Red Dead Redemption - recenzja gry
Red Dead Redemption uderza niczym grom z jasnego nieba i wciąga jak bagno, nie pozostawiając złudzeń, że jest najlepszym wirtualnym westernem w historii.
Miłośnicy westernów nie mają łatwego życia. Twórcy gier szerokim łukiem omijają ten gatunek, jakby obawiali się, że wirtualne wyprawy na Dziki Zachód muszą być z góry skazane na niepowodzenie. I niestety mają rację. Żaden z wydanych w ostatnich latach tytułów nie dominował na listach bestsellerów, żadna z opowieści o rewolwerowcach nie cieszyła się tak dużym wzięciem, by stanąć w szranki z produkcjami rozpalającymi zmysły dzisiejszego pokolenia graczy. To już jednak przeszłość. Od niespełna dwóch tygodni na rynku dostępna jest gra, która ma wszelkie szanse, by odnieść ogromny sukces komercyjny, bo to, że jest najlepszym westernem w historii, nie ulega już wątpliwości. Jej tytuł? Red Dead Redemption!
Najnowsza produkcja firmy Rockstar Games od samego początku budzi uzasadniony zachwyt. Wszystko wydaje się tu absolutnie wspaniałe: malownicze krajobrazy podziwiane z okna pociągu, położone na pustkowiu miasteczko Armadillo, żywcem wyjęte z klasycznych filmów o kowbojach, a także wyrazisty główny bohater – porysowany bliznami twardziel z niezbyt chwalebną kartoteką, który przybywa na pogranicze, by na polecenie władz dopaść swojego dawnego kompana z przestępczej bandy. Entuzjazm rośnie, gdy pierwszy raz wskakujemy w siodło i wyruszamy do położonego nieopodal miasta fortu. To właśnie w tej starej, pamiętającej czasy wojny secesyjnej, twierdzy uwił sobie gniazdko poszukiwany przez Johna Marstona kryminalista i to właśnie tu rozgrywa się ostatnia scena obowiązkowego wprowadzenia, kiedy to najwyraźniej nieco naiwnego śmiałka do parteru sprowadza wypluta z lufy karabinu kula. Bohater zostaje porzucony u bram fortu i zdany na łaskę krążących po okolicy sępów, ale od śmierci ratuje go tajemnicza nieznajoma. Tak zaczyna się wielka przygoda, w trakcie której przez długi czas szukamy szczęki na podłodze.
Studio z San Diego stworzyłoten produkt na modłę Grand Theft Auto, według udoskonalanego od wielu lat wzoru. Stwierdzenie, że Red Dead Redemption jest inspirowane tą jedną z najsłynniejszych serii gier, nie oddaje jednak stanu rzeczy – tak naprawdę mamy do czynienia z bezczelnym klonem „czwórki”, w której zmienili się bohaterowie, świat i pojazdy, ale sam rdzeń rozgrywki pozostał nietknięty. W rezultacie otrzymaliśmy kilkunastokrotnie lepszy i bardziej rozbudowany GUN, który swego czasu usiłował zrobić to samo co dziś produkt firmy Rockstar Games, tyle że na mniejszą skalę.
Otwarty charakter zmagań – rzecz wyróżniająca kolejne odsłony cyklu Grand Theft Auto na tle konkurencji – to również jedna z głównych zalet Red Dead Redemption. Po zakończonej fiaskiem wizycie w forcie Mercer i przymusowej rekonwalescencji Marston zostaje spuszczony ze smyczy. A że w grze da się robić naprawdę wiele rzeczy, od początku nie narzekamy na brak wrażeń – można by nawet rzec, że zostajemy przytłoczeni ogromem możliwości. Oprócz sporej liczby zadań głównych i pobocznych, zlecanych przez bohaterów niezależnych, mamy tu również misje od tajemniczych nieznajomych, których spotykamy w trakcie wędrówki po prerii, a także rozmaite wypadki losowe. Może się zdarzyć, że samotnie podróżującej kobiecie ktoś ukradnie powóz, zmierzającego do miasta mężczyznę zaatakuje stado wściekłych kojotów, a podchmielony brutal po wizycie w barze zacznie napastować bezbronną kurtyzanę. Tylko od nas zależy, czy widząc taką sytuację, przerwiemy konną przejażdżkę i pomożemy przypadkowym ofiarom.
W Red Dead Redemption dostępne są też inne aktywności, zrealizowane nierzadko w formie prostych minigier. Można pobawić się w nocnego stróża, który wraz z psem patroluje ranczo w poszukiwaniu wszelkich nieprawidłowości. Można zagrać w oczko i w pokera, wziąć udział w turnieju rzucania podkowami, a nawet położyć dłoń na stole i spróbować szybko uderzać nożem pomiędzy palcami – wszystko w celu zdobycia kasy. Dla prawdziwych kowbojów przygotowano zadania polegające na ujarzmianiu dzikich koni, na miłośników botaniki czeka pokaźna ilość ziół do zbierania, a gracze lubujący się w myślistwie mogą wyruszyć na polowanie i ustrzelić różne zwierzęta. I wszystko to robimy, gdy tylko mamy na to ochotę, bo Red Dead Redemption niczego nie narzuca i niczego nie każe.
Udostępniony w grze obszar do małych nie należy – przejażdżka koniem z jednego końca mapy na drugi trwa blisko dziesięć minut. Trzeba jednak mieć na uwadze, że teren nie jest tak dobrze zagospodarowany jak np. w Grand Theft Auto IV. Osiedla ludzkie nie porażają swoimi rozmiarami i jest ich naprawdę niewiele. Jeśli nie korzysta się z opcji szybkiego transportu (gra oferuje możliwość teleportowania się do wybranych lokacji po rozbiciu „obozu”), przejażdżki po preriach, pustyniach i kanionach szybko zaczynają nużyć – i nie pomagają tu ładne widoczki.
Przygotowane przez autorów gry zadania są bardzo dobre, choć nie da się ukryć, że większość z nich sprowadza się wyłącznie do eliminowania wrogów (przesadzona pod tym względem jest zwłaszcza końcówka, w której Marston staje się prawdziwą maszyną do zabijania). Prawie wszystko, co kojarzy się z klasycznymi westernami, obecne jest również w Red Dead Redemption. Mamy tu więc bezwzględnych bandytów, którzy nie tylko dokonują najazdów na rancza i miasta, ale również porywają ludzi i przetrzymują ich w swoich kryjówkach. Mamy zadania polegające na ochronie powozów, pociągów i dyliżansów, jak i te koncentrujące się na ich przechwytywaniu. Bierzemy udział w szalonych wyścigach zaprzęgów, poganiamy bydło i ratujemy wierzchowce z płonącej stodoły. Ścigamy groźnych przestępców, łapiemy zbiegów i pomagamy szalonym indywiduom: szarlatanowi wciskającemu wieśniakom podejrzane specyfiki i hienie cmentarnej grzebiącej w mogiłach w poszukiwaniu skarbów. Mało? Wierzcie mi, to zaledwie część atrakcji, jakich doświadczycie, gdy zdecydujecie się wykonać zadania zlecane przez mieszkańców pogranicza.
Choć za Johnem Marstonem cały czas ciągnie się mroczna przeszłość, w gruncie rzeczy zalicza się on do bohaterów pozytywnych, czego nie można było powiedzieć o bezwzględnych kryminalistach, znanych z serii Grand Theft Auto. Nie oznacza to jednak, że gracz z automatu zmuszany jest do postępowania zgodnie z przyjętymi powszechnie normami. Nasz podopieczny nierzadko staje przed wyborami moralnymi, które wpływają na stosunek otoczenia do jego osoby. Jeśli marzy Wam się kariera przestępcy, nic nie stoi na przeszkodzie, by oddać się jej bez reszty. Uczynki Marstona oceniane są za pomocą wskaźnika honoru – jeśli są dobre, reputacja rośnie i na odwrót.
Oprócz charakteru w Red Dead Redemption mierzona jest również sława bohatera – tu sprawa jest prosta, im więcej pomagamy ludziom, tym bardziej jesteśmy rozpoznawalni. Na koncie gracza zapisywane są też wszystkie przestępstwa – w zależności od wagi wykroczenia rośnie nagroda pieniężna za głowę Marstona i jeśli jest ona dostatecznie wysoka, w pogoń za Johnem wyruszają łowcy nagród. W przypadku bezpośredniego podpadnięcia stróżom prawa, ci ostatni będą próbować nas schwytać. Ucieczka niczym nie różni się od prób przechytrzenia policji w Grand Theft Auto IV, poza tym, że jest zdecydowanie łatwiejsza – najpierw należy wydostać się ze strefy, a następnie cierpliwie poczekać na zaniechanie pościgu. Oczywiście wciąż trzeba liczyć się z wyznaczoną nagrodą, ale przy odrobinie wysiłku spłacenie wabiącej awanturników kwoty nie powinno być większym problemem.
Przyzwoita fabuła, specyficzny klimat westernu, zapadający w pamięć bohaterowie, kapitalnie zrealizowane przerywniki filmowe, ogromna swoboda działania oraz różnorodne aktywności sprawiają, że po kilku godzinach zabawy Red Dead Redemption uważa się za dzieło wybitne. I faktycznie, pozytywne odczucia towarzyszą rozgrywce do samego końca, zwłaszcza że autorzy pokusili się o zaskakujący finał. Jednak jest też druga strona medalu. Z każdą kolejną godziną euforia opada, a na wierzch zaczynają wychodzić rozmaite niedociągnięcia. I choć nie są one w stanie zmienić faktu, że omawiany produktwielką grą jest, to jednak nie można ich zignorować.
Cóż takiego doskwiera Red Dead Redemption? Niby drobnostki, ale jest ich niemało. Jestem w stanie zaakceptować, że bohater nie potrafi pływać, ale konna przeprawa przez rzekę (po płytkim, wydawałoby się, brodzie) nie powinna kończyć się natychmiastową śmiercią, gdy wierzchowiec ledwie zamoczy kopyta. Trochę idiotyczne wydaje się, że gwizd Marstona potrafi przyciągnąć rumaka nawet na głębokim zadupiu, gdzie wokół nie ma żywej duszy, a diabeł mówi dobranoc. Ciekawa jest w ogóle odporność koni – padają po kilku ugryzieniach wilka, a we wszelkiej maści wyścigach potrafią przebijać się niczym taran przez pędzącą na złamanie karku stawkę – podobną zresztą wytrzymałość na uderzenia wykazują zaprzęgi, chyba – i tu kolejna ciekawostka – że na ekranie wyświetla się ich energia. Red Dead Redemption potrafi również zniechęcić typową dla większości sandboksówmonotonią. O ile z początku wszelkie aktywności wydają się świetnym uzupełnieniem głównego wątku fabularnego, tak później odruchowo omijamy je szerokim łukiem – w końcu ileż razy można patrolować nocą ranczo? Tak jak GTA IV gra nie wyciąga żadnych asów z rękawa w późniejszej fazie zmagań, pozostaje zatem po prostu wykonać zaplanowane misje i cieszyć się interesującym – na szczęście – zakończeniem.
Brak jakiejkolwiek interakcji z przebywającymi w saloonach prostytutkami można przeboleć, ale zmarnowanego potencjału w systemie honoru już nie. Fajnie, że autorzy zmuszają gracza do podejmowania wyborów moralnych, ale mogłyby mieć one większe przełożenie na rozgrywkę. W produkcie firmy Rockstar Games bycie złym lub dobrym człowiekiem ma wprawdzie wpływ na pojawianie się odpowiadających danemu charakterowi zdarzeń losowych, ale te po kilku godzinach rozgrywki nie wywołują już żadnych emocji.
Red Dead Redemption cierpi też z powodu niedociągnięć technicznych. O dziwnym zachowaniu koni i zaprzęgów podczas wyścigów już wspomniałem – możemy przepchnąć się na chama przez jadących przed nami rywali i nie ponieść z tego tytułu żadnych konsekwencji. Marną reklamą dla słynnej Euphorii jest też zachowanie powozów po wjeździe w przeszkodę, np. w kaktus – pojazd zatrzymuje się w ułamku sekundy jak gdyby nigdy nic. O drobnych błędach związanych z wyświetlaniem grafiki wspominać w zasadzie nie muszę, bo ma je praktycznie każda gra. Nie zdziwcie się zatem, że kamera źle ustawi się podczas zaprogramowanych czynności, a postać zatnie się w drzwiach albo na schodach – problemy z kolizją obiektów również są obecne. Jakby tego było mało, Xbox 360 nie radzi sobie chwilami z animacją, więc ta w bardziej wymagających fragmentach (każda większa jatka na ekranie) potrafi niepokojąco chrupać.
Końcowe wnioski? Red Dead Redemption jest produktem, który pomimo mniej lub bardziej irytujących niedoróbek spełnia pokładane w nim nadzieje. Jedyny bezpośredni rywal – skądinąd całkiem sympatyczny GUN – leży już sześć stóp pod ziemią i nie ma prawa się podnieść, bo to po prostu nie ta liga. Dzieło studia z San Diego wydaje się jak dotąd najlepszym westernem w historii elektronicznej rozrywki i nikt nie powinien mieć co do tego najmniejszych wątpliwości (Techland raczy wybaczyć, Wasz drugi Call of Juarez nadal wspominam bardzo ciepło). Każdy, kto lubi te klimaty, kocha swobodę rodem z Grand Theft Auto i ma ochotę poszaleć w roli twardego rewolwerowca (również w kilku oryginalnych trybach multiplayer), nie będzie żałował ani jednej złotówki wydanej na tę grę.
Red Dead Redemption to jedna z najmilszych niespodzianek, jakie spotkały mnie w ostatnim czasie, i choć produktu tego nie sposób nazwać idealnym, trzeba docenić autorów za wykonanie kolejnego wielkiego kroku w kierunku westernu doskonałego. Przygody Johna Marstona są znakomitym punktem wyjścia do stworzenia kolejnej pozycji tego typu, która mogłaby poprawić błędy poprzedniej, rozwinąć potraktowane po macoszemu pomysły i dodać nowe atrakcje. Jeśli Rockstar Games weźmie sobie do serca krytyczne uwagi i nie spocznie na laurach po pochlebnych recenzjach, będzie bardzo dobrze. Tytułu gry roku RDR-owi nie wróżę, choć niewątpliwie w zestawieniach najlepszych produkcji z pewnością pojawi się on wielokrotnie.
Krystian „U.V. Impaler” Smoszna
PLUSY:
- otwarty charakter rozgrywki, sporo dodatkowych aktywności poza głównymi misjami;
- ogromny, bardzo ładny wizualnie teren;
- kapitalny klimat westernu, zdecydowanie najlepsza gra w swoim gatunku;
- niezła fabuła z zaskakującym i oryginalnym finałem;
- rewelacyjny główny bohater, świetne i zapadające w pamięć postacie drugoplanowe;
- znakomicie zrealizowane przerywniki filmowe;
- mechanika walki, system osłon, tryb Dead Eye;
- dobre pomysły na misje, zwłaszcza w początkowej fazie gry;
- ładna oprawa audiowizualna, niezłe animacje;
- przyzwoity multiplayer.
MINUSY:
- brak pływania i przesadne uproszczenia, np. przywoływanie konia z dowolnego miejsca;
- zmarnowany potencjał drzemiący w systemie honoru;
- jak każda gra z serii Grand Theft Auto w późniejszej fazie robi się monotonna;
- rozmaite i liczne jak na produkt z górnej półki niedoróbki techniczne.