Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM

War of the Roses Recenzja gry

Recenzja gry 9 października 2012, 07:00

autor: Maciej Kozłowski

Recenzja gry War of the Roses - średniowieczna bitwa z bliskiej perspektywy

War of the Roses pozwala na toczenie wielkich bitew sieciowych w realiach późnego średniowiecza. Czy taki Battlefield 1485 ma rację bytu?

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

PLUSY:
  • Dynamiczna rozgrywka nagradzająca umiejętności;
  • system rozwoju postaci;
  • wciąga;
  • przemyślane mapy.
MINUSY:
  • mało trybów i map;
  • błędy i drobne potknięcia;
  • brak sensownego trybu jednoosobowego.

Seria Mount & Blade najlepsze czasy ma już za sobą. Sandbox duetu TaleWorlds-Paradox swego czasu doczekał się nie tylko rzeszy oddanych fanów, ale i licznych przeróbek, wariacji oraz modów. Nie ulega jednak wątpliwości, że formuła gry zaczęła się już wyczerpywać – kolejne mutacje spotkały się z niezbyt przychylnym odzewem społeczności i recenzentów. Próba wskrzeszenia tytułu przy pomocy trybu wieloosobowego zakończyła się częściowym sukcesem – M&B: Warband, chociaż z pewnością udany, raził obrzydliwą grafiką oraz przestarzałymi rozwiązaniami. Dobry pomysł już nie wystarczał.

Studio Paradox (tym razem sprzymierzone z firmą Fatshark) postanowiło zaczerpnąć z legendy kilka starannie wyselekcjonowanych elementów i stworzyć z nich zupełnie nową produkcję. Tak powstało War of the Roses – czyli Warband skupiający się na dynamicznej rozgrywce wieloosobowej i oddający realia średniowiecznego konfliktu, nazywanego wojną Dwóch Róż. I chociaż jest to zupełnie nowa produkcja, to jednak pokrewieństwo z poprzednim dziełem tych autorów – ze wszystkimi jego wadami i zaletami – jest więcej niż widoczne.

Osaczenie jednego gracza to najłatwiejszy sposób na sukces.

Jesień średniowiecza

Wyjaśnijmy to od razu – War of the Roses jest przeznaczone wyłącznie do trybu wieloosobowego. Brak tu jakiejkolwiek kampanii fabularnej, nie ma nawet mapy krainy, po której moglibyśmy podróżować. Jedyną rozrywką, jaką gra oferuje samotnikom, jest samouczek, w którym walczy się z (niezbyt rozgarniętymi) botami. Cała zabawa została przystosowana do grupowych starć i to właśnie one są jej sednem. O sandboxie możemy zapomnieć.

Sam tryb multiplayer oferuje dwa rodzaje rozgrywki oraz pięć map. Nie jest to zbyt wiele, zważywszy na to, co proponują inne gry. Przyznać jednak należy, że plansze zostały skonstruowane w bardzo przemyślany sposób – coś dla siebie znajdą zarówno „snajperzy”, jak i osoby preferujące bezpośrednie starcia. Do każdej lokacji da się wejść na kilka sposobów, a kręte uliczki i wysokie dachy dobrze kontrastują z rozległymi równinami i walącymi się mostami. W takim otoczeniu można nie tylko rzezać wojowników z drużyny przeciwnej (team deathmatch), ale i zdobywać kluczowe lokacje (tryb podboju). Wysoka jakość aren nie rekompensuje jednak ich małej liczby.

Sporo lepiej wypadają natomiast klasy postaci – da się je w dużej mierze dostosowywać do własnych preferencji. Istnieją cztery domyślne formacje (piechur, łucznik, kusznik, zbrojny), jednak można zaprojektować własne. Nic nie stoi zatem na przeszkodzie, by stworzyć kawalerzystę w pełnej zbroi płytowej, który będzie szarżował na wrogie zastępy – równie dobrze sprawdzi się szybkonogi morderca, jak i ciężkozbrojny „czołg”. Możliwości jest naprawdę mnóstwo – począwszy od wyboru oręża czy rodzaju pancerza, a na umiejętnościach specjalnych bądź sposobie kucia ostrza (!) skończywszy. Każdy z tych elementów łączy się ze statystykami, które mają wymierny wpływ na rozgrywkę. Stanowi to kompleksowy i bardzo przemyślany system wad i zalet, który jest przy tym nieźle zrównoważony (ciągle wychodzą łatki balansujące grę).

Gra jest bardzo brutalna.

Kreowanie własnej postaci nie odbywa się w próżni – podczas bitew gromadzimy doświadczenie i złoto, które pozwalają na wykupienie nowych umiejętności i rynsztunku. Bardziej zaawansowani gracze mogą tworzyć naprawdę zaskakujące kombinacje, jednak – co ciekawe – nie uzyskają znaczącej przewagi nad innymi uczestnikami zabawy. Mają za to szansę otrzymania postaci, która w pełni zaspokaja ich potrzeby. Chyba jedynym wyjątkiem od tej zasady pozostają konni strzelcy, którzy nie mogą prowadzić ostrzału z siodła (o czym gra w żaden sposób nie informuje). Mimo tego małego potknięcia należy jednak przyznać, że „rozwojowy” element rozgrywki jest zdecydowanie udany i przyciąga do tytułu jak magnes.

Ja go bukłaczkiem, a on w wilcze doły

Jednym z najbardziej kontrowersyjnych i problematycznych elementów WotR jest... sama walka. Fechtunek pozostawia sporo do życzenia – zwykle blokuje się większość ciosów wroga i czeka, aż ten popełni błąd. Nie ma jakichś bardziej skomplikowanych pchnięć – fint, parad, kontrataków – czegokolwiek, co urozmaiciłoby młóckę. Szermierka została dosłownie skopiowana z serii Mount & Blade, a brak świeżości jest więcej niż uderzający. Nie pomagają nawet różnorodne właściwości niektórych broni – metoda zawsze pozostaje taka sama. Starcia nie wyglądają też zbyt okazale – animacje postaci są dość toporne, a walce nie towarzyszą żadne spektakularne efekty (jak iskrzenie krzyżujących się ostrzy itd.). Nie robiłoby to dobrego wrażenia, gdyby nie kapitalny system decydujący o zadawanych i otrzymywanych obrażeniach.

Każda z postaci została podzielona na hitboxy – ich ilość jest jednak znacznie większa niż w jakiejkolwiek innej grze. Uderzenie przeciwnika w głowę może zadać mu spore obrażenia, jednak trafienie w szczelinę dla oczu kończy się jego natychmiastowym zgonem. Podobnie ze zbrojami – pchnięcie w pachę jest znacznie groźniejsze niż zwykły cios w tułów. Nieźle sprawdzają się sztylety posiadające niewielki zasięg, ale łatwo „wchodzące” w czułe miejsca. Dla zwolenników czegoś mocniejszego przygotowano natomiast całą serię młotów i oskardów, które bez większego trudu przebijają najtwardsze nawet pancerze. I chociaż w wojennej zawierusze trudno o precyzję, to jednak warto zauważyć, że tak złożony system obrażeń dodaje całości głębi i promuje doświadczonych graczy.

Wojna Dwóch Róż to wyniszczający konflikt, który zakończył epokę średniowiecza w Anglii. W trakcie niego zginęło kilkadziesiąt tysięcy ludzi, opowiadających się po stronie Yorków (róża biała) lub Lancasterów (róża czerwona). Oba rody zgłosiły pretendentów do korony, co zaowocowało bratobójczą walką. Królowie z tych rodzin wzajemnie się detronizowali, a umęczony kraj spływał krwią. Ostatecznie władzę w Anglii przejęła dynastia Tudorów, związana z oboma obozami. Jej herb stanowi podwójna, biało-czerwona róża.

Mapy zaprezentowane w grze nawiązują do prawdziwych, historycznych bitew. Próżno tu jednak szukać realnej wiedzy: średniowiecze jest dla War of the Roses tym, czym II wojna światowa dla FPS-ów osadzonych w jej realiach – ciekawym tłem i niczym więcej.

Co więcej, różnorodność formacji powoduje, że każde starcie jest emocjonujące. Kusznicy chowają się w trudno dostępnych miejscach i szyją do piechurów, którzy tłoczą się w centralnej części planszy – w tym czasie kawaleria zajeżdża wrogów z flanki, a łucznicy strzelają z nadzwyczajną szybkością, zdejmując osłabionych i uciekających przeciwników. Innymi słowy – na naszych oczach rozgrywa się pełnowymiarowa, brutalna rzeź. Całość uzupełniają pełnokrwiste finiszery (zajmujące kilka sekund, ale generujące dodatkowe punkty doświadczenia) oraz możliwość bandażowania siebie i innych graczy, a nawet cucenia nieprzytomnych sojuszników. Opcji jest całkiem sporo, a zgrana drużyna stanowi prawdziwą potęgę – o ile każdy robi, co do niego należy. Trzeba przy tym przyznać, że tak duża skala rozgrywki oraz istnienie kilku „frontów” dodaje zabawie dodatkowego smaczku.

Obok drużynowego deathmatchu istnieje też tryb podboju.

Gott mit uns?

Ostateczna ocena War of the Roses to niemały orzech do zgryzienia. Wszystko zależy od tego, z jakiej perspektywy spojrzeć na filozofię i strukturę rozgrywki. Fani Warbanda będą zachwyceni trybem wieloosobowym, ale zwolennicy sandboxa tylko pokręcą nosami. Znawcy cyklu Mount & Blade docenią nową, dużo ładniejszą oprawę, jednak przeciętny gracz (przyzwyczajony do graficznych wodotrysków) zareaguje na nią lekkim zniesmaczeniem. Entuzjastów intuicyjnego sieczenia ucieszy prosty system walki, natomiast „szermierze” zaczną ziewać na sam widok starcia.

Spektakularne zabójstwa są dodatkowo nagradzane.

Kluczową kwestią w tych rozważaniach wydaje się przyszłość gry – to liczba jej użytkowników zadecyduje o sukcesie lub porażce. Wielką zaletą tytułu jest jego progresywny charakter – uczestnicy bitew mogą swobodnie rozwijać swoje postacie, dorzucać im nowe umiejętności i broń, a nawet decydować o tym, z jakiej stali wykonano ich rynsztunek. Zastosowano tu mechanizm podobny do tego z World of Tanks – rozgrywka prowadzi do różnorodnych ulepszeń i nowych elementów zabawy, co napędza ją samą. Jest to idealny przepis na sukces, ale...Problem polega na tym, że War of the Roses nie jest rozpowszechniane w modelu free-to-play, co zdecydowanie podcina mu skrzydła. Gdyby wydawca zdecydował się na takie rozwiązanie, mógłby osiągnąć sukces porównywalny z fenomenem wspomnianej gry o czołgach. Niestety, przymus zakupienia tej pozycji znacząco ogranicza grono jej nabywców, co jest strzałem w stopę. Nie ulega zaś wątpliwości, że od ilości użytkowników zależy to, czy gra będzie dalej rozwijana – co ma ogromne znaczenie przy aktualnej, skromnej ilości trybów i map. Dlatego też, chociaż widzę w War of the Roses ogromny potencjał, to jednak muszę wystawić mu „tylko” wysoką, a nie celującą ocenę.

Recenzja gry Indiana Jones and the Great Circle - Indy powraca, choć z kryzysem tożsamości
Recenzja gry Indiana Jones and the Great Circle - Indy powraca, choć z kryzysem tożsamości

Recenzja gry

Indiana Jones i Wielki Krąg zabierze Was na epicką wyprawę po trzech kontynentach, dobrym fanserwisie, wielu błędach i kilku niedopracowanych mechanikach. Zapnijcie pasy, bo nachodzą turbulencje.

STALKER 2: Heart of Chornobyl - recenzja. Po 70 godzinach to wciąż gra, którą kocha się pomimo wad
STALKER 2: Heart of Chornobyl - recenzja. Po 70 godzinach to wciąż gra, którą kocha się pomimo wad

Recenzja gry

Po latach oczekiwań STALKER 2: Heart of Chornobyl w końcu ponownie zaprasza do czarnobylskiej Zony. Ogrom i surowe piękno tego świata miażdży większość innych open worldów, ale sequel ugina się też pod ciężarem błędów i niedoróbek technicznych.

Recenzja Call of Duty: Black Ops 6 - dobry kandydat na najlepszego współczesnego COD-a
Recenzja Call of Duty: Black Ops 6 - dobry kandydat na najlepszego współczesnego COD-a

Recenzja gry

Po zeszłorocznej porażce Call of Duty wraca do formy w Black Ops 6. Nowa odsłona błyszczy zupełnie nową mechaniką poruszania się, która rządzi w multiplayerze, i kompletnie zaskakuje paroma motywami w kampanii fabularnej. I jeszcze jest w Game Passie!