Wolfenstein II: The New Colossus Recenzja gry
Recenzja gry Wolfenstein II: The New Colossus – mocarny kolos
Wolfenstein II wreszcie nadciągnął, by zająć należne mu miejsce w panteonie strzelanek. B.J. Blazkowicz sieje popłoch wśród rywali i nie bierze jeńców… choć w jego duszy zaszła pewna subtelna zmiana.
- fantastyczna mechanika strzelania;
- dość długa i bardzo zróżnicowana kampania z wieloma ciekawymi aktywnościami pobocznymi;
- niezwykle klimatyczna wizja przedstawionego świata;
- interesująca fabuła z dużą liczbą świetnych cut-scenek;
- kapitalna muzyka, mistrzowsko nagrane dialogi;
- sporo większych i mniejszych usprawnień oraz innowacji w stosunku do poprzedniego Wolfensteina (chociażby grafika).
- przeciwnicy mogliby być bardziej rozgarnięci;
- garść problemów technicznych;
- niektórych może zaboleć, że klimat jest lżejszy i mniej „wolfensteinowy” niż w The New Order.
Uff... Dokończywszy Wolfensteina II, z ulgą zawiadamiam, że nieszczęsne pierwsze półtorej godziny rozgrywki nie okazało się reprezentatywne dla całokształtu kampanii. Ostatecznie MachineGames nie umieściło w swoim najnowszym dziele zbyt wielu pożałowania godnych fragmentów, takich jak ten, o którym pisałem w recenzji „w przygotowaniu”... Nie wiecie, o czym mówię? Już tłumaczę.
Mój pierwszy kontakt z Wolfensteinem II to była niemal katastrofa. Uruchamiając ten tytuł, zacierałem ręce na myśl, że oto wreszcie mam przed sobą sequel jednej z najlepszych strzelanek, w jakie kiedykolwiek grałem. Półtorej godziny później na mojej twarzy malowało się coś pomiędzy zdumieniem a zażenowaniem. W życiu bym się nie spodziewał, że mroczna, bądź co bądź, opowieść z The New Order w kontynuacji zrobi zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i przeistoczy się w groteskowy kabaret. Że polany tarantinowskim sosem wojenny dramat zmieni się w szopkę, w której jakikolwiek tragizm rozmywa się w gąszczu infantylnych żarcików i sytuacyjnych absurdów (przesadzonych nawet jak na Wolfensteina).
Niemniej zacisnąłem zęby i grałem dalej, pocieszając się, że przynajmniej strzelanie stoi w The New Colossus na tak samo wysokim poziomie jak poprzednio. Na szczęście okazało się, że z czasem również pozostałe elementy tytułu zaczęły wjeżdżać na właściwe tory. Po tych niefortunnych 90 minutach wstępu gra szybko podniosła się z kolan, a na mojej twarzy znów zagościł uśmiech, wywoływany coraz pewniejszą refleksją, że to jednak jest Wolfenstein, na jakiego czekałem – godny sequel jednego z najlepszych FPS-ów, w jakie kiedykolwiek grałem. I to przeświadczenie nie opuściło mnie przez kolejne 20 godzin, aż do samego finału opowieści. Nawet jeśli po drodze zdarzyły się jeszcze ze dwa małe zgrzyty.
Wdech. Policz do czterech. Wydech
Na wstępie muszę jasno zaznaczyć jedną rzecz – to nie jest gra dla osób, które nie miały styczności z The New Order. Ten sequel jest tak bezpośredni, że bardziej już chyba się nie da. Akcja rozpoczyna się dokładnie w tym samym miejscu, w którym urwała się w „jedynce”, i rusza dalej tak, jakby od poprzedniego odcinka opowieści minął tydzień (niczym w telewizyjnym serialu), a nie bite trzy lata. Oczywiście studio MachineGames nie zapomniało o tym „detalu” i przygotowało filmik, który streszcza fabułę pierwszej części – ale i tak osobie niezaznajomionej z wcześniejszą odsłoną cyklu wydarzenia rozgrywające się w „dwójce” mogą wydać się cokolwiek niejasne, pozbawione właściwego kontekstu.
Za to fani od pierwszych chwil poczują się jak w domu – nie licząc wspomnianych zawirowań z klimatem. Jeśli bowiem The New Order zapamiętaliście jako raczej ciężką grę, w której humor tylko nieznacznie rozjaśniał ogólnie mroczną atmosferę, The New Colossus może Was nieco nieprzyjemnie zaskoczyć. Wprawdzie przygnębiających czy nawet szokujących scen nadal jest tu niemało (zwłaszcza że twórcy bardziej odważnie przedstawili np. kwestię Żydów), jednak całość ma teraz mniej pesymistyczny wydźwięk przez to, że zwiększono liczbę komicznych wstawek, bohaterowie zrobili się bardziej heroiczni i „cool”, a świat pokazano w jaśniejszych barwach. Poza tym przeniesienie akcji do Ameryki sprawiło, iż w grze zabrakło tak „wolfensteinowych” elementów jak ponure zamczyska czy okultyzm sięgający do średniowiecznych legend.
Twórcy garściami czerpali z amerykańskiej kultury lat 60. Ku Klux Klan, rasizm i teorie spiskowe wokół UFO w Roswell - wszystko tu jest, tworząc wybuchową mieszankę.
Niemniej, jeśli zaakceptujecie te zmiany, nie pożałujecie. Wizja świata opanowanego przez Niemców jest równie spójna i przejmująca jak w poprzedniej części, zaś fabuła nadal stanowi bardzo mocny składnik gry. To wciąż absolutna pierwsza liga wśród tytułów akcji, a największa w tym zasługa doskonale wyreżyserowanych cut-scenek. Tutaj nawet zwykły dialog – np. odprawa przed misją – przykuwa uwagę dzięki świetnym tekstom, w czytanie których aktorzy głosowi włożyli dużo serca, a także za sprawą efektownej pracy kamery, dynamicznego montażu, no i wyśmienitej oprawy muzycznej. Mick Gordon znowu spisał się na medal, komponując ścieżkę dźwiękową. Poza tym swoje robią oczywiście postacie – trudno się nudzić, gdy przed „kamerą” występują tak barwni, obdarzeni wyrazistymi charakterami bohaterowie, między którymi jest mnóstwo chemii... i tarć.
Co zaś najlepsze, tej pierwszorzędnej fabularnej treści jest w grze bardzo dużo. Występuje tu jeszcze więcej przerywników filmowych niż w The New Order, do tego są one ładniej wykonane i dłuższe (dla kogoś, kto nie oczekuje od tego tytułu niczego ponad rozwałkę, pewnie za długie). Rozmów i scenek nie brakuje zwłaszcza na łodzi podwodnej, na którą wracamy pomiędzy misjami – można spędzić mnóstwo czasu, szwendając się po tym hubie i obserwując, jak żyją członkowie ruchu oporu. Z drugiej strony podczas kampanii zdarza się mniej etapów nastawionych stricte na eksplorację i/lub budowanie klimatu niż poprzednio – natomiast te, które są, zrywają czapki z głów. Nie będę wdawać się w szczegóły (czyt. spoilery), powiem tylko, że twórcy bardziej postawili na tak emocjonujące sekwencje jak pierwsze spotkanie z Frau Engel w The New Order (pociąg do Berlina), odchodząc częściowo od przemierzania kanałów pełnych zagadek środowiskowych.
Terror-Billy sieje... terror
Przejdźmy do mechaniki rozgrywki. Miłośnicy The New Order w mig się w niej odnajdą. Sterowanie, interfejs, „feeling” broni czy ogólne zasady zabawy – na pierwszy rzut oka wszystko jest mocno podobne do rozwiązań, jakie widzieliśmy w debiutanckim dziele MachineGames w 2014 roku. Z początku różnice wydają się co najwyżej kosmetyczne – a to lokacje stały się troszkę bardziej rozległe, a to system rozwoju postaci czy ulepszeń ekwipunku został nieco inaczej pomyślany (i rozbudowany), zmodyfikowano działanie niektórych znajdziek (i dodano nowe) czy wprowadzono opcję używania dwóch różnych pukawek w obu rękach. Podobnie jest z dostępnym arsenałem – na wyposażeniu Blazkowicza znalazł się pistolet maszynowy, pojawiło się kilka nowych typów broni ciężkiej, zamieniono noże na toporki i to z grubsza tyle. Ciut lepsza sytuacja panuje wśród przeciwników – starcia ze zmechanizowanymi jednostkami są teraz bardziej ekscytujące i różnorodne.
Mała zmiana dla spostrzegawczych: w The New Colossus zniknęły strzałki sygnalizujące wychylenie się zza osłony po wciśnięciu przycisku celowania. Szkoda, były użyteczne.
Ktoś może jednak wyciągnąć z tego wniosek: stagnacja. Ale tak naprawdę The New Colossus oferuje wiele rzeczy, które da się potraktować jako innowacyjne – tylko problem polega na tym, że opisywanie tych elementów zakrawa na spoilerowanie. Wszystko rozbija się o szeroko pojęte pomysły na kolejne poziomy. Nie zdradzę wielkiej tajemnicy, jeśli jako przykład podam pierwszą misję, w której B.J. jeździ na wózku inwalidzkim po pokładzie łodzi podwodnej. Brzmi nietuzinkowo, prawda?
Zapewniam Was, że w pozostałych kilkunastu etapach twórcy wykazali się nie mniejszą kreatywnością i praktycznie co chwilę serwują nowe mechaniki, dzięki którym nie sposób się nudzić. Ba, w pewnym momencie rozgrywka wykonuje wręcz delikatny zwrot w stronę Dishonored, kiedy Blazkowicz dostaje gadżety, które znacznie zwiększają jego możliwości w zakresie eksploracji (choć przydałyby się bardziej otwarte poziomy, żeby lepiej wykorzystać potencjał owych narzędzi). Dodajmy do tego scenerie zmieniające się jak w kalejdoskopie oraz umiejętne przyspieszanie i zwalnianie tempa akcji, a otrzymamy grę, od której po prostu nie sposób się oderwać. Słowem – jest miód.
Nie, to wcale nie jest screen z The New Order. Twórcy wybrnęli z istnienia ścieżek Fergusa i Wyatta w najprostszy możliwy sposób – poprzez recykling sceny wyboru z „jedynki”. Przynajmniej konsekwencje tej decyzji mocno zaznaczają się potem w grze, nawet silniej niż w pierwszej części.
Oczywiście ta cała miodność wynika w równie dużej mierze z dopieszczonego systemu walki. Wolfenstein: The New Order miał jeden z najlepszych modeli strzelania, jakie widziały FPS-y – i w The New Colossus się to nie zmieniło. Wciąż doskonale czuć moc każdego wystrzelonego pocisku, a bryzgający krwią, gubiący członki i ogólnie malowniczo reagujący na trafienia naziści sprawiają, że starcia satysfakcjonują jak w mało której grze akcji. Zwłaszcza na jednym z wyższych poziomów trudności (choć nawet na średnim – Bring ‘em on – potyczki wcale nie są banalne).
Przyczepiłbym się jedynie do sztucznej inteligencji, która miewa problemy z ogarnianiem tego, co dzieje się na polu walki. Wrogowie poruszają się dość opieszale i jakby niechętnie podnoszą broń do strzału, natomiast przy zachodzeniu ich z flanki potrzebują czasem dłuższej chwili, by odwrócić się w stronę Blazkowicza. Mogliby też częściej rzucać granatami i bardziej umiejętnie korzystać z osłon (nie wystawiając się tak głupio na ostrzał). Jednak nazistom oddać trzeba, że sporadycznie błyskają zmysłem taktycznym i potrafią zajść bohatera z boku – poza tym w większej liczbie i tak stanowią poważne zagrożenie, bo jak już zaczną strzelać, zwykle robią to celnie i całymi seriami.
Tak jak w „jedynce”, bohaterowie w rozmowach płynnie przechodzą od bluzgania do wygłaszania wzniosłych sentencji i od rozstrząsania przyziemnych spraw do poszukiwania prawd ogólnych.
Radości z rozprawiania się z oponentami dostarcza też taktyczna swoboda, którą oferuje gra. Niby na pierwszy rzut oka to korytarzowy FPS, jakich wiele – ale tak zręcznie zaprojektowany, że nawet liniowe z grubsza poziomy pozwala przechodzić niczym w skradance. Droga prawie zawsze rozdziela się przynajmniej na dwie odnogi i obfituje w ukryte ścieżki. Tak więc można zarówno wpadać do każdego pomieszczenia ze spluwami w obu rękach, siejąc śmierć i zniszczenie, jak i bawić się w szpiega, który niepostrzeżenie podrzyna gardła nazistom – i oba te modele rozgrywki sprawdzają się co najmniej dobrze (nawet jeśli Wolfensteinowi jako skradance daleko chociażby do wspomnianego Dishonored). Poza tym każdy poziom to raj dla entuzjastów eksploracji – ciekawych znajdziek do zebrania jest tu od groma.
W ten sposób docieramy do kwestii długości gry – i tu uwidacznia się kolejny duży krok naprzód, jaki MachineGames uczyniło od 2014 roku. Wprawdzie fabuła jako taka zamyka się w czasie porównywalnym do tego spędzonego z The New Order – na dotarcie do zakończenia wystarcza 10–15 godzin, zależnie od obranej taktyki i tego, jak uważnie eksplorujemy poziomy – ale rozgrywkę mocno wydłużają aktywności poboczne wplecione w kampanię. Chodzi przede wszystkim o polowania na tzw. uberdowódców – misje, w których wracamy do wcześniej odwiedzonych lokacji, ale zastajemy w nich odmienną sytuację. Innymi słowy, jest to coś więcej niż zwyczajne powtarzanie epizodów z kampanii.
Innowacją względem The New Order jest również wprowadzenie bardzo użytecznej funkcji zapisywania gry w dowolnym momencie (dostępnej i na PC, i na konsolach).
Jeśli dołożyć do tego rozglądanie się za setkami znajdziek i inne poboczne ciekawostki (których nie będę zdradzać), to z Wolfensteinem II można spędzić równie dobrze 30 ekscytujących godzin – albo i więcej. No i twórcy dają dobry powód do ukończenia The New Colossus drugi raz. Wybór między ocaleniem Fergusa lub Wyatta na samym początku gry – powtórka z prologu The New Order – w znacznym stopniu odmienia przebieg rozgrywki, przekładając się na dużą część cut-scenek, a nawet arsenał dostępny dla B.J. Blazkowicza.
Dobra passa id Techa w cieniu Vulkanu
Omówmy jeszcze kwestie techniczne. Na krótko przed premierą Bethesda zaniepokoiła nas wysokimi wymaganiami sprzętowymi Wolfensteina II na PC, ale diabeł nie okazał się aż taki straszny. Grałem na komputerze wyposażonym w Core i5-4570, 16 GB RAM-u oraz kartę graficzną GeForce GTX 1060 z 6 GB VRAM-u i cieszyłem się stabilnymi 60 klatkami na sekundę przy ustawieniach ultra w rozdzielczości 1080p, niezależnie od szczegółowości lokacji czy natężenia akcji. Również wersja na PS4, którą testowałem przez kilkadziesiąt minut, utrzymywała taki sam poziom płynności animacji (choć ze zdarzającymi się okazjonalnie delikatnymi spadkami), a przy tym pod względem jakości oprawy wizualnej nie ustępowała zauważalnie edycji pecetowej.
Tak dobre wyniki są tym bardziej godne pochwały, że The New Colossus wygląda znacznie ładniej niż poprzednia część... i chodzi od niej zauważalnie lepiej (przynajmniej na moim komputerze). Po oferującym równie wysoką wydajność Dishonored: Death of the Outsider zaczynam powoli wierzyć, że gry hulające na technologii id Tech będą w końcu zaliczać się do najlepiej zoptymalizowanych tytułów na rynku.
Niestety, w parze z niewysokimi wymaganiami sprzętowymi nie idą inne aspekty techniczne Wolfensteina II. Na Steamie spora liczba użytkowników zgłasza problemy z uruchomieniem gry, po części spowodowane faktem, że program wspiera wyłącznie API Vulkan. Mnie szczęśliwie nie dotknęły tego rodzaju przypadłości – najpoważniejsze, co mi się przytrafiło, to trzykrotne wysypanie się aplikacji (w tym dwa razy połączone ze zresetowaniem komputera).
Poza tym zauważyłem kilka drobniejszych mankamentów. Parokrotnie doszło do częściowego zaniku udźwiękowienia (np. odgłosów kroków), po każdym restarcie gry czułość myszy wracała do domyślnego poziomu, miewałem też lekkie problemy z wychylaniem się zza osłon i przeskakiwaniem przeszkód. Kilka razy w oczy zakłuła mnie też rozmyta tekstura. No i przydałoby się coś zrobić np. z faktem, że wrogi dowódca wszczyna alarm, usłyszawszy wystrzał z pistoletu z odległości 150 metrów, natomiast nie reaguje, gdy granat wysadzi kogoś w powietrze tuż obok niego. Ot, takie małe kuriozum. Krótko mówiąc, Wolfenstein II ma trochę problemów, ale nie przyćmiewają one jego niezliczonych walorów.
Sigrun Engel – główna winowajczyni marnego rozpoczęcia The New Colossus. A do tego jaka córka, taka mać – naczelna antagonistka Blazkowicza, Frau Engel, nie wydaje się nawet w połowie tak charyzmatyczna jak generał Trupia Główka z The New Order.
Kolos ma zadrapania, ale jest mocarny
Podsumowując, MachineGames nie zawiodło – a że poprzeczka była zawieszona naprawdę wysoko, nie jest to wcale mały wyczyn. Wszak pierwsza część, kiedy w 2014 roku znienacka wparowała na rynek, rozstawiła konkurencję po kątach i z miejsca została zaliczona do grona najlepszych FPS-ów w historii. Z „dwójką” będzie podobnie. Wprawdzie na tle The New Order troszkę brakuje tego efektu „łał”, ale i tak mamy do czynienia z absolutnie świetnym produktem, do tego zupełnie odmiennym od konkurencji. Dziś The New Colossus wznosi się ponad innych reprezentantów gatunku jako bodaj czy nie ostatni bastion strzelanek, w których króluje kampania fabularna dla jednego gracza, a multiplayer w jakiejkolwiek postaci nie ma prawa wstępu.
Mam nadzieję, że w ciągu najbliższych paru lat firmie Bethesda Softworks nic się nie odmieni i nie wymusi ona na MachineGames zmiany obranego kursu podczas produkcji trzeciego Wolfensteina – bo o to, że kolejna część powstanie, możemy być całkowicie spokojni. Sukces artystyczny The New Colossus ma już odhaczony, a komercyjny jest tylko kwestią czasu; poza tym deweloper już dawno temu deklarował, iż planuje opracować trylogię przygód B.J. Blazkowicza. Tak więc z całego serca polecam Wam zakup tego tytułu... ale niekoniecznie od razu. Jeśli macie wątpliwości, czy gra będzie u Was działać bez problemów, lepiej poczekajcie, aż twórcy wypuszczą ze dwie czy trzy łatki.
O AUTORZE
Z Wolfensteinem II spędziłem ok. 25 godzin – najpierw półtorej godziny z wersją na PS4, potem przesiadłem się na wydanie pecetowe i z nim już zostałem do końca kampanii. Dużo gram w strzelanki (tylko nie te sieciowe), a Wolfensteina: The New Order uważam za jednego z najlepszych FPS-ów, z jakimi kiedykolwiek miałem do czynienia.
ZASTRZEŻENIE
Kopie gry Wolfenstein II: The New Colossus na PC i PS4 otrzymaliśmy bezpłatnie od firmy Cenega.