Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 12 marca 2009, 12:20

autor: Piotr Doroń

The House of the Dead: Overkill - recenzja gry

Wii czy tego chce, czy nie, musi dorosnąć. Czy krwawe i przepełnione czarnym, wulgarnym humorem The House of the Dead: Overkill pomaga w osiągnięciu tego celu?

Recenzja powstała na bazie wersji Wii.

Wii cierpi i nie cierpi. Co mam na myśli? Ano to, że z powodu setek banalnych produkcji przeznaczonych dla młodych graczy nie potrafi zdobyć należnego jej uznania, ale z drugiej strony sprzedaje się jak greckie batoniki w promocji Lidla. I tu leży pies pogrzebany. W przekonaniu wielu ludzi uważających tę konsolę za coś niepoważnego jest bowiem sporo prawdy. Wii olewają często nawet branżowe media – w Polsce to już totalne dno, ale tu główną rolę odgrywa sprzedaż, a raczej jej brak. Dla kogo tu więc pisać? Konsolę Nintendo opanowali casuale, wyciągający ją z szafy od wielkiego dzwonu. Oni nie czytają konsolowych czasopism, nie przeglądają Internetu w poszukiwaniu nowinek. Wskakują do sklepu, łapią za pierwsze lepsze „W coś tam” i wychodzą, ciesząc pyszczki przed TV. Do nich The House of the Dead: Overkill nie trafi, a jeśli już to w drodze wielkiego przypadku. Dzieło Headstrong Games, twórców pełnego akcji RTS-a Battalion Wars 2, jest kierowane do tej nielicznej grupy zagorzałych hardcore’owców, którzy ciągle wierzą w niebanalne gry. O ile promocja podobnego w kwestii krwistości MadWorld (zresztą także wydawanego przez firmę SEGA) coś tu jeszcze pewnie zadziała, o tyle Overkill to już tylko ukłon w stronę fanów. I co tu ukrywać – niski i do bólu szczery.

Agent G i Isaac Washington. To oni rządzą w mieście.

No dobra, mamy THotD. Z czym to się je, wie pewnie wielu z Was. Dostajemy w ręce kontroler, udajemy, że to spluwa i walimy prosto w czerepy nadciągających falami zombiaków i innych podobnych im stworów. Sterowanie sprowadza się do namierzania i oddawania strzałów, resztę robi za nas konsola. Klasyczna rozwałka na szynach, inaczej „celowniczek”. Filozofii wielkiej tu nie ma. Kwestią odrębną jest za to historia samej serii. Otóż, The House of the Dead w każdej ze swoich czterech dotychczasowych części opowiadało jakąś absurdalną historię walki z zarazą, wykazywało pseudopoważny klimat itd. – generalnie groza klasy B. W Overkill autorzy niemal zupełnie od tego odeszli. Wróć. Nie odeszli, oni wyolbrzymili to, co było w THotD-ach najśmieszniejsze i najbardziej żałosne, a następnie przerobili w atut.

Mamy więc zwariowaną, pozbawioną jakiegokolwiek sensu fabułę i aktorów grających tak przeraźliwie źle, że aż dobrze. Agent G (stary znajomy z poprzednich odsłon serii) i Isaac Washington (naoglądał się chłopina Samuela L. Jacksona) to jedna z najgorzej dobranych par w historii gier. Ten pierwszy to najtajniejszy z agentów, zbiór wszystkich tajniackich cech, ale pokazanych w prześmiewczy sposób. Isaac to głupek, który strzela i klnie. Spotkali się przez przypadek, połączyła ich silna wola rozwalenia paru zombiaków. Strzelają pociskami i kąśliwymi uwagami, a wszystko to w ramach nieskładnie wyreżyserowanych scenek, idiotycznych często dialogów i tym podobnych bzdurnych sytuacji. Całość jest wulgarna, sprośna, nasi bohaterowie nie milkną nawet w trakcie walk. W sumie to nie wiadomo nawet, w kogo dokładnie się wcielamy. Najłatwiej przyjąć, że kontrolujemy obydwu furiatów (w multiplayerze występuje już podział obowiązków). W grze ścigamy początkowo zwyrodnialca o imieniu Papa Ceasar. Facet wykorzystał do swych niecnych celów geniusza na wózku, a teraz porywa jego gorącą siostrę, Lolę Guns. Ta absurdalna sytuacja nie podoba się oczywiście Agentowi G i Isaacowi, którzy decydują się na wzięcie sprawy we własne ręce. Gonimy więc Papę przez siedem niedługich rozdziałów, by na końcu odkryć, że ta cała sytuacja to tak naprawdę niecodzienny, rodzinny interes skupiony na pokazaniu relacji pewnego syna, bynajmniej nie Papy i Matki przez duże M. Ogólnie końcówka jest przezabawna, choć jako całość makabryczna i wulgarna do bólu, więc dzieciaki tutaj wstępu nie mają.

Jak już wspomniałem, główny tryb rozgrywki składa się z siedmiu poziomów. Są one krótkie, ich przejście zajmuje maksymalnie pięć godzin, ale to naprawdę nie przeszkadza. W Overkill i tak nie da się grać dłużej niż godzinę-dwie bez przerwy. Wymachiwanie Wiimotem męczy, nieustanna akcja i napięte w związku z tym mięśnie dają się we znaki, a wzrok szybko traci ostrość. Poszczególne lokacje są oczywiście mocno klasyczne – w trakcie podróży po Luizjanie odwiedzamy Pałac Bólu wybudowany przez Papę, szpital, wesołe miasteczko, wrzeszczący ekspres, mroczne mokradła, więzienie stanowe oraz tajne laboratorium głównego złego. Są one jednak rozbudowane i potrafią zaskoczyć. Nieustannie coś wybucha, ze wszystkich stron atakują nas przeciwnicy, a w międzyczasie trzeba jeszcze ustrzelić różne bonusy, jak dodatkowe zdrowie, spowolnienie czasu, granaty czy też złote czaszki, dzięki którym odkrywamy dodatki w rodzaju szkiców, filmów czy trójwymiarowym modeli. Jest co robić, a człowiek nie ma praktycznie chwili wytchnienia.

Bezpośrednie ataki bezmyślnych zombiaków to częsty widok. Większa ich grupa potrafi nieźle dogryźć.

Zróżnicowanie dotyczy też przeciwników. Tych można podzielić na trzy rodzaje. Pierwszym są oczywiście słabeusze w postaci zwykłych zombiaków, których ustrzelimy bez większych problemów, choć w większych grupach potrafią zajść za skórę, nawet gdy dzierżymy w dłoniach karabin maszynowy. Drugim rodzajem wrogów są specjalni nieumarli. Z nimi już nie ma lekko – potrafią biegać jak szaleńcy, powalać nas na ziemię i zalewać wymiocinami (trzeba ich ustrzelić z dużej odległości). Są wśród nich m.in. zarażeni wirusem futboliści, którzy w dużym stopniu obłożeni są przeróżnymi ochraniaczami. Tych najlepiej traktować bezpośrednimi strzałami z niezawodnego shotguna, który przebije się wówczas przez wszystko. Ostatnim typem przeciwników są bossowie. O ile jednak wyrzynanie zombiaków i ich pobratymców daje wiele radości, o tyle schematyczne bitwy ze strażnikami poziomów już takie fajne nie są. Poza dwoma przypadkami (w szpitalu i więzieniu) bossowie są przewidywalni, niezwykle banalni i nieciekawie zaprojektowani. Wyglądają, jakby ich wepchnięto do gry na siłę, co najdobitniej widać w ostatniej bitwie, w której mierzymy się z gigantyczną Mamuśką. Frajdy w tym zupełnie nie ma.

Eksterminację zarażonych możemy przeprowadzać na kilka sposobów. Najczęstszym jest oczywiście odstrzeliwanie im głów, czego dokonujemy przy pomocy różnych narzędzi samoobrony. Twórcy oddali do naszej dyspozycji dwa pistolety, uzi, karabin maszynowy oraz dwa shotguny. To w zupełności wystarcza, szczególnie że w miarę wypełniania różnych celów misji dostajemy kasę, za którą możemy dopakować każdą spluwę i zwiększyć jej możliwości. Z takim np. napchanym bonusami karabinem poradzimy sobie ze wszystkim dosłownie w okamgnieniu, a żaden przeciwnik nam nie podskoczy. Większe grupy nieumarłych możemy również roznieść w pył granatami, które znajdujemy tu i ówdzie.

Ukończenie głównego trybu gry wiąże się z uzyskaniem dostępu do dwóch istotnych nagród. Pierwszą jest opcja Un-Cut, w której możemy zaliczyć grę jeszcze raz, tyle że tym razem zwiedzimy kilka/kilkanaście dodatkowych lokacji na każdy poziom. Niby to sztuczne wydłużenie zabawy, ale jakoś nie przeszkadza. Poza tym zaliczenie obydwu trybów uaktywnia opcję rozgrywki dla dwóch osób. W tym wypadku jest to już swego rodzaju nadużycie, bo przecież seria THotD od dawna multiplayerem stała, ale cóż – trzeba się namęczyć. Standardowo od samego początku mamy również dostęp do trzech minigier, które – choć zabawne (np. survival i zabawa w ratowanie ludzi) – to jednak nie przyciągają na dłużej i szybko o nich zapominamy. Po każdej misji możemy także wskoczyć do rankingu z najlepszymi wynikami punktowymi.

Często atakuje nas wielu przeciwników, więc jest emocjonująco. Szkoda, że bossowie to takie straszne cieniasy.

Technologicznie Overkill trudno ocenić. Z jednej strony grafika jest ładna, ma narzucony ciekawy blur, a modele postaci są szczegółowe, ale z drugiej – często skacze i potrafi zaskoczyć utratą tekstur, jak za dawnych, dobrych czasów pierwszego PlayStation. Niemniej jednak projekt całej gry, jej stylistyka oraz to, w jaki sposób przedstawiane są poszczególne wydarzenia, naprawdę kopie tyłki. W tle przygrywa dynamiczny rock, Isaac rzuca kolejne przekleństwa i interes się kręci. Sterowanie jest dokładne, dzięki czemu nie mamy większych problemów z likwidacją kolejnych zombiaków. Miejscami niedomaga, co uwidacznia się przy namierzaniu odległych celów, lecz w ogólnym rozrachunku wypada całkiem nieźle.

Najważniejsze jest jednak to, że Wii otrzymało kolejną dorosłą produkcję. W dewelopingu firmy prym zaczyna ostatnio wieść właśnie SEGA. Jeszcze chwila, a do naszych sklepów powędruje MadWorld, w czerwcu natomiast szansę na sukces będzie miał FPS pt. The Conduit, określany często jako najbardziej zaawansowana graficznie produkcja na Wii. Należy jednak zauważyć, że popularny wydawca nie jest w swych działaniach osamotniony. W międzyczasie doczekaliśmy się przecież premiery nowego Tenchu, a także debiutu Deadly Creatures. Istnieje więc spora nadzieja, że sytuacja opisana przez mnie na początku tego tekstu będzie miała realną szansę, by ulec zmianie na lepsze. Potrzebne jest do tego zainteresowanie ze strony odbiorców. Pytanie brzmi: czy Wii zdominowane przez casuali może jeszcze liczyć na uznanie w oczach hardcore’owców?

Tak, The House of the Dead: Overkill pomaga Wii dorosnąć. To świetna strzelanina na szynach. Potrafi być nieznośnie trudna, ale też wynagradza nasze starania o podnoszenie umiejętności. Nie jest być może najdłuższą produkcją dostępną na Wii ani też przynoszącą najwięcej satysfakcji, bo i nie taki jej cel, ale z pewnością służy za genialny wypełniacz wolnego czasu. Nudzisz się, jesteś zmęczony, zdenerwowany – zagraj i wyżyj się. Przy Animal Crossing czy innym Cooking Mama tak dobrze ci nie będzie. No, chyba że jesteś małą, słodką dziewczynką. A nie jesteś, prawda?

Piotr „jiker” Doroń

PLUSY:

  • szybka, dynamiczna i satysfakcjonująca rozwałka;
  • poziomy choć standardowe dla gatunku, to jednak nie nużące i rozbudowane;
  • całkiem spora żywotność;

MINUSY:

  • utrudnione namierzanie odległych celów;
  • błędy w grafice;
  • bossowie, poza dwoma wyjątkami, to chyba jakiś żart;
  • minigier i innych dodatków mogłoby być zdecydowanie więcej.

Piotr Doroń

Piotr Doroń

Z wykształcenia dziennikarz i politolog. W GRYOnline.pl od 2004 roku. Zaczynał od zapowiedzi i recenzji, by po roku dołączyć do Newsroomu i już tam pozostać. Obecnie szef tego działu, gdzie zarządza zespołem złożonym zarówno ze specjalistów w swoim fachu, jak i ambitnych żółtodziobów, chętnych do nauki oraz pracy na najwyższych obrotach. Były redaktor niezapomnianego emu@dreams, gdzie zagnała go fascynacja emulacją i konsolami, a także recenzent magazynu GB More. Miłośnik informacji, gier (długo by wymieniać ulubione gatunki), Internetu, dobrej książki sci-fi i fantasy, nie pogardzi również dopieszczonym serialem lub filmem. Mąż, ojciec trójki dzieci, esteta, zwolennik umiaru w życiu prywatnym.

więcej

Recenzja Call of Duty: Black Ops 6 - dobry kandydat na najlepszego współczesnego COD-a
Recenzja Call of Duty: Black Ops 6 - dobry kandydat na najlepszego współczesnego COD-a

Recenzja gry

Po zeszłorocznej porażce Call of Duty wraca do formy w Black Ops 6. Nowa odsłona błyszczy zupełnie nową mechaniką poruszania się, która rządzi w multiplayerze, i kompletnie zaskakuje paroma motywami w kampanii fabularnej. I jeszcze jest w Game Passie!

Recenzja gry Silent Hill 2 - w nowym wydaniu znaczna część magii bezpowrotnie uleciała
Recenzja gry Silent Hill 2 - w nowym wydaniu znaczna część magii bezpowrotnie uleciała

Recenzja gry

W niespokojnych snach widzę tę grę, Silent Hill 2. Obiecałeś, że pewnego dnia stworzysz jej remake i pozwolisz poczuć to, co przed laty. Ale nigdy tego nie zrobiłeś, a teraz jestem tu sam i czekam w naszym specjalnym miejscu...

Recenzja gry Warhammer 40,000: Space Marine 2 - krew leje się jak w rzeźni, a to dopiero początek zalet
Recenzja gry Warhammer 40,000: Space Marine 2 - krew leje się jak w rzeźni, a to dopiero początek zalet

Recenzja gry

Mało które uniwersum tak wspaniale nadaje się na soczystego slashera jak Warhammer 40k. Miałem pewne obawy o Space Marine’a 2 – zwłaszcza że twórcy odwołali otwartą betę - te jednak wkrótce zniknęły jak czaszka heretyka pod butem sługi Imperatora.