, zamiast kryć się w cieniu manierą niegodną prawdziwego gangsta.
Struktura poziomów jest zaskakująca i stanowi ewenement całkiem ponadgatunkowy. Rzadko bowiem zdarza się, by developerzy tak perfekcyjnie wyważyli skalę pomiędzy różnorodnością a konsekwencją. Skutek jest taki, że nieustannie zaskakiwani jesteśmy czymś nowym i po prostu nie da się niekiedy odpuścić, wyłączyć konsoli i iść penetrować lodówki. Przecież tutaj gonią nas jacyś przebierańcy z maczetami, przed którymi uciekamy mashując przyciski niczym w grach sportowych na C64, a za chwile będziemy uczestniczyć w poronionej wariacji na temat King of the Hill, w której przyjdzie nam wspinać się na obleśną górę śmieci. No po prostu! Dodatkowo klimat buduje cała masa pomniejszych pomysłów – takich jak pisanie sprayem po ścianach za pomocą lewego analoga (musimy dokładnie przeprowadzić kursor przez widoczny na ekranie kształt) czy wykręcanie radiów samochodowych przez kręcenie gałkami. No i sam zabieg przydzielenia nam innej postaci w prawie każdej misji (w każdym przypadku uzasadnione fabularnie), po prostu coś pięknego. Na próżno dopatrywać się można jakichś większych różnic w sposobie gry poszczególnymi Wojownikami, ale nie przesadzajmy. O ile gorsza byłaby ta gra, gdybyśmy przez cały czas sterowali tylko jednym bohaterem (a takie wrażenie odnosimy w trakcie pierwszej misji, polegającej na przyjęciu do gangu nowego członka, frajerowatego grafficiarza Rembrandta).
Na co stać ekipę Rockstar jeśli idzie o brutalność i bezkompromisowość, wiemy chyba wszyscy. The Warriors pod tym względem jest w połowie drogi pomiędzy przegiętym Manhuntem a o wiele lżejszym GTA. Klimat jest ciężki i nie stroni od gore, ale bez posuwania się do absurdów w stylu duszenia za pomocą foliowej siatki. Na ekranie nie ma wiele krwi, latających flaków nie uświadczymy w ogóle, ciężar gatunkowy tkwi raczej w czystej świadomości naszego wirtualnego postępowania. Całkowite zero moralności, w świetle którego gwałty, pobicia, demolowanie sklepów, szantaże, kradzieże wydają się usprawiedliwione, nie powinno być ignorowane przez sprzedawców/nabywców takich gierek. To nie jest zabawa dla ludzi społecznie niedojrzałych (i nie chodzi tu o wiek, dajmy spokój), w niepowołanych rękach mogłaby wręcz szokować. Błagam, ludzie, uskładajcie sobie kasę, umyjcie babci okna, cokolwiek, ale nie czajcie się na zainkasowanie gry tego pokroju spod choinki. Nie godzi się, rany.
Do ogólnie bardzo pozytywnego odbioru Warriorsów, jaki narzuca się od samego początku obcowania z nimi, znacząco dorzuca się jeszcze spora ilość unlockables, opcjonalnych celów misji oraz (!) tryb cooperative, działający na starej, dobrej, automatowej zasadzie – drugi gracz może w dowolnym momencie włączyć się lub wyłączyć z gry, wymieniając się miejscami z AI sterującą domyślnie drugą postacią. Coop to to, co tygrysy lubią najbardziej. Tutaj dopracowany został bardzo pieczołowicie, udało się uniknąć wpadek z pracą kamery lub zwolnień framerate’u. Poza zabawą w Story Mode, mamy nieco mini-gierek w rodzaju wspomnianego juz King of the Hill – Capture the Flag (w roli flagi występuje panienka), Deathmatche itp. Możemy np. zestawić własny dream-team największych twardzieli w świecie gry i za ich pomocą rozegrać grupową walkę na wirtualnej arenie, stając naprzeciwko konsoli bądź drugiego gracza. Pięknie, pięknie. A na deser dla tych, którzy jeszcze pozostają sceptyczni – GENIALNY bonus dostępny po ukończeniu Story Mode, pseudo-arcade’owa gierka w stylu klasyków gatunku (Punisher itd.), w której główną rolę odgrywają oczywiście Wojownicy. Nie mam pytań, czapki z głów.
Bezsprzecznie najsłabszym ogniwem łańcucha jest w przypadku The Warriors oprawa graficzna. Modele postaci są brzydkie i mało szczegółowe, choć z drugiej strony bardzo skutecznie upodobnione do filmowych pierwowzorów. Inna sprawa, że w zamian za drobne polygonowe ustępstwa otrzymujemy możliwość oglądania na ekranie zadym, w których uczestniczą spore grupy walczących bandziorów (górną granicą zdaje się być plus-minus 20). Szarobura paleta barw, która dominuje przez 90% czasu gry z czasem zaczyna dawać się we znaki drobną monotonią, lecz trudno było znaleźć w tym względzie lepsze rozwiązanie zważywszy taką a nie inną tematykę. W kwestii designu developerzy pozostali w całkowitej zgodności z filmem, który wyeksploatowano do ostatniej kropelki. Każdy, najmniejszy nawet detal wydaje się być żywcem zeń przeniesiony i odpowiednio rozbudowany. Weźmy choćby dość groteskowe koncepcje graficzne gangów (niewtajemniczeni niechaj przypomną sobie Mechaniczną Pomarańczę). Nawet te z nich, które w TV widzieliśmy przez ułamek sekundy, tutaj odgrywają niekiedy znaczące role.
Rozstrzał gatunkowy muzyki, którą przemycono do świata gry nie pozwala pozostać obojętnym. Na 100% mamy tu do czynienia z pierwszą piątką soundtracków tego roku. Idealnie wplecione tu zostały instrumentalne wstawki oparte na prymitywnej elektronice „z epoki”, ewokujące kiczowate seriale w stylu Knight Ridera, do których następnie dosypano całą pulę utworów czysto piosenkowych, towarzyszących nam przede wszystkim w chwilach przestoju we właściwej akcji – pobytach w kryjówce, rozmowach, przechadzkach po mieście. Czasami widzimy odstępstwa od tej reguły, takie jak masakrujące nałożenie latino plumkania spod znaku Buena Vista Social Club na toczącą się na ekranie zadymę, w której naprzeciwko nam staje gang rodem z półwyspu Iberyjskiego. Diós mio!
Głosy postaci po części nagrane zostały przez aktorów oryginalnie znanych z wersji filmowej. Dialogi świetne są zarówno pod względem zawodowej realizacji dźwięku, jak i wsparcia treściowego. Częściowo pochodzące z 1979 teksty nie zachwycają może głębią, ale trafiają w dziesiątkę jeśli idzie o kreację sprzyjającego nam w masakrze klimatu. Język, którym posługują się bohaterowie nie jest ani literacki, ani poprawny politycznie (nieczęsto trafia się w grach słowo „cocksucker” walnięte tak ot, kawa na ławę), przez co bez pudła dopełnia wizerunku gry jako kolejnego, obyczajowego manifestu Rockstar. Tylko czekać na głosy zdesperowanych matek, oburzonych takich stanem rzeczy. Czy nie bez racji? Kwestia wieku i dojrzałości poddawanej wirtualnemu praniu mózgu pociechy.
The Warriors to w obliczu otaczającego nas wysypu hitów nie lada zaskoczenie. Jeśli sądziliście, że macie już dobrze opracowany line-up gier do ukończenia na kilka miesięcy do przodu, możecie powoli myśleć o wprowadzeniu pierwszych poprawek. Oto przed wami gierka wielce klimatyczna, wypełniona po brzegi oryginalnymi patentami i wyraźnie nastawionymi na gameplay bonusami. Can you dig it, suckas?
Krzysztof „Lordareon” Gonciarz
PLUSY:
- ciężki klimat;
- bardzo wysoka grywalność;
- masa bonusów i pomysłów;
- oprawa muzyczna.
MINUSY:
- średniawa grafika;
- nie dla każdego.