Resident Evil 4 Recenzja gry
Recenzja Resident Evil 4 Remake - arcydzieło zostało zredefiniowane
Jedna z najważniejszych gier branży wraca po raz kolejny. Remake Resident Evila 4 przenosi nas na stare śmieci, ale robi to w tak świeży i fantastyczny sposób, że nikt nie powinien mieć mu tego za złe.
Recenzja powstała na bazie wersji PS5.
Nie będzie to raczej dla nikogo zaskoczeniem, więc zdradzę od razu: Capcom znowu tego dokonał. Resident Evil 4 wraca raz jeszcze, ale tym razem zredefiniowany na modłę ostatnich remake’ów serii. Styl przeszłości spotyka rozwiązania współczesności, by nadać klasyce całkowicie nową formę i zachwycić zarówno stare, jak i nowe pokolenie graczy.
Większość elementów, za które uwielbialiście oryginalną „czwórkę”, nadal znajduje się na swoim miejscu i nie musicie się o nie martwić. A co, jeśli nie mieliście okazji zapoznać się z przełomowym pierwowzorem? Jezu, pozostaje Wam tylko pozazdrościć, bo czeka Was przejażdżka iście nie z tej ziemi. To ten rodzaj intensywności, na który nie sposób się zawczasu przygotować. Dawka wrażeń porównywalna z narkotycznymi zjazdami, jakich doświadczał grany przez Johnny’ego Deppa Raoul Duke z Las Vegas Parano. Przygotujcie się więc na zastrzyk momentalnie uzależniającej adrenaliny. Obcowanie z tą grą będziecie wspominać przez kolejne lata, a jestem pewien, że wielu z Was wielokrotnie będzie do niej wracać. To jest ten rodzaj rozrywki, który kulminacyjnie okazuje się zarówno diabelnie satysfakcjonujący, jak i paradoksalnie pobudza łaknienie na więcej. Czy warto w to wsiąknąć? Wręcz wypada.
Gloria Las Plagas!
- dynamika, intensywność i doznania płynące z uzależniającej walki;
- długa, różnorodna i świetnie zaprojektowana kampania fabularna;
- topowa oprawa audiowizualna i wartość produkcyjna;
- masa dobrze zaimplementowanych poprawek względem oryginału;
- różnorodność przeciwników;
- przytłaczający klimat.
- SI bossów i przeciwników szału nie robi;
- praktyczne, ale przeciętnie wykonane skradanie.
Minęło sześć lat od incydentu w Raccoon City, którego skutki mogliśmy odczuć za sprawą drugiej i trzeciej odsłony serii. Leon S. Kennedy nie jest już nieopierzonym oficerem policji, a militarnie wytrenowanym i doświadczonym agentem rządowym. Ryzyko zawodowe sprawia, że nie może liczyć na spokojne życie, bo w końcu trzeba wypełniać obowiązki wobec kraju i ratować świat w potrzebie. Tym razem nasz bohater musi się wykazać w misji, której celem jest ocalić porwaną córkę prezydenta, czyli blondwłosą Ashley Graham. Wydarzenia zabierają nas do Hiszpanii, gdzie sytuacja z beznadziejnej momentalnie zmienia się w dramatyczną. By nie powiedzieć, że szybko obiera kierunek desperackiej walki o życie z lokalsami – wyznawcami tajemniczego kultu Los Iluminados.
Oryginalny Resident Evil 4 cieszy się statusem nie tyle legendy, co wręcz świętości. Biorąc pod uwagę kontekst historyczny, nie sposób deprecjonować zasług tej produkcji i jej wpływu na branżę. Była to istna rewolucja w dziedzinie projektowania gier akcji i przez lata niedościgniony wzór dla całej konkurencji. To właśnie Capcom rozpowszechnił do dziś stosowane ujęcie kamery znad ramienia bohatera. Gra zainspirowała twórców kultowego Dead Space’a, a i słynne The Last of Us czerpało z niej pełnymi garściami. Resident Evil 4 zachwycał wykonaniem, urzekał dynamiką, a także wzbudzał szczery podziw, będąc po prostu szalenie satysfakcjonującą i obfitą w zawartość przygodą.
Gracze obcujący ze świetną kampanią fabularną doceniali jednocześnie obranie przez twórców odważnego kierunku w przypadku serii o przecież już ugruntowanej pozycji. Choć sam nie byłem do końca fanem zmienionej formuły, to jednak bawiłem się fantastycznie i nadal pamiętam emocje, jakie czułem w trakcie trzymania pada. To gra ważna dla historii naszego hobby i nie bez powodu od lat portowana na kolejne urządzenia.
W Resident Evila 4 grałem ostatni raz po premierze wersji na PS2. Pamiętam emocje i odczucia, ale nie jestem w stanie analitycznie porównać remake’u z oryginałem. Dlatego nową wersję oceniam jako samodzielny produkt, z którym mocno rezonowałem od pierwszego kontaktu. Nie muszę Wam chyba mówić, że pierwsze wrażenie jest fenomenalne, bo zapewne sami zdążyliście się już o tym przekonać za sprawą ogólnodostępnego dema. Gra wygląda fantastycznie, a kolejne wydarzenia z pełnej wersji udowadniają, że mamy do czynienia z dziełem, na które nie szczędzono pieniędzy.
Pierwszoligowa wartość produkcyjna co rusz widoczna jest w najdrobniejszych detalach i za sprawą cudnych widoków. Tę grę chcę się oglądać nie tylko z uwagi na warstwę techniczną, ale przede wszystkim kierunek artystyczny. Mroczny gotyk średniowiecznego zamczyska spotyka się tutaj z obskurnymi okolicami upadającej wioski, a różnorodność lokacji nie pozwala nawet na chwilę odczuć znużenia. Przyznaję się bez bicia, że co najmniej dwie godziny na luzie spędziłem na cykaniu wirtualnych fotografii, próbując uchwycić ukryte piękno grzesznego krajobrazu, jak i obrzydliwe efekty typu gore oraz elementy tutejszego body horroru. Audiowizualna sfera to jednym słowem petarda.
Leon zawodowiec wszystkich wyjaśni
Tym, czym jednak najbardziej błyszczy nowy Resident Evil 4, jest przede wszystkim combat, który z miejsca mnie kupił, zachwycił i ostatecznie wciągnął bez reszty. Największą rewolucję w rozgrywce względem oryginału stanowi… dodanie chodzenia w trakcie celowania. Zmieniło to absolutnie wszystko i wpłynęło w zasadzie na każdy obszar walk. Hordy wieśniaków są zdecydowanie agresywniejsze, całość stała się jeszcze bardziej dynamiczna, a my możemy po prostu więcej. Dramaturgia okazuje się tylko pozorna, bo po czasie przekonujemy się, że to my przejmujemy inicjatywę i pełnimy funkcję kata doskonalącego sztukę mordu na swoich ofiarach. Resident Evil 4 to często wręcz sadystyczna zabawa zapewniająca masę frajdy z eksterminacji licznych wrogów.
Mamy więc srogi gunplay, który w połączeniu z wrogami naturalnie reagującymi na postrzały przekłada się na czystą radochę z rozgrywki. Postrzelenie kultysty z potężnego shotguna pustoszy jego ciało, rozrywając je na kawałki przy akompaniamencie soczystego i mięsistego plaśnięcia. Łatwo w takich scenach o efekt „wow”. Uwielbiałem strzelać w kolana wrogów, by następnie rzucać nimi o glebę szalenie satysfakcjonującym suplesem. Jasne, na wyższych poziomach trudności trzeba bardziej uważać i zabijanie nie jest tak niezobowiązujące. Zawsze jednak oferuje szerokie pole do popisu i pozwala się kreatywnie wykazać.
Zdarzało się, że w ciągu zaledwie pięciu sekund potrafiłem przeciwnikowi złamać kark kopnięciem z półobrotu, by w niemal tej samej chwili posłać celny headshot rozwalający głowę drugiemu adwersarzowi, a na koniec sparować atak piły mechanicznej wyprowadzany przez szarżującego psychopatę. Wszystko dzieje się błyskawicznie, a sterowanie jest precyzyjne, responsywne i po prostu intuicyjne. Mój jedyny zarzut sprowadza się do tego, że trzeba spędzić chwilę w opcjach i dostosować prędkość celowania do siebie (bazowe ustawienie jest zbyt ślamazarne). Brakowało mi też funkcji wykonywania jakichś nieoskryptowanych uników – nie, nie mam na myśli robienia soulsowych fikołków. Niemniej walka jest niezmiernie rajcująca i nie mogę się doczekać, aż Capcom udostępni tryb Mercenaries, gdzie będzie można oddać się jej bez reszty.
Resident Evil 4 na sterydach
Podstawowa gra już teraz broni się na medal za sprawą kampanii fabularnej, która doskonale zniosła próbę czasu. Historia jest pretekstowa, ale postacie to ulubieńcy fanów i interakcje między nimi jak zwykle cieszą. Gameplayowo to nadal klasa sama dla siebie. Przygoda okazuje się zaskakująco długa (zwłaszcza jak na standardy serii) i za pierwszym razem powinna wyjąć Wam co najmniej kilkanaście godzin z życiorysu. Najważniejsze, że to jednak godziny spędzone w wartościowy sposób. Twórcy umiejętnie mieszają szaleńcze sekwencje walki ze spokojniejszymi etapami i pomysłowymi zagadkami.
Widać, że nacisk położony został na akcję, ale nie brakuje też fragmentów, które pozwalają odetchnąć. Resident Evil 4 w odpowiednich momentach zmienia lokacje, byśmy się nie nudzili monotonnym otoczeniem, a przy okazji stopniowo wprowadza nowości, nasyłając na nas nowe rodzaje potworów. W kluczowych momentach staczamy też emocjonujące potyczki z bezlitosnymi bossami, które szybko przeradzają się w walkę o życie z makabrycznym wybrykiem natury. Wszystko to ma świetne tempo i ani przez moment nie czułem, by gra była w jakimś stopniu przedłużana lub rozwlekana.
Warto też pamiętać, że Resident Evil 4 nie jest klasycznym horrorem, choć miejscami potrafi być duszący i łapać za gardło – głównie za sprawą przerażającej estetyki kreującej atmosferę makabry. Trafiamy tutaj na kilka etapów nastawionych mocniej na budowanie napięcia, ale całość charakteryzuje się bardziej klimatem zwariowanej groteski. Leon rzuca suchymi one-linerami, a część jego tekstów jest świadomie i absurdalnie oderwana od otaczającej go rzeczywistości. Był to znany element oryginału i cieszę się, że zamierzony aspekt komediowy zachowano również tutaj, podczas gdy sama gra została udekorowana miejscami wręcz hiperrealistyczną oprawą. Realizm nie pozbawił jej konsolowego ducha i fragmentów, na które konkurencja jest obecnie zbyt poważna.
Remake, którego nie sposób sobie wyśnić
Hurraoptymistyczny ton recenzji nie bierze się znikąd. Trudno mi znaleźć poważne zarzuty, które subiektywnie psułyby mi doznania z zabawy. Mogę wytknąć słabą sztuczną inteligencję wrogów, która kreatywnością nie grzeszy, co mimo wszystko jest uzasadnione fabularnie. Czasem autorzy przesadzają z niemymi podpowiedziami i wizualizują rozwiązania żółtą farbą do tego stopnia, że niektóre lokacje wyglądają, jakby chwilę temu rozegrał się na nich mecz ze Splatoona. Mamy też skradanie, które jest praktyczne i działa, pozwala oszczędzić zasoby, ale ekscytacja przy tym żadna. To wszystko to jednak mało istotne szczegóły podpadające w zasadzie pod czepialstwo.
Resident Evil 4 Remake nie przeskoczył moim zdaniem oryginału, ale nie przywiązujcie do tego stwierdzenia przesadnej wagi – w tym wypadku było to po prostu niemożliwe i nie uważam tego za jakąkolwiek ujmę. Tym razem nie jest to gra przełomowa, bo i współcześnie trudniej o takie projekty. Zamiast tego otrzymaliśmy wzorowego „akcyjniaka” o przytłaczającej atmosferze. Fundamentalny „klasyk” branży powrócił w szczytowej formie, przy której nietrudno o zachwyt. Do tego całość jest perfekcyjnie spójna z poprzednimi „rimejkami”, tworząc z nimi wspaniały rozdział historii tej serii.
Jest to długa i maksymalnie dopieszczona przygoda, która pod koniec roku na pewno zawalczy o niejedną z branżowych statuetek. Polecam, grajcie w ciemno, a sam nie mogę się już doczekać zapowiedzianego trybu VR i Mercenaries. Capcom znów spisał się kapitalnie i pozostaje jedynie pozazdrościć fanom Resident Evila, że firma tak bardzo ich rozpieszcza.
ZASTRZEŻENIE
Dostęp do gry otrzymaliśmy od firmy Cenega.