autor: Przemysław Zamęcki
Terminator: Ocalenie - recenzja gry
Terminator powrócił! Jednak licencji na zabijanie nie otrzymał, a autorzy gry powinni stracić licencję na uprawianie zawodu.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Seria Terminator nie ma szczęścia do dobrych „growych” adaptacji. W ciągu ostatnich dwudziestu lat na rynku pojawiło się kilkanaście pozycji z „Elektronickim Mordulcem” w tytule, ale tak na dobrą sprawę bodajże jedynie trzy z nich przedstawiały jakąś wartość. Co najśmieszniejsze, ostatnia godna uwagi pozycja wyszła trzynaście lat temu!
Są licencje i licencje. Filmowe oczywiście. Jedni dzięki nim tworzą produkcje wręcz zaskakujące świetną jakością (vide wydany niedawno X-Men Origins: Wolverine), inni, niestety, nie potrafią wybić się ponad poziom niskobudżetowej miernoty. W przypadku gry pt. Terminator: Ocalenie moje odczucia są mocno ambiwalentne i muszę przyznać, że nie jest mi łatwo ocenić ten produkt.
„Chodź ze mną, jeśli chcesz przeżyć”
Akcja gry poza tytułem nie ma ponoć aż tak wiele wspólnego z kinowym hitem i toczy się dwa lata wcześniej niż fabuła filmu. O co konkretnie chodzi? Tak naprawdę nie ma to znaczenia. Bohaterowie po prostu snują się po zniszczonym wojną mieście i pomiędzy kolejnymi strzelaninami (a często i w trakcie) nawiązują miedzy sobą mało interesującą interakcję. Nam wystarczy wiedzieć, że droga do celu jest najeżona przeciwnościami w postaci pomagierów Skynetu, czyli elektronicznymi narzędziami dewastacji podporządkowanymi zbuntowanej sztucznej inteligencji. Wcielamy się oczywiście w Johna Connora, który jako jedyny może uratować ludzkość przed zagładą. Ciekawostką jest fakt, że pomimo iż Ocalenie posiada oficjalną filmową licencję, to John Connor wcale nie wygląda jak odgrywający główną rolę w obrazie kinowym Christian Bale.
Terminator: Ocalenie jest grą, w której akcję obserwujemy z perspektywy trzeciej osoby. Kamera zawieszona jest ponad ramieniem głównego bohatera, dokładnie tak, jak ma to miejsce w serii Gears of War. Zresztą podobieństw do przygód „Pudzianów” jest w dziele studia Grin znacznie więcej i aby być rzetelnym, postaram się w dalszej części recenzji przynajmniej część z nich wymienić. Rzecz w tym, że sama próba dorównania hitowi poprzez skorzystanie z cudzych pomysłów nie wystarczy. Trzeba jeszcze posiadać ekipę, która dysponuje umiejętnościami i wsparta odpowiednim zastrzykiem gotówki spreparuje dziełko na miarę oczekiwań fanów Terminatora.
Tak więc przez 95% czasu obserwujemy plecy naszego herosa, który notabene porusza się jak, pardon, kaczka. Nieco pochylony tułów, wystawiony do tyłu, obrzydliwie kręcący się kuper i nogi przebierające, jakby Connorowi chciało się „psi, psi”. Do tego rwane, nie posiadające wykończenia animacje. To samo w jeszcze większym stopniu dotyczy towarzyszących mu postaci. Animatorzy nie sprostali zadaniu i w rezultacie mamy katastrofę. Ale tym, co najgorsze, wcale nie jest wspomniany kaczy chód. Najgorsze jest tempo, w jakim pokonujemy kolejne metry. Prędkość poruszania się opancerzonych żołnierzy z Gearsów w porównaniu z wyczynami Connora to istna galopada. Mam wrażenie, że gdyby główny bohater szedł cały czas w kierunku przeciwnym do kierunku obrotu Ziemi, to zacząłby się cofać. Już pal sześć te złośliwości, ale jeżeli znaleźliście się w sytuacji (wymuszonej przez autorów), w której bez możliwości schowania się za jakąś osłoną musicie uciekać do oddalonych o kilkanaście metrów schodów, a w tym czasie dwie sztuki T-ileśtam dosłownie wypluwają w Waszym kierunku tony ołowiu przyczyniając się do utraty 2/3 paska zdrowia, to chyba komuś tam posypała się koncepcja.
Skoro już wspomniałem o osłonach, to wypadałoby pociągnąć chwilkę ten temat. Tym bardziej, że pomimo iż znowu mamy do czynienia ze zrzynką z GoW, to jednak jest to najlepiej wykonany element całej gry, na dodatek wprowadzający pewną ciekawą innowację. Polega ona na tym, że kiedy już dopadniemy do jakiegoś murku, w pobliżu którego znajdują się inne osłony terenowe, to wychylając gałkę pada lub trzymając któryś z klawiszy kierunkowych, możemy wybrać, za który z elementów postać ma przeskoczyć. I tu kolejna uwaga: Connor śmiga pomiędzy osłonami albo po jakimś cudem odbytej jednak sesji motion capture albo za przyczyną przebłysku geniuszu animatora. Ach, te kocie ruchy.
„Trzymamy Skynet za jaja, co?”
Sama rozgrywka w swej podstawowej formie jest niezwykle schematyczna. Obowiązuje zasada: placyk – wojna, placyk – wojna. Kiedy już doczłapiemy do triggera wywołującego skrypt z akcją, dajemy nura za osłonę i hajda na wroga... No, nie do końca. Autorzy postanowili utrudnić nieco zabawę i stworzyli maszyny prawie zupełnie niewrażliwe na ostrzał przedniej części pancerza. W rezultacie takiego założenia jedyną skuteczną formą ataku na przeciwnika jest obejście przy pomocy osłon placu boju dookoła i wpakowanie wrogowi ołowiu w plecy. Jednak nie jest to takie proste. Zachowanie się maszyn Skynetu i naszych kompanów nie należy do zbyt wysublimowanych. Obie strony stoją naprzeciwko siebie, nie potrafiąc przekroczyć niewidzialnej linii odgradzającej jednych od drugich. W chwili, w której chcąc przemknąć bokiem zostaje się zauważonym, przeciwnicy cały ogień koncentrują właśnie na nas, odwracając się najczęściej tyłem do naszych kompanów. Jednak co z tego, skoro tamci ani myślą brać się do roboty i raz dwa załatwić metalowe puszki. W rezultacie, jeżeli nie ma się przy sobie granatów lub ładunków wybuchowych (przez cały czas gry amunicję lepiej oszczędzać, gdyż nie ma jej zbyt wiele), to robi się niewesoło.
Teraz wyobraźcie sobie, że ten schemat walki trzeba powtórzyć dwadzieścia czy trzydzieści razy w ciągu pięciu godzin, czyli w czasie, w którym spokojnie Terminatora można skończyć. Nie najlepiej, co? Tym bardziej, że za tę wątpliwą przyjemność przychodzi zapłacić niemałą kasę. Zabawę urozmaica nieco kilka misji, w których zamiast biegać, musimy ostrzeliwać z jakiegoś pojazdu (np. pociągu czy jeepa) ścigających nas przeciwników. W tym czasie gra ze strzelaniny TPP staje się typowym celowniczkiem na szynach. Przyznam szczerze, że podobały mi się te elementy i choć ich jakość nie pretendowała do miana ekstraklasy, to jednak były one sympatycznym urozmaiceniem po bieganiu pomiędzy osłonami.
„Hasta la vista!”
Oprawa graficzna Terminatora nie ma prawa zachwycić nikogo, kto wcześniej widział w akcji chociażby ubiegłoroczne hity i jest ona raczej wypadkową dobrych chęci i zderzenia się z realiami budżetowymi projektu. Zniszczone miasto nie grzeszy urodą, ale i nie odpycha. Dużo gorzej wyglądają słabe tekstury pokrywające ściany domów czy też imitujące roślinność. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego pojawiające się dość często przerywniki filmowe zostały tak fatalnie skompresowane. W zestawieniu z naprawdę znakomitym intrem cut-scenki są po prostu szkaradne. A może realizacja filmiku wprowadzającego zżarła wszystkie pieniądze z kasy firmy, że nie starczyło już na cokolwiek więcej? Muzykę każdy, kto kojarzy motyw przewodni z filmów, może sobie zanucić bez konieczności dokonywania zakupu całej gry. Szkoda tylko trochę, że nie przebija ona z tła nieco bardziej na pierwszy plan. Może grałoby się wtedy znacznie przyjemniej.
Jak już wspomniałem na początku, mam co do Ocalenia ambiwalentne odczucia. Z jednej strony gra absolutnie nie spełniła pokładanych w niej nadziei. Z drugiej - jakoś udało mi się ją skończyć i to nawet pomimo nieustającego marudzenia pod nosem na to, co widzę na ekranie monitora. Do mojego niezadowolenia przyczyniała się również fabuła. Nie chcąc psuć Wam zabawy, nie będę może przytaczał jej ogólnie głupawego założenia. Zwrócenia uwagi na taki kwiatek, jak przebijanie się w połowie gry przez zastępy wrogów na dach wieżowca tylko po to, żeby stwierdzić, że wokół faktycznie jest pełno przeciwników i trzeba w związku z tym zejść z powrotem, nie mogłem sobie odmówić. Ponadto przez cały czas miałem wrażenie, że twórcy zbytnio zapatrzyli się na scenariusz pierwszego Gears of War, przez co kolejność misji i lokacje, w jakich przychodzi je wykonać, nasuwają ogromne wręcz skojarzenia z produkcją Epic Games. Ruiny miasta, zejście pod powierzchnię, posiadłość poza miastem... Nie będę nic sugerował, wnioski każdy może wyciągnąć sam.
W przypadku gry Terminator: Ocalenie po raz koleiny potwierdziła się teza, aby nie wierzyć w filmiki rozpowszechniane w sieci przed premierą. Zostały one tak dobrane, aby miało się wrażenie, że mamy do czynienia z ładną, dynamiczną produkcją, w którą z pewnością warto będzie się zaopatrzyć. Wilcze prawo autorów reklamować swój tytuł tak, jak uznają to za stosowne. Jednak czujcie się ostrzeżeni. Oficjalne zwiastuny i faktyczna rozgrywka to dwie, zupełnie różne rzeczy.
Niemniej pomimo ogólnie negatywnego wydźwięku recenzji, nie potrafię tak do końca zbesztać tej gry. Były chwile, w których potrafiłem zapomnieć się w zabawie. Pomimo powtarzalności walk brnąłem do przodu i w ostatecznym rozrachunku muszę przyznać, że nie uznaję tych pięciu godzin za stracone. Tylko pięciu godzin.
Terminator: Ocalenie nie posiada trybu online. Kolejne parę godzin można spędzić jedynie z drugą osobą, próbując zabawy na podzielonym ekranie, ale tego wolałem sobie już oszczędzić. Zakupu nikomu nie polecam. No chyba, że znajdziecie kiedyś Terminatora na przecenie w koszu za 9,99 PLN. Wtedy ostatecznie można się skusić. Płacąc więcej, dacie się po prostu nabić w butelkę.
Przemek „g40st” Zamęcki
PLUSY:
- przyjemna mechanika ukrywania się za osłonami;
- nie najgorsza w pewnych momentach oprawa graficzna;
- płynne działanie.
MINUSY:
- bezsensowna fabuła;
- długość rozgrywki (a raczej krótkość) za cenę pełnowartościowej gry;
- mała różnorodność przeciwników;
- fatalnie zrealizowane i powtarzalne sekwencje walki;
- koszmarnie słaba animacja postaci;
- niskobudżetowa, naszpikowana błędami produkcja, udająca coś, czym nie jest.