State of Decay 2 Recenzja gry
Recenzja gry State of Decay 2 – apokalipsa zombie w jakości Gothica
State of Decay 2 poprawia wiele znanych z pierwszej części elementów i dość przekonująco pokazuje trudy zarządzania ludzką osadą w czasie apokalipsy zombie. Szkoda tylko, że od strony technicznej gra także rodzi skojarzenia z nadgniłym trupem.
State of Decay 2 świetnie odtwarza znany serial o apokalipsie zombie – The Walking Dead, zwłaszcza jego ostatnie sezony. Są tu żywe trupy, są grupy ocalałych, a zarządzając swoją osadą, można wcielić się w kogoś na wzór bezdusznego Negana lub prawego Ricka. Najbardziej jednak rzucają się w oczy równie częste dłużyzny i monotonia, sporadycznie przerywane trzymającą w napięciu akcją. Liczne błędy techniczne, tak jak te w serialowym scenariuszu, sprawiają, że przy ekranie dłużej wytrzymają chyba tylko najwięksi fani żywych trupów i pierwszej części gry.
State of Decay 2 za darmo
State of Decay 2 jest kolejną grą po Sea of Thieves dostępną w abonamentowej usłudze Microsoftu – Xbox Game Pass. Uiściwszy niewielką miesięczną opłatę (istnieje też 14-dniowy darmowy okres próbny), możecie bez żadnych ograniczeń grać w pełną wersję tej pozycji, podobnie jak w usłudze Origin Access.
Pomimo jednak bijącej od samego początku po oczach „budżetowości” całej produkcji i ewidentnie średniej jakości wykonania przyznam, że ciężko było mi oderwać się od State of Decay 2, i to nawet po trzydziestu godzinach zabawy. Wiele elementów związanych z rozgrywką, jak zarządzanie bazą i jej rozbudowa, wybory moralne, walka z zombiakami i ogólny klimat apokalipsy potęgowany kapitalną muzyką, funkcjonuje tu całkiem nieźle. Sporo rzeczy kulejących w poprzedniej odsłonie poprawiono lub rozwinięto, zachowując jednocześnie dużo rozwiązań, do których fani „jedynki” zdążyli się przyzwyczaić. W State of Decay 2 czuć chyba trochę tego samego ducha co w dziełach studia Piranha Bytes – trzeba grze sporo wybaczyć, ale zdecydowanie można ją polubić!
„Wciśnij E by przeszukać” - przez 90% czasu będziemy wykonywać właśnie coś takiego - o dziwo nie jest to wcale takie nudne.
The Writing Dead
- sugestywny klimat apokalipsy zombie i wciągający survival;
- bogactwo opcji rozbudowy bazy;
- wybory mające wpływ na świat gry oraz naszą sytuację;
- satysfakcjonujące walki z zombiakami, zwłaszcza bronią białą i zmodyfikowanymi samochodami;
- szybkie i płynne przełączanie się pomiędzy swoją grą a trybem kooperacji;
- możliwość obdarowywania się sprzętem w co-opie, np. bronią, i przenoszenia go do swojej gry.
- mnóstwo technicznych błędów i niedoróbek;
- niewykorzystany potencjał wrogo nastawionych ludzi;
- mało ciekawe, nieliczne misje pseudofabularne;
- trochę zbyt monotonne i podobne do siebie mapy;
- brak możliwości personalizacji bohaterów i osady, np. nadawania nazw.
Listę rzeczy do wybaczenia zaczynamy tworzyć już w pierwszych minutach. Gra posiada wyjątkowo nijaki i nudny samouczek oraz chyba najbrzydsze przerywniki filmowe w historii obecnej generacji konsol. Można dzięki nim przenieść się w czasie – mniej więcej do pierwszych lat XXI wieku. Na szczęście przy ponownym rozpoczęciu rozgrywki da się ten początek pominąć, a dalej jest już lepiej. Dyskusyjną kwestię stanowi natomiast porzucenie obecnego w „jedynce” liniowego wątku fabularnego na rzecz sporadycznych, podobnych do siebie misji pobocznych, niepowiązanych w żadną całość. W State of Decay 2 głównym bohaterem jest cała osada i nasza mała społeczność.
To my tworzymy tu swego rodzaju minifabułę – od nas zależy, kto przetrwa kolejne dni, kto będzie liderem, czy rozbudujemy obecne miejsce, poszukamy nowego domu, a może przeniesiemy się do całkowicie innego regionu. Nasze decyzje mają wpływ na świat gry – jeśli będziemy ignorować prośby o pomoc jakiejś enklawy, ta opuści okolicę i stracimy dostęp do ciekawych przedmiotów na wymianę. Jeżeli będziemy pomagać, zdobędziemy dodatkowe profity. Od czasu do czasu zdarzają się też zadania z jakimś tłem fabularnym, jak choćby to, w którym poszukujemy sprzętu słynnego snajpera, weterana misji w Afganistanie, mieszkającego w pobliżu naszej osady. Zwykle jednak nagradzają nas one jedynie jakimś szczegółem z życia danej postaci czy strzępem wiedzy o uniwersum gry.
Zabawa teoretycznie ma swój koniec, bo wieńczy ją osiągnięcie wszystkich celów lidera grupy. Różna przeszłość konkretnych przywódców, jak choćby budowlańca czy szeryfa, oznacza zupełnie inne marzenia. Jeden będzie chciał zapewnić w bazie dostęp do bieżącej wody oraz toalety, drugi stworzyć strzelnicę i zbrojownię. Zaletą takiego rozwiązania jest niewątpliwie większa motywacja do wielokrotnego zaliczenia gry. Druga strona medalu to jednak postępująca monotonia rozgrywki i przyznam, że bardzo brakowało mi choćby jednej oskryptowanej niespodzianki, chociażby jakiegoś lądującego niespodziewanie śmigłowca. Tym bardziej że przez radio słyszymy ciągle komunikaty grupy najemników (znani z „jedynki” Red Talon). Gdyby tylko przełamano podstawową rozgrywkę jakimś urozmaiceniem... byłaby to duża zmiana na plus, a tak mam nieco mieszane uczucia.
Choć pierwsza część State of Decay zebrała co najwyżej średnie oceny, sprzedaż była więcej niż zadowalająca. W ciągu czterech miesięcy od premiery gra znalazła aż milion nabywców.
Survival żywych trupów
Dobrym pomysłem okazała się rezygnacja z oklepanego schematu dziesiątków zadań pobocznych na rzecz listy potrzeb osady. Ciągle musimy zbierać surowce, likwidować zombie, dbać o morale w grupie i relacje z innymi enklawami. To na tym mamy się głównie skupić. Gdzieś tam przewijają się również bliźniacze questy, jak np. pomaganie przypadkowym wędrowcom, ale wszystko jest opcjonalne i mocno powiązane właśnie z gromadzeniem zasobów. To my decydujemy, czy odpowiedzieć na czyjeś wołanie o pomoc, czy wyruszyć na szaber do oddalonej apteki.
Wzmocniony samochód to broń ostateczna w świecie gry - w późniejszej fazie bez niego jesteśmy martwi.
Rozwijana dzięki zdobytym fantom baza może dać graczowi prawdziwe powody do dumy. W porównaniu z częścią pierwszą znacznie poprawiono każdy jej element – od wygodnego (w końcu!) interfejsu zarządzania, po bogatą listę modyfikacji do zaaplikowania w każdej sekcji. Usprawniać można również broń i samochody, zmieniając te drugie w postapokaliptyczne wehikuły rodem z Mad Maxa. Warto o nie dbać, gdyż sprawne pojazdy są tu na wagę złota, a każdy z nich to istna broń masowego rażenia w starciu z zombie, gwarantująca przetrwanie poza bazą. Ten niedobór pojazdów również skłania do wielokrotnej lub długiej rozgrywki. Na mapie znajdziemy zaledwie kilka losowych modeli z wielu obecnych w grze wozów i jednokrotne jej przejście nie wystarczy, by przetestować je wszystkie.
Eksploracja w State of Decay 2 na pierwszy rzut oka nie odsłania zbyt wiele smaczków, ale da się też znaleźć takie oto słynne motywy. Mam wrażenie, że może ich tam być więcej.
Sąsiedzi – rezydenci to zło
Nowością w State of Decay 2 są odrobinę bogatsze relacje z sąsiednimi osadami i tutaj niestety zmarnowano szansę na niezwykle ciekawy element wzbogacający rozgrywkę. Nieprzyjaźnie nastawione enklawy mogą nas teraz atakować, ale robią to tylko wtedy, gdy sami wkroczymy na ich teren. Liczyłem na wrogie rajdy i losowe ostrzeliwanie naszej bazy w nocy. Ludzie mogliby być równie groźni jak hordy zombie, ale są na to zbyt pasywni. Być może powodem jest dość drętwa mechanika walki z żywymi przedstawicielami naszego gatunku. Brakuje bardzo systemu osłon przy strzelaniu, a przez napompowane paski zdrowia starcia polegają głównie na długim i nieporadnym dreptaniu wokół siebie, machaniu na oślep jakimś ostrzem i chaotycznym strzelaniu przy każdym oddaleniu się od przeciwnika.
Niczego nie można za to zarzucić walce z zombie. Rozłupywanie zgniłych mózgów kijem czy maczetą sprawia ogromną satysfakcję. Nasze postacie z czasem uczą się nowych form ataku, a przy strzelaniu wystarczy jeden celny headshot. Widok nacierającej hordy ma swój klimacik, a odparcie jej stanowi pewne wyzwanie. Rozczarowują natomiast tzw. serca plagi – kolejna nowość w grze w postaci wielkich pulsujących glutów rozsiewających zarazę zombie. Niszczenie tych „gniazd” to jeden z naszych głównych celów i według instrukcji każde kolejne powinno być znacznie trudniejsze do likwidacji – szybko jednak znalazłem sposób, by w pojedynkę załatwiać je w dosłownie 5 sekund. Problemem nie jest też złapanie wirusa zarazy. U naszych bohaterów choroba rozwija się tak wolno, że w końcu leczymy ich z nudów, od niechcenia. Sam pomysł jest niezły, ale wymaga sporych poprawek w balansie.
Założycielem studia Undead Lab i producentem serii State of Decay jest Jeff Strain. To prawdziwy branżowy weteran, który wcześniej pracował jako lead programmer przy World of Warcraft, współtworzył StarCrafta, Diablo, WarCrafta III i Guild Wars.
Stan zgniłego kodu
Podobne problemy z balansem i nietrafione rozwiązania można znaleźć w praktycznie każdej produkcji. Prawdziwą zmorą State of Decay 2 są jednak liczne błędy techniczne i ogólna niedbałość wykonania. To trochę takie ciekawie napisane, dość długie wypracowanie, nabazgrolone byle jak na wymiętej kartce. Na tle współczesnych hitów krajobrazy i oświetlenie w grze wypadają biednie. Przy domyślnych wysokich ustawieniach oraz na zwykłym Xboksie to, co widzimy na ekranie, wygląda momentami wręcz brzydko. Dopiero przy detalach na poziomie ultra wersja PC nabiera trochę ogłady, ale wtedy na karcie GTX 970 i przy 8 GB RAM-u pojawia się nieprzyjemne chrupanie animacji. Na domiar złego trzy mapy zawarte w grze są do siebie bardzo podobne. Nie oferują zbyt wielu unikatowych miejsc ani ciekawych znajdziek, co mocno wzbogaciłoby eksplorację, do której jesteśmy zmuszani niemal cały czas.
W testowanej przeze mnie wersji roiło się od błędów. Wszystkie samochody, jakie zdobyłem w grze, straciłem po niespodziewanym zablokowaniu się nimi na jakichś obiektach. Postacie NPC, z którymi można handlować, kręcą się wokół nas jak mrówki, uniemożliwiając kliknięcie ich czy będącego w pobliżu kontenera. Zombie notorycznie unoszą się wysoko w powietrze, a otwarte furtki bywają tak naprawdę zamknięte. Pierwszy raz zawiodłem się również na funkcji Xbox Play Anywhere – moment zapisu na pececie nie pokrywał się idealnie ze wznowieniem gry na Xboksie. Podobnych niedociągnięć jest w grze sporo – wprawdzie nie uniemożliwiają one rozgrywki, ale czasem ich nagromadzenie bywa irytujące, co potęguje wrażenie produkcji średniej jakości.
Lepiej samemu czy w co-opie?
Nowością w State of Decay 2 jest opcja grania w czteroosobowej kooperacji. Możemy zaprosić swoich znajomych albo odpalić flarę i liczyć na przypadkowo dobrane osoby. Autorzy mocno postarali się, by wspólna rozgrywka polegała głównie na pomaganiu sobie i dołączający gracze nie mają żadnej możliwości okraść naszej bazy czy schowka. Co nie znaczy, że nie mogą ściągnąć nam na głowę kłopotów. Jeśli w kiepskim momencie zwrócą uwagę szczególnie niebezpiecznego zombiaka, np. trudnego do pokonania juggernauta, po czym zostawią nas z nim bez pomocy, raczej nie będziemy im wdzięczni.
Warto też wiedzieć, że wszelkie zdobyte surowce zasilą bazę osoby hostującej. Goście mogą liczyć tylko na przeniesienie do swojej gry pozyskanych przedmiotów, np. broni i ewentualnie tego, co zdecydują się im podarować inni gracze w sesji. Dość długie i monotonne wypady oraz fakt, że nikt oprócz hosta nie wzbogaca swojej bazy, a więc nie posuwa swojej rozgrywki naprzód, sprawiają, że większy sens mają tu krótkie wspólne sesje, np. by podarować komuś lepszą broń lub zapewnić ochronę podczas poszukiwań samochodu. Przełączanie się pomiędzy sesjami odbywa się na szczęście dość szybko i płynnie, choć nie bez kolejnej porcji graficznych gliczy.
28 dni później ciągle chcę grać
Nigdy nie byłem fanem Gothica i jakoś tak z boku obserwowałem fenomen tej niezbyt perfekcyjnej, ale jednak kultowej produkcji. Wydaje mi się, że w przypadku State of Decay 2 może być trochę podobnie. Pomimo licznych błędów, nudnego początku, kiepskiej optymalizacji i powtarzalnej rozgrywki tytuł ten wciągnął mnie jak bagno i zamierzam grać w niego dalej. Znalazłem tutaj to trudne do opisania „coś”, świetny klimat, satysfakcjonującą walkę, radość z każdego zdobytego samochodu czy broni automatycznej i poczułem wagę podejmowanych decyzji.
Na tle innych sandboksowych bezcelowych survivali tkwiących od zawsze we wczesnym dostępie produkcja Undead Labs jawi się jako całkiem przemyślana gra. Może nie jest to pozycja dla każdego, ale przy odrobinie cierpliwości warto dać jej szansę. Zwłaszcza jeśli korzystamy z usługi Xbox Game Pass. Myślę, że State of Decay 2 dołączy do grona tych ukochanych „średniaków” i tak jak pierwsza część z pewnością znajdzie oddanych fanów – jednego zdobyło już na pewno. Mam swoją skórzaną kurtkę, swoją Lucille i swoje... State of Decay 2!
O AUTORZE
Ze State of Decay 2 spędziłem około 30 godzin na jednej mapie, eliminując tam wszystkie serca plagi i rozbudowując maksymalnie bazę o wybrane i dostępne z tymi postaciami sekcje, co przełożyło się na 15 czy 16 dni w świecie tej produkcji. Testowałem również tryb co-opa i jeśli ktoś ma swoją ekipę, to na pewno znajdzie w nim dodatkowe pokłady zabawy. Rozpoczynałem też kilka razy nową grę, testując inny zestaw bohaterów i przenosiny osady na nową mapę. Spodziewałem się, że będzie to pozycja klimatyczna i pod tym względem się nie zawiodłem, ale rozczarowała mnie trochę warstwa techniczna i oprawa graficzna.
Pierwsze State of Decay nie zdołało wciągnąć mnie równie mocno i dość szybko przestałem w nie grać. Z „dwójką” na pewno się nie żegnam. Będę przechodzić grę na innych mapach, nowymi bohaterami i czekać na dalsze wsparcie ze strony twórców.
ZASTRZEŻENIE
Kopię gry State of Decay 2 otrzymaliśmy nieodpłatnie od firmy Microsoft.