autor: Przemysław Zamęcki
Star Wars: The Force Unleashed II - recenzja gry
Nowa nadzieja fanów Gwiezdnych wojen kontratakuje i powraca w drugiej części Star Wars: The Force Unleashed. Starkiller ponownie dołącza do Rebelii by zadrwić sobie z potężnego Imperium. A także z graczy.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Od redakcji: W niniejszym tekście znajduje się wiele odniesień do fabuły gry Star Wars: The Force Unleashed II, które mogą popsuć zabawę fanom zainteresowanym kontynuacją przygód Starkillera.
Jak wyglądałby świat bez Gwiezdnych Wojen? Na pewno byłby uboższy o jedną prostą, ale za to wyśmienicie przedstawioną w tej filmowej sadze opowieść. Do kinowego pierwowzoru szybko dołączyły komiksy i książki osadzone w coraz bardziej rozrastającym się uniwersum. W końcu dołączyły również i gry. Jedne lepsze, jak X-Wing czy Dark Forces, inne gorsze (tu przede wszystkim powinno znaleźć się kilka tytułów, które ukazały się jedynie na konsolach poprzednich dwóch generacji, ale przez litość ich nie wymienię). Pierwszą część Star Wars: The Force Unleashed na pewno można zaliczyć do tych ciekawszych tytułów, choć kilka elementów okazało się być w niej nie do końca doszlifowanych. Tym bardziej więc po zapowiedzi kontynuacji wzrósł apetyt graczy. Fabuła w „jedynce” była przecież niezła, poziomy ciekawie zaprojektowane, przerywniki filmowe oglądało się z przyjemnością, grafika, animacja i fizyka też wypadły niczego sobie. Cóż więc mogli myśleć sobie Stefan, Włodek, Marcin czy Jolanta? Jak nic wyjdzie sequel, pozbawiony błędów poprzednika, i znokautuje konkurencję w gatunku slasherów.
Niestety, w tym momencie nastąpiło brutalne zderzenie z rzeczywistością, choć na początku nic nie wskazywało na to, że do moich rąk trafił – nie boję się użyć tego słowa – półprodukt.
Po zainstalowaniu gry pojawił się napis: „Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce” - w naszym ojczystym języku, co jeszcze bardziej pozytywnie nastawiło mnie do odbioru gry. Nowy The Force Unleashed wydany został w wersji kinowej, co niewątpliwie trzeba zaliczyć na plus, tym bardziej, że tłumaczenie jest naprawdę przyzwoite i nie zauważyłem w nim żadnych błędów. Asekuracyjnie powiem, że może to przez wartką akcję, podczas której nie bardzo miałem czas patrzeć na pojawiające się w dole ekranu literki. Kontrowersyjne mogą być jedynie nazwy własne.
Po chwili przenosimy się na planetę Kamino, gdzie zostajemy wprowadzeni w fabułę. W tym miejscu osoby, które nie grały jeszcze w część pierwszą, proszę o natychmiastowe skierowanie wzroku na następny akapit, ponieważ w kolejnym zdaniu zamierzam wyjawić jej zakończenie. Otóż, jak zapewne pamiętacie, w kanonicznym finale „jedynki” główny bohater poległ w starciu z Imperatorem. A przynajmniej takie wrażenie miał odnieść gracz.
Tymczasem na wspomnianej planecie Kamino Vader wyjaśnia nam, że jesteśmy już którymś z kolei klonem prawdziwego Starkillera, ale ponieważ nasza obecna powłoka wciąż nie potrafi oddać się do końca Ciemnej Stronie Mocy, zasługujemy na śmierć. Tu następuje nagły zwrot akcji. Nasz podopieczny buntuje się, wyskakuje przez iluminator i spada wiele pięter niżej, gdzie zaczyna się slasherowa młócka.
Muszę przyznać, że na początku opadła mi szczęka. Głównym powodem była śliczna grafika, płynna animacja, utrzymująca stałe 30 klatek na najwyższych ustawieniach graficznych, i kocie ruchy głównego bohatera. Aż miło popatrzeć, jak w śmiertelnym tańcu, pośród lejących się z nieba strumieni wody, wywija on dwoma ostrzami świetlnego miecza, którym na dodatek nie tylko można zmienić kolory, ale także pewne właściwości. Wszystko oczywiście dzięki wyszukiwaniu niespecjalnie mocno poukrywanych znajdziek.
Przeciwko Starkillerowi tłumnie wyległo imperialne mięso armatnie w postaci szturmowców, uzbrojonych w energetyczne lance żołnierzy prewencji, kilku miotających karbonitem droidów, pojazdów kroczących AT-MP, AT-ST, no i oczywiście myśliwców TIE. Bułka z masłem.
Na normalnym poziomie trudności żaden z powyższych przeciwników nie stanowi wyzwania. Starkiller od samego początku jest na tyle potężny, że dwoma ciosami posyła większość wrogów do flanelowego raju. Wraz z wykupywaniem kolejnych bonusów i pojawianiem się nowych rodzajów potężniejszych przeciwników sytuacja troszkę się zmienia, ale nie na tyle, aby nie poradził sobie z nią przeciętny fan gier zręcznościowych.
Umiejętności Starkillera pozostały w zasadzie te same, z jakimi mieliśmy do czynienia w części pierwszej, czyli błyskawice, rzut mieczami, pchnięcie i chwyt. W The Force Unleahsed II pojawia się także sztuczka Jedi, pozwalająca wpłynąć na umysł przeciwnika – na pewno pamiętacie rozmowę Obi Wana z sierżantem podczas zatrzymania go przez patrol szturmowców w Mos Eisley – ale przydaje się ona właściwie tylko dwa razy: w trakcie jej przymusowej nauki i w walce finałowej. Poza nią i dwiema kombinacjami tzw. finiszerów, świetnie sprawdzających się w konfrontacjach ze strażnikami z mieczem (zarówno tę, jak i wszystkie inne nazwy własne podaję za polskim tłumaczeniem gry), walka wygląda identycznie jak poprzednio, tyle że wszystkie obiekty są ładniejsze, a animacje bardziej płynne. No i przeciwnikom fajnie odcina się głowy oraz kończyny.
Po ukończeniu misji na Kamino mój entuzjazm nie zgasł, choć pojawiły się już pierwsze wątpliwości. Wyobraźcie sobie poziom składający się z korytarzy. Korytarz, drzwi. Korytarz i następne drzwi. Za nimi mała salka i kolejny korytarz. Okej, myślałem sobie, w końcu - mimo że spędziłem w tym deszczu dobre pół godziny - to w zasadzie tylko tutorial, później na pewno będzie dużo lepiej.
I faktycznie. Starkiller ląduje na kolejnej planecie w poszukiwaniu informacji o ukochanej Juno (w pierwszej części pani ta była pilotem Cienia Łotra). Tu kolejny opad szczęki! Ależ to wszystko wygląda! Pustynne dekoracje, powiewające na wietrze czerwone chorągwie, natarczywie kojarzące się z Killzone 2, i klimat, że ho, ho. Brnąc przez kolejne platformy, będące, a jakże, inną formą korytarza, przyszło mi do głowy, że opisami podobnego miasta świetnie można by wzbogacić sesje RPG, rozgrywające się w uniwersum Star Wars. Po prostu lokacje, choć już wyraźnie powtarzalne, świetnie masują gałki oczne. Sęk w tym, że po pokonaniu kilku kilometrów takim korytarzem i ciągłych walkach z tymi samymi wrogami do rozgrywki zaczęła wkradać się autentyczna nuda. Tego przeciwnika pokonuje się w taki sposób, tego w taki, a tamtego w jeszcze inny. System sprawdza się w 100%, ze wszystkich starć wychodzę zupełnie bez szwanku. Hej, dopiero co skończyłem Castlevanię na normalnym poziomie trudności. Chcę kolejnego wyzwania!
No, dobra, w końcu mam, o co prosiłem. Na arenie czeka potężny boss. Wielki, ale i przygłupi Gorog. Wcześniej uciekałem wagonikiem kolejki przed kanonierką Nemezis, ale pokonanie tego stwora nastręcza znacznie więcej trudności. To pierwsza walka z bossem w grze i jak się za niedługo okazało, jedna z dwóch. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Gorog w końcu spada ze wznoszącego się wysoko ponad powierzchnią miasta, a ja mam przyjemność lecieć tuż za nim. Kto wcześniej grał w X-Men Origins: Wolverine, powinien przypomnieć sobie sekwencję ze spadającym Sentinelem. W The Force Unleashed II wykorzystano dokładnie ten sam motyw. Mkniemy naprzód, zbliżamy się do bestii i okładamy ją mieczem.
A potem trafiamy na Dagobah. Ach, jak tu ślicznie! Już nie mogę doczekać się spotkania z Yodą. I owszem, pół minuty później dobiegam do mistrza, włącza się dość długi filmik i… koniec. Następna misja.
Tym razem na pokładzie Zbawienia, okrętu flagowego Rebelii - fregaty klasy Nebulon B. Mroczne, niekończące się korytarze, którymi docieram do windy, wjeżdżam lub zjeżdżam na kolejny poziom tylko po to, by znowu snuć się kolejnymi korytarzami. I bez końca wstawiać akumulatory w mechanizmy odblokowujące drzwiach. To jakaś druga, może trzecia godzina gry, a mój poziom frustracji niebezpiecznie zaczyna zbliżać się do stanu krytycznego. Co z tego, że grafika jest ładna, co z tego, że postacie na ekranie pięknie się poruszają, skoro wszystkie poziomy zbudowane są na zasadzie „kopiuj i wklej”. Designerzy nie włożyli w swoją pracę ani odrobiny kreatywności. Zero pomysłów, co najwyżej tu i tam jakaś platforma do przeskoczenia. Wystarczy przypomnieć sobie pierwszą część, która co prawda też cierpiała na ten sam syndrom, ale jednak nie w aż takim stopniu. Tam było znacznie więcej do roboty. Jasne, we wszystkich slasherach mamy jakiś tunel, którym podąża główny bohater, ale uwierzcie, jeszcze nigdy mi to nie przeszkadzało tak, jak w The Force Unleashed II. Piękna grafika - a tu jedyne, na czym w tych cholernych korytarzach można zawiesić oko, to migające panele.
Od tej właśnie misji (trzeciej) nie marzyłem już o niczym innym, jak tylko o tym, by gra jak najszybciej się skończyła. Musicie bowiem wiedzieć, że do tej pory cała fabuła opierała się na tym, że zakochany Starkiller próbuje uratować Juno z łap Vadera i Boby Fetta (tego drugiego widujemy jedynie w przerywnikach), a generał Kota próbuje namówić go do pomocy rebeliantom. Starkiller nie ma jednak czasu pomagać, no bo przecież jest zakochany. Istny melodramat. Żadnych pobocznych wątków. Prosta jak budowa cepa opowiastka nijak ma się do w miarę logicznej i interesującej fabuły pierwowzoru.
… i bieganiu po pustych korytarzach.
W końcu zebrałem się w sobie, ukończyłem misję na pokładzie Zbawienia i ponownie trafiłem na Kamino, gdzie wśród pojemników z klonami odbył się finałowy pojedynek. To znaczy - wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jest on finałowy, a że mijała właśnie jakaś czwarta godzina gry, miałem nadzieję, że w związku z tym historia za chwilę się rozkręci i może w końcu zobaczę jakąś nową planetę.
Tymczasem nastąpił jeden z najgorszych pojedynków z bossem, jakie przychodzą mi do głowy. Nieskładny, zdecydowanie zbyt długi, a przy tym na tyle łatwy, że niemożliwością jest w nim zginąć. No, chyba że na najwyższym poziomie trudności. W końcu po kilkunastu minutach okładania się mieczami nadeszły dwa momenty, po których dosłownie spadłem z krzesła.
Pierwszy z nich jest niestety spoilerem, wobec czego wrażliwe osoby muszę ponownie prosić o przeskoczenie do kolejnego akapitu. Niezrażonych zaś pragnę poinformować, że Vader dał się pokonać i trafił do niewoli rebeliantów, gdzie jest przetrzymywany niczym Hanibal Lecter. Licencia poetica scenarzysty iście zuchwała, bo nazwanie jej zwyczajnie głupią jest chyba za mało adekwatne do sytuacji. Istnieje także inna możliwość, a związana jest ona z wyborem, czy po pokonaniu Vadera chcemy go oszczędzić, czy wykonać na nim egzekucję. No, ale dobrze, lord Sithów siedzi w klatce, więc co dalej, co dalej, niecierpliwiłem się.
Otóż dalej, Szanowni Czytelnicy, dalej jest koniec. Koniec gry. Cień Łotra wchodzi w hiperprzestrzeń, za nim podąża Boba Fett i na ekranie wyskakują napisy. Że co?! – zakrzykniecie gremialnie. Po jakichś czterech godzinach następuje koniec bez fabularnego zakończenia. Chyba, że w ostatnim pojedynku zdecydujecie się przejść na Ciemną Stronę, co owocuje teoretycznym domknięciem fabuły. Nie wyobrażam zaś sobie sytuacji, w której ktoś, kto właśnie zapłacił za to stówę czy dwie, nie bluzgnie sobie w tym momencie od serca. Bez żadnego ostrzeżenia, żadnej informacji ze strony producenta i wydawcy Star Wars: The Force Unleashed II okazuje się być najprawdopodobniej pierwszym epizodem większej całości (a jeżeli to już jest całość, to nie znajduję słów potępienia za skandalicznie krótki czas rozgrywki), za który nie powinno się żądać więcej niż 10 czy 15 dolarów. Przynajmniej tak nakazuje dotychczas przyjęta praktyka. Jasne, Medal of Honor jest tylko odrobinę dłuższy, ale nie wolno zapominać, że zawarto w nim również tryb multiplayer. Tymczasem w nowych Gwiezdnych Wojnach jest tylko i wyłącznie rozgrywka solowa. W dodatku wątpliwej jakości. Oczywiście nie licząc aspektów technologicznych, bo te są akurat z najwyższej półki. Tyle tylko, że - by poszukać najwłaściwszej analogii - nawet Mercedes SLK bez benzyny nadaje się co najwyżej na przetopienie.
W ostatecznej ocenie gry kluczowym aspektem jest jej jakość i długość. Ani jedna, ani druga cecha nie zasługują na słowa uznania. Projekty poziomów zostały przygotowane na odczepnego, fabuła z największym wysiłkiem ledwie trzyma się kupy, zaś brak jakiejkolwiek informacji o długości rozgrywki i fakcie, że to prawdopodobnie tylko fragment większej całości, bardzo źle świadczy o firmie LucasArts. Gdyby The Force Unleashed II sprzedawany był jedynie w formie elektronicznej, jako pierwszy epizod, fani Star Wars śmiało mogliby dodać do końcowej oceny 10%. Niestety to, co nam zaserwowano, to jedynie wydmuszka.
Na pochwały zasługuje mechanika walki, która jest identyczna jak w części pierwszej, i klimat Gwiezdnych Wojen, odczuwalny przede wszystkim w przerywnikach filmowych. Ale to zdecydowanie za mało, aby komukolwiek polecić tę grę. Tym bardziej, że nowe elementy rozgrywki, które doszły w tej odsłonie, mam tu na myśli finiszery wykonywane jedynie poprzez jednoczesne naciśnięcie dwóch przycisków na padzie, pozwalają poczuć się właściwie zupełnie bezkarnym. Po prostu nie ma mocnych na taki cios, po którym następuje rzut ofiarą. Wystarczy szybko podbiec do leżącego delikwenta i zatopić w nim ostrze miecza.
Radzę omijać to „dziełko” szerokim łukiem, a jeżeli już ktoś zdecyduje się na zakup, niech poczeka do czasu, aż kiedyś zostanie wydana reszta fabuły i wszystko trafi do jednego pudełka. Albo cena spadnie do jakiegoś przyzwoitego poziomu.
Star Wars: The Force Unleashed II to największy zawód tego roku. Nie tylko w gatunku slasherów, ale w ogóle wśród wszystkich zapowiedzianych gier. A jeszcze kilka dni przed napisaniem tej recenzji obstawiałbym w ciemno, że będzie to godny konkurent Castlevanii czy God of War III.
Przemek „g40st” Zamęcki
PLUSY:
- mechanika walki;
- przerywniki filmowe;
- oprawa audiowizualna.
MINUSY:
- beznadziejnie zaprojektowane poziomy;
- finiszery pozwalające na bezkarne zabijanie tabunów przeciwników;
- fabuła napisana na kolanie przez fana melodramatów i Milczenia owiec;
- najgorsza walka z głównym bossem w historii;
- rozgrywka wystarczająca na 3-4 godziny;
- kto ukradł resztę gry?
- gdzie są moje pieniądze?