Grand Theft Auto: The Trilogy - The Definitive Edition Recenzja gry
Recenzja GTA Trilogy Definitive Edition - nie o taki remaster nic nie robiłem
GTA: The Trilogy Definitive Edition to mocno nieprzemyślany pakiet remasterów. Pomimo dość ładnej grafiki za cenę jednej gry dostajemy trzy stare. Można się przy nich nieźle bawić, ale raczej nie przekonają do siebie nowych graczy.
Powiedzieć, że do Grand Theft Auto: The Trilogy – The Definitive Edition podchodziłem jak do jeża, to jak nic nie powiedzieć. Nie dziwiłem się, że Rockstar chce jakoś uczcić dwudzieste urodziny GTA3, ale polerowanie tej i dwóch pozostałych odsłon, które wchodzą w skład pakietu, wydawało mi się nieporozumieniem. Zwłaszcza że nie było mowy o remake’u, tylko o remasterze. Uznałem, że jakkolwiek dobry by on nie był, to i tak nie przyciągnie młodszych graczy, a jedynie będzie próbował żerować na nostalgii weteranów.
„Trójka”, Vice City i San Andreas zestarzały się graficznie, a przede wszystkim mechanicznie. Ludzie przechodzący je lata temu wciąż są w stanie świetnie się przy nich bawić – wiem to z własnego doświadczenia – ale jeśli posadzimy przed konsolą czy komputerem człowieka wychowanego na GTA 5 bądź nawet GTA 4, istnieje duża szansa, że nie zrozumie on naszego uwielbienia dla tych gier. Z bólem serca muszę napisać, iż remastery tego nie zmienią – nawet pomijając wszelkie kontrowersje związane z ich premierą. Czy mimo to warto w nie zagrać? W sumie tak... ale niekoniecznie już teraz i na pewno nie za pełną cenę.
Powrót do przeszłości
- powrót do klasyki w dość przystępnej formie i możliwość ukończenia wszystkich trzech gier na współczesnym sprzęcie;
- garść ułatwień, które umilają obcowanie z leciwymi już tytułami – zwłaszcza nowym graczom;
- poprawione sterowanie i implementacja obsługi padów;
- polskie napisy (mimo wszystko);
- odświeżona grafika, która może się podobać – szczególne wrażenie robią oświetlenie, cienie, wybuchy i roślinność.
- niezbyt dobrze oddany styl wizualny pierwowzorów;
- niezrozumiałe decyzje koncepcyjne, np. całkowite usunięcie mgły w San Andreas;
- niespecjalnie udany wygląd części odświeżonych elementów otoczenia;
- kiepskie modele postaci – zwłaszcza w SA;
- bardzo liczne błędy i glitche;
- poziom trudności niższy niż w oryginałach (a ten wcale nie był wysoki);
- dźwięk rodem z początku XXI wieku;
- cena z kosmosu, nie do końca adekwatna do zawartości;
- nie najlepsza optymalizacja;
- brak części starych piosenek (i niezastąpienie ich nowymi).
Jak już wiecie, na początku byłem zdania, że odświeżanie klasyki Rockstara to przedsięwzięcie niewarte zachodu. Niemniej, kiedy podjąłem próbę uruchomienia do niedawna dostępnych na Steamie oryginalnych wersji rzeczonych produkcji na współczesnym komputerze, spotkał mnie niemiły zawód. GTA 3 najpierw w ogóle nie chciało się odpalić – pomogło dopiero włączenie trybu kompatybilności z jednym ze starszych systemów Windows i nadanie uprawnień administratora. W końcu trafiłem na ulice Liberty City, lecz po chwili gra zawiesiła się na ekranie ładowania misji „Luigi’s girls”. A przynajmniej tak mi się wydawało; okazało się jednak, że po kilku minutach wczytywania dwudziestoletniej produkcji na dysku SSD mogłem „bawić się” dalej. Aż do następnego ekranu ładowania...
W sieci szybko znalazłem co prawda rozwiązanie tego problemu, jednak niesmak pozostał. Na szczęście Vice City nie nastręczyło podobnych trudności – irytowało mnie jedynie nieintuicyjne sterowanie za pomocą klawiatury i myszy oraz brak opcji skorzystania z kontrolera. To ostatnie było możliwe dopiero w San Andreas – w ogóle oryginalna wersja tej odsłony cyklu działa i wygląda najlepiej ze wszystkich trzech; śmiem wręcz twierdzić, że ona remastera zupełnie nie potrzebowała (co innego remake). Cóż, „trójka” i VC w sumie też nie – wystarczyłyby patche ułatwiające obcowanie z nimi. Łatek nie da się jednak sprzedać tak łatwo jak klasyki w nowych szatach, więc dostaliśmy Grand Theft Auto: The Trilogy – The Definitive Edition.
Droga usiana problemami
Studio Grove Street Games nie ingerowało w fabułę ani postacie i tylko nieznacznie zmieniło mechaniki klasycznych produkcji Rockstara. Dlatego też chciałbym skupić się wyłącznie na tym, jak pozycje te zostały odświeżone. Jednocześnie postanowiłem zignorować niepopularne decyzje „gwiazd rocka”, firmy Take-Two Interactive czy kogokolwiek, kto je tam podjął, i rozpatrywać remastery w oderwaniu od wycofania oryginałów z dystrybucji oraz wyłączenia usług sieciowych Rockstara na PC, przez co na „blaszakach” The Definitive Edition było dostępne dopiero ponad osiemdziesiąt godzin po właściwej premierze. Niewątpliwie komuś należy się karny... punkt, ale zamiast szukać winnych, lepiej skoncentrować się na tym, co dostajemy za niebagatelną kwotę 269 złotych.
W dużym skrócie: pakiet dziwny, nierówny i nieprzemyślany. Deweloperzy z Grove Street Games ewidentnie nie odrobili pracy domowej. Nie chcę przez to powiedzieć, że włożyli w to wszystko mało wysiłku – po prostu zamiast skupiać się na efekcie ogólnym, osiągnięciu odgórnie przyjętego założenia „ma być ładniej”, powinni zrozumieć, co odświeżają, po co i dla kogo. Niestety, matematyki nie da się oszukać; nawet jeśli wynik wyjdzie prawidłowy, droga do niego wcale nie musi taka być.
Można odnieść wrażenie, że twórcy bardzo chcieli napytać sobie biedy. Nie wiem bowiem, jak inaczej wytłumaczyć fakt, iż za fundament remasterów posłużyły niemal dziesięcioletnie mobilne wersje GTA 3, Vice City i San Andreas. Zostały one co prawda opracowane przez Grove Street Games, więc ich przerobienie mogło wydawać się deweloperom nieco łatwiejsze... ale jak nikt inny powinni oni zdawać sobie sprawę z błędów w nich obecnych. Dość powiedzieć, że jako fan oryginałów, który na telefonie raczej nie gra, wiele bugów ujrzałem po raz pierwszy. Wprowadzającą do San Andreas misję przechodziłem w sumie kilkanaście razy w życiu, a dopiero w remasterze zdarzyło mi się, iż Ryder utknął w uliczce i próbował wjechać rowerem w ścianę. Rozpoczęcie gry od nowa naprawiło problem, ale i tak nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem.
Tego typu usterek jest więcej. Wprawdzie ja sam na kolejne nie natrafiłem, ale w internecie znajdziecie całkiem dużo przykładów. Szczęście w nieszczęściu, że wszystkie trzy gry da się bez większych przeszkód ukończyć. Czasami zaciskając zęby, innym razem uśmiechając się z politowaniem, ale tak – można ujrzeć napisy końcowe. Po drodze traficie na cutscenki bez dialogów (przywraca je powtórne wczytanie „sejwa”), znikające mosty, lewitujące pojazdy czy NPC, a także pomniejsze błędy i glitche, ale to najwyraźniej cena, jaką trzeba zapłacić, by móc cieszyć się klasyką na współczesnych komputerach i konsolach dziewiątej generacji.
Jest ładniej, ale...
Wspomniane niezrozumienie materiału źródłowego szczególnie widać w sposobie odświeżenia oprawy graficznej owych gier. Ogólnie jest ona ładniejsza niż w oryginałach – wrażenie zrobiły na mnie zwłaszcza śliczne oświetlenie, dynamiczne cienie, efektowne wybuchy i bujna roślinność – ale diabeł tkwi w szczegółach. Twórcy nie zważali na to, że stare odsłony GTA miały swój specyficzny, nieco kanciasty styl graficzny, i wszystkie jak leci przejechali żelazkiem nowoczesności. Efekt? Wygładzono nawet te elementy, które powinny mieć konkretny kształt – ot, chociażby sześcioboczne nakrętki na śrubki widoczne w logo cukierni Tuff Nut Donuts z San Andreas stały się niemal okrągłe. Coś czuję, że do Los Santos zawita wkrótce Ratchet – takich jeszcze nie widział.
Część elementów otoczenia wyraźnie wypiękniała – domy, obok których przejeżdżamy, nie wydają się puste w środku (dopiero zaglądając za firanki, widzimy, jak marna jest to imitacja codzienności), niektóre budynki dodatkowo oświetlono, przez co miasta robią wrażenie żywych organizmów (nie bez znaczenia jest również większa liczba i różnorodność przechodniów na ulicach), a odpicowane modele samochodów czy samolotów cieszą oczy, nawet gdy przy nadmiernym oświetleniu wydają się nazbyt plastikowe. Z zaułków wyziera jednak poprzednia dekada, a gdzieniegdzie także wcześniejsze dziesięciolecie. Odniosłem wrażenie, jakby twórcy pociągnęli po całości pędzlem do liftingu, nierównomiernie rozkładając warstwę odświeżającej farby. Wygląda to teraz tak, jakby jedna gra stanowiła zlepek stylów graficznych kilku różnych produkcji.
Jakby tego było mało, Grove Street Games obnażyło niewielki rozmiar oryginałów. Najlepiej to widać na przykładzie San Andreas, którego mapa – pierwotnie spowita mgłą ograniczającą zasięg rysowania – jest największa w całej trylogii. Kiedy jednak całun opadł... bo przecież zwiększanie zasięgu rysowania to dzisiaj standard... okazało się, że z Los Santos do Las Venturas jest rzut beretem, a sprzed domu CJ-a widać Górę Chiliad. Latanie samolotem, choć efektowne, nagle jakoś straciło sens... Wolałem jeździć drogami i udawać, że wszystko jest po staremu. Dzięki, Grove Street Games.
Najbardziej jednak ucierpiały modele postaci. O ile w „trójce” i w Vice City jeszcze jakoś to wygląda – szczególnie podobają mi się bohaterowie VC, choć akurat Tommy sprawia wrażenie, jakby właśnie skończył studia, a nie wyszedł z więzienia... – o tyle w SA załamywałem ręce. Nieco komiksowy styl graficzny oryginału nie tyle się ulotnił, co stał się karykaturą samego siebie. Widać to zwłaszcza na przykładach mniej znaczących NPC, jak ekspedientka z restauracji Cluckin’ Bell, ale i pierwszoplanowym postaciom też się oberwało. Cesar, Ryder, Tenpenny (mundurom policjantów wypadałoby poświęcić osobny akapit, ale – naprawdę – szkoda słów) czy Kendl mają dziwne oczy i jeszcze dziwniejszą mimikę – ich brwi, w oryginale niemal niezauważalne, w remasterze podrygują, jakby żyły własnym życiem. Momentami miałem ciarki na plecach...
Tutaj my idziemy znowu
Powrót do klasyki Rockstara był też dla mnie dziwny z kilku innych powodów. Najmniej istotne okazały się brakujące piosenki, najbardziej – polskie tłumaczenie. Lata grania w te produkcje po angielsku sprawiły, iż nie potrafię cieszyć się napisami w rodzimym języku. Nie zrozumcie mnie źle – translacja jest poprawna. Tylko i aż poprawna. Fajnie, że jest, ale w San Andreas momentami zabija immersję – Ryder mówiący „głupcze” zamiast „głupolu” (ang. fool), sprawia wrażenie, jakby mimo wszystko skończył liceum (a twierdzi przecież coś innego) – a gdy zobaczyłem zdanie „Grove Street to dom”, słysząc „Grove Street Home”, nóż mi się otworzył w kieszeni. Niby to samo, ale jednak nie do końca – tłumaczenie odarło słowa CJ-a z towarzyszącego ich wypowiadaniu przypływu nostalgii.
Kolejnym zaskoczeniem, tym razem raczej miłym, były usprawnienia dodane przez studio Grove Street Games. Znane z późniejszych odsłon serii koła wyboru broni i stacji radiowych, bardziej przejrzyste menu w sklepach, funkcja autozapisu (obecna już w wersjach mobilnych), stylizowana na trójwymiarową minimapa czy prowadzący do celu system GPS potrafią umilić życie i mogą ułatwić kontakt z remasterami młodszym graczom; weteranom zaś nie powinny w ogóle przeszkadzać. Podobnie rzecz się ma z dostosowanym do dzisiejszych standardów sterowaniem czy z zaimplementowaną obsługą kontrolerów – wreszcie każdy może grać w klasyczne odsłony GTA tak, jak lubi.
Irytowało mnie za to coś innego – obniżony poziom trudności. Oto kilka przykładów. Misję „Wyścig” z „trójki”, która zawsze sprawiała mi problemy, ukończyłem z dużą przewagą za pierwszym razem. Jadąc po Lance’a na wysypisko w Vice City, nie mogłem się nadziwić, jak wolno spada mu poziom zdrowia. A pamiętacie to słynne zadanie z pociągiem? Big Smoke ma teraz znacznie lepszego cela, więc trudniej usłyszeć jego klasyczne „All you had to do is follow the damn train, CJ”. O misjach związanych z tańczeniem – czy to normalnym, czy polegającym na robieniu wygibasów samochodem – już nawet nie wspominam, bo one nie umywają się do tego, z czym trzeba było zmierzyć się w oryginale (zwłaszcza na PlayStation 2).
Remaster niepotrzebny od zaraz
Generalnie można rzec, że w trakcie kilkunastu lat pierwowzory były stopniowo odzierane z kolejnych warstw swojej wyjątkowości. Dlatego też mam nadzieję, iż naprawdę otrzymaliśmy już definitywne wersje GTA 3, Vice City i San Andreas. Niech wreszcie Rockstar da tym produkcjom przejść na zasłużoną emeryturę. Co jednak począć z owymi nieszczęsnymi remasterami? Koniec końców uważam, że warto w nie zagrać – choćby po to, żeby móc wyrobić sobie własne zdanie na ich temat – ale nie za pełną cenę i nie teraz; najpierw niech je dobrze połatają. Bo niby otrzymujemy trzy gry w ramach jednego zakupu, ale nie oszukujmy się – żadna z nich nie ma prawa stanąć obok nowszych produkcji „gwiazd rocka”. Są to dość proste, w sumie krótkie tytuły – dotarcie do połowy Vice City zajęło mi niecałe pięć godzin – których mechanika mocno się zestarzała.
Mimo to podobni do mnie fani oryginałów powinni się przy nich bawić całkiem dobrze; w końcu dostali to, co znają, tylko podane w nowszej oprawie wizualnej (szkoda, że nie audiowizualnej, bo dźwięk w tych grach nijak ma się do odświeżonej grafiki, co powoduje silny dysonans). Nie jest tak źle, jak donoszą co bardziej złośliwi internauci, a na średniej klasy komputerze cała trylogia działa bez większych problemów przy ustawieniach „ultra” w full HD (tylko czasami zdarzają się niewielkie spadki klatek na sekundę, a przy wyższych prędkościach tekstury doczytują się na naszych oczach). Niemniej trudno oprzeć się wrażeniu, że ktoś tu chciał zapolować na portfele łatwo poddających się nostalgii fanów. Nowi gracze powinni natomiast czuć się ostrzeżeni i przed ewentualnym zakupem sprawdzić przynajmniej San Andreas w usłudze Xbox Game Pass – czuję, że inaczej mogą odbić się od tych produkcji (ach, to strzelanie), a potem pomstować na zmarnowane pieniądze.
Jeśli jednak mimo wszystko skuszą się na remastery, będą mogli samodzielnie przekonać się, jak ewoluował Rockstar na początku pierwszej dekady XXI wieku i co doprowadziło do powstania hitów pokroju GTA 5 czy RDR 2. Dla mnie była to całkiem ciekawa, choć trochę bolesna i dziwna podróż – najbardziej podobało mi się skąpane w kolorowych neonach Vice City, do którego styl graficzny The Definitive Edition pasuje najlepiej, a najmniej moje ulubione San Andreas. Prawdopodobnie zdobędę nawet komplet osiągnięć we wszystkich trzech grach, bo dotąd nigdy tego nie zrobiłem. Jeśli jednak kiedyś jeszcze wrócę do klasyki Rockstara, to do oryginałów na Steamie bądź PS2, a nie do remasterów.
O AUTORZE
Trudno było mi ocenić ten pakiet produkcji, bo pierwowzory darzę dużym sentymentem. Tym bardziej jednak bolało mnie to, że wpadły one w tak nieodpowiednie ręce. Twórcy remasterów niewątpliwie się napracowali, ale ciężko docenić ich wysiłek, jeśli weźmie się pod uwagę, ile rzeczy zwyczajnie pokpili. Wciąż można świetnie bawić się przy odświeżonych odsłonach GTA, jednak tylko dlatego, że oryginały były bardzo dobre lub wybitne. Mimo to uważam, iż nowi gracze odbiją się od nich, bo u podstaw wciąż są to po prostu stare gry, a warstwa pudru – miejscami całkiem gruba, a gdzie indziej bardzo cienka – zwyczajnie nie mogła tego zmienić.
ZASTRZEŻENIE
Kopię gry do recenzji otrzymaliśmy nieodpłatnie od firmy Cenega, obsługującej w Polsce Rockstara.