Halo Infinite Recenzja gry
Recenzja gry Halo Infinite - oldskul jest cool
Nowa strzelanka Microsoftu „dowozi”. Jest co prawda bardzo oldskulowa, ale mnie to akurat odpowiada. Halo Infinite nie zrewolucjonizuje gatunku, jednak nie tylko przełomowe dzieła potrafią dostarczać rozrywki.
Recenzja powstała na bazie wersji XSX.
- wspaniała muzyka;
- nadal sprawiający frajdę oldskulowy styl strzelania;
- kilka widowiskowych scen przyprawiających o gęsią skórkę;
- surowy, ale efektowny projekt zamkniętych lokacji;
- niepsujący gry otwarty świat;
- trochę dodatkowej zawartości w otwartym świecie;
- to gra przede wszystkim dla fanów serii i oni dostaną to, czego oczekują.
- to gra przede wszystkim dla fanów serii, więc nowi mogą poczuć się trochę zagubieni;
- zaskakująco nieatrakcyjnie prezentująca się grafika w trybie wydajności;
- trochę zagmatwana historia;
- wkurzające sterowanie pojazdami kołowymi (warthog [*]).
Znacznie łatwiej krytykować, niż chwalić – wie to każdy, kto spędził choćby chwilę na jakimś forum albo po prostu ma konto na Fejsie czy Twitterze. To także problem, z którym zmierzył się każdy recenzent gier. W fabularnym Halo Infinite jest wiele pierdółek, które mnie denerwowały. Grafika nie powala na kolana (szczególnie w trybie wydajności), pojazdami kołowymi kieruje się beznadziejnie, więc notorycznie wywracają się na przeszkodach, a elementy otwartego świata, które dodano do gry, wprawdzie jej nie popsuły, ale też wiele do niej nie wniosły.
To wszystko prawda, ale ostatecznie zapamiętam głównie epicką przygodę z mrukliwym Master Chiefem, monumentalną ścieżkę dźwiękową i oldskulowy, a przez to paradoksalnie świeży model rozgrywki. W ciągu tych ponad 10 czy ciut więcej godzin bawiłem się świetnie, dość często ginąłem na „normalu” i nierzadko miałem wrażenie, że gram w „jedynkę” czy „dwójkę”, tyle że na sterydach i mądrze uwspółcześnioną. Halo Infinite zachwyci przede wszystkich fanów serii, bo to list miłosny skierowany właśnie do nich. A nowym graczom polecam zacząć przygodę z tym cyklem od początku – wtedy Infinite ma szansę zdecydowanie bardziej się spodobać.
To jest recenzja singlowego komponentu dostępnego w Halo Infinite. Poza nim gra zawiera również tryb multi, który od połowy listopada dostępny jest dla wszystkich za darmo, co oznacza, że posiada mikropłatności (mimo że dotyczące wyłącznie tzw. kosmetyki, to jednak kontrowersyjne, bo bez płacenia grindu jest tutaj tyle, ile w koreańskich MMO).
W przyszłości Microsoft zapewne zrobi z Halo Infinite swoisty hub, który będzie domem zarówno dla stale rozwijanego multi, jak i kolejnych odsłon singlowych opowieści.
Space opera Doom
Halo zawsze cechował wyjątkowy styl. Swego czasu spopularyzowało FPS-y na konsolach, pokazując, że nie potrzeba myszki i klawiatury, żeby świetnie bawić się w strzelance. Jak na oldskulowy shooter przystało, nie mieliśmy w pierwszych jego odsłonach w zasadzie celowania, a każdy przeciwnik wymagał troszkę innego podejścia – jedni zasłaniali się tarczami, a inni posiadali konkretne słabe punkty – co było istotne na wyższych poziomach trudności.
Halo wyróżniał też ciekawy pomysł zmuszający do ciągłej rotacji broni (amunicji jest tu mało, więc co chwilę trzeba podnosić z ziemi nową pukawkę), a także do szybkiego poruszania się po polu bitwy, bo inaczej wrogowie błyskawicznie nas rozwalają. Nie ma tu również miejsca na krycie się za osłonami – robimy tak tylko na sekundę, gdy już prawie zginęliśmy, by chwilę później – wraz z charakterystycznym dźwiękiem odnowienia się pancerza – na nowo rzucać się w taniec śmierci.
DRUGA OPINIA
Jeśli ktoś nie jest jeszcze fanem Halo, to Infinite raczej go do tego cyklu nie przekona, zwłaszcza że fabuła wymaga dobrej znajomości całego uniwersum. Najnowsza część tej serii to Halo takie jak kiedyś, tylko z ostrzejszymi teksturami.
Nie wiem, czy ilość archaicznych rozwiązań to celowe zagranie, by nie podpaść najwierniejszym fanom, czy pójście na łatwiznę.
W każdym razie nie zachwyciła mnie nudna i powtarzalna struktura misji, ciągnące się w nieskończoność, pozbawione jakichkolwiek detali korytarze (niczym w FPS-ach z lat 90.), sterowanie pojazdami wyłącznie gałkami i zbyt częste ekrany ładowania. Nowość w serii, czyli półotwarty świat z opcjonalnymi aktywnościami wyjętymi wprost z Far Crya, również dużo do gry nie wnosi.
Ale Halo Infinite to także kilkanaście godzin całkiem wymagającego strzelania przy dźwiękach genialnego soundtracku. Wiele starć i pojedynków z bossami stanowi spore wyzwanie, które testuje nasz refleks oraz umiejętność korzystania ze wszystkich zdolności Master Chiefa. Przy innych tegorocznych premierach Halo Infinite wypada trochę blado, ale na tle grudniowych – nawet błyszczy.
MOJA OCENA: 7,5
Dariusz „DM” Matusiak
Halo Infinite nie zmieniło wiele w tej sprawdzonej formule – owszem, teraz każda broń ma tryb celowania (zresztą było tak już w poprzedniej odsłonie cyklu), ale i tak szybko złapiecie się na tym, że po prostu nie potrzebujecie z niego korzystać. Największą bodaj nowinką na polu bitwy jest linka, która pozwala błyskawicznie przemieszczać się w trakcie walki – można za jej pomocą doskoczyć do wroga (i zasadzić mu przy okazji solidnego gonga w twarz), uciec przez ciosem opancerzonego „miśka” (czyli kultowych łowców) czy przyciągnąć do siebie potrzebną broń.
Walka w Halo Infinite jest szybka, dynamiczna i zaskakująco trudna. Może jedno starcie z bossem zaliczyłem z marszu – oczywiście, nie jest to Dark Souls, nie zatniecie się tutaj na wiele godzin, ale już na poziomie normalnym gra potrafi zmusić do wysiłku czy też (po piątym pod rząd zgonie na arenie ze zwykłymi wrogami) do przemyślenia naszego podejścia i taktyki.
Najbliżej chyba tej rozgrywce do tego, co znamy z nowych Doomów – z naciskiem na fakt, że pozycje te różnią się klimatem. Doom jest mroczny i okultystyczny, a Halo to widowiskowa i pełna patosu space opera. Obie te serie szanują swoje korzenie, poprawiając tylko to, co konieczne. Oczywiście produkcje id Software są po prostu lepszymi strzelankami, nie mam co do tego żadnych wątpliwości, ale za to Halo nadrabia bogatym uniwersum, galerią ciekawych postaci czy epicką opowieścią. No i ostatecznie to też jest dynamiczny shooter, w którym szalejemy na polu bitwy, rozwalamy hordy paskudnych wrogów i możemy poczuć się jak bóg zniszczenia, który poradzi sobie z każdym wyzwaniem. Dla mnie Infinite to po prostu najlepsza strzelanka tego roku.
Więcej to lepiej?
Infinite to pierwsza odsłona serii, w której pojawił się otwarty świat – a przynajmniej jego zalążek, bo mapa nie jest zbyt wielka. Fani Halo od dawna zastanawiali się, czy otwarty świat pasuje do tego cyklu. Wyobrażacie go sobie np. w kampanii w Call of Duty? No właśnie... I faktycznie ten dość prosty sandbox nie okazał się ogromną zmianą na plus, ale też nie jest poważnym mankamentem gry. Najkrócej rzecz ujmując, otwarty świat w Halo Infinite... po prostu jest. Można go dość skutecznie ignorować, skupiając się na fabule – albo wręcz przeciwnie, wyczyścić całą mapę, wydłużając w ten sposób czas spędzony z grą. Wasz wybór.
Jak wygląda ten otwarty świat? Po kilku wstępnych misjach lądujemy na kosmicznym pierścieniu i możemy sami zdecydować, gdzie się udamy. To może być kolejna misja fabularna albo też najbliższy obóz Wygnanych, stacja propagandowa wrogów czy jeden z silniejszych minibossów do pokonania – słowem, sandboksowa sztampa. Po oczyszczeniu bazy wrogów dostajemy trochę punktów, które odblokowują nowe rodzaje broni czy też jej kosmetyczne warianty w trybie multi; z kolei za pomocą porzuconych spartańskich pancerzy możemy wzmocnić nasze gadżety (np. linka porazi wroga albo zwiększy się jej zasięg). No i oczywiście na mapie czeka cała masa fabularnych znajdziek – gratka szczególnie dla fanów lore’u tej serii.
W praktyce te sandboksowe atrakcje nie są do niczego potrzebne. Wrogowie nie mają poziomów, a bazowe warianty gadżetów czy broni w zupełności wystarczają. Otwarty świat, przypominający trochę mocno zubożonego Far Crya, jest po prostu opcjonalnym dodatkiem na góra kilkanaście godzin. Sam nie czułem szczególnej potrzeby, żeby czyścić mapę ze znaczników; liznąłem tego trochę w trakcie kampanii i po jej zakończeniu – i tyle mi wystarczyło. Jeśli jednak gra Was zachwyci, a wiele osób pewnie tak, dodatkową zawartość uznacie za zmianę na plus. To coś na zasadzie oczyszczania mapy w nowych Spider-Manach – miły, choć trochę monotonny dodatek dla największych fanów. Doceniam przede wszystkim fakt, że sandbox nie dominuje, więc nie psuje w żaden sposób epickiej kampanii fabularnej – łatwiej będzie go docenić, jak już pojawi się opcja coop w kampanii fabularnej. Na premierę go niestety brakuje.
A kim ty w ogóle jesteś?
Swoją przygodę z serią Halo zacząłem od „piątki”. Kompletnie jednak nie rozumiałem, co dzieje się na ekranie, więc zatrzymałem się i postanowiłem zaznajamiać się z tym cyklem od początku. I gdy, po zaliczeniu wszystkich odsłon, wróciłem do „piątki”... nadal nie łapałem fabuły. Studio 343 Industries, które w 2012 roku przejęło po Bungie tę serię, nie popisało się w swojej drugiej grze osadzonej w tym uniwersum. Niestety, trochę z tego fabularnego zagmatwania pozostało i w Infinite. Tak jakby twórcy nie do końca potrafili prowadzić opowieść, bo – umówmy się – jakoś szczególnie skomplikowana czy ambitna to ona nie jest.
Historia w Halo Infinite to list miłosny do sympatyków starych części cyklu – cały czas czułem się tak, jakbym grał w „dwójkę” na sterydach. Szkoda tylko, że w pełni docenią to hardcore’owi fani serii, którzy znają wszystkie niuanse i tajemnice tego uniwersum (a jest ich naprawdę sporo). Nowym graczom opowieść może wydać się zagmatwana. Takie wrażenie odniósł Dariusz Matusiak, który w tym samym czasie co ja grał w Infinite, o czym możecie przeczytać w ramce na początku tekstu. Ba, nawet ja, choć w miarę niedawno zaliczyłem całą serię (rok temu przeszedłem wszystkie części Halo), czasami się gubiłem.
Oldskulowość gry czuć też w strukturze misji. Nie znajdziecie tutaj oryginalnych pomysłów, nowych mechanik, skradania się czy czegoś w tym stylu, za to gra nieraz zmusi Was do poszukania baterii, które pozwolą otworzyć zablokowane drzwi. Doom Eternal postawił na sekwencje zręcznościowe, którymi twórcy chcieli urozmaicić strzelanie (a ile mi one krwi napsuły, pamiętam do tej pory). W Halo Infinite niczego takiego nie ma – to klasyczny do bólu singlowy shooter. I dobrze, bo takich gier też wciąż potrzebujemy, a przynajmniej ja potrzebowałem.
Mimo tych paru wad – cieszę się, że zagrałem w Infinite. To niewydumane militarne science fiction pełne sztampowych, ale i dobrze zrealizowanych klisz. Jest tu milczący twardy mężczyzna, niczym wyrwany z westernu, jest w sympatyczny sposób podśmiewająca się z niego towarzyszka (Broń – nowa sztuczna inteligencja). No i oczywiście nie mogło zabraknąć brutalnego wroga, przywódcy Wygnanych (Banished), który próbuje przejąć kontrolę nad pierścieniem – wszystkim niezaznajomionym z serią wyjaśniam, że te pierścienie, stworzone przez Prekursorów (Forerunners), są de facto bronią, która może zniszczyć całe życie w kosmosie. Mamy więc i śmiertelne zagrożenie dla ludzkości.
W kliszach nie ma nic złego – muszą być tylko dobrze zrealizowane. I w Halo Infinite bawiłem się tak samo przyjemnie jak w poprzednich odsłonach serii (no może poza wspomnianą „piątką”). Było kilka niesamowitych momentów z kapitalnym i ciągle wywołującym ciary głównym motywem muzycznym, sporo patosu i trochę humoru. Dostałem więc w zasadzie to, na co liczyłem.
Tryb wydajności na XSX (z prawej) vs lepsza grafika (z lewej).
Nostalgiczna podróż w przeszłość za 4 zł
W Polsce, kraju zdominowanym przez Sony, znane przecież z doskonałych gier singlowych, zapomina się trochę o produkcjach Microsoftu. Głównym winowajcą jest oczywiście amerykański koncern, który koncertowo przerżnął poprzednią generację. Czasy mamy już jednak inne, a Xbox nie tylko rządzi pod względem teraflopów, co akurat dla mnie ma znikome znaczenie, ale przede wszystkim stawia na dostępność swoich gier oraz abonament w stylu Netflixa. Wciąż zapomina się jednak, że zarówno Halo, jak i Gears of War, czyli flagowe produkcje obozu zielonych, to znakomite serie, które spokojnie mogą stawać w szranki z najlepszymi dziełami studiów Sony.
Halo Infinite to udany eksperyment Microsoftu. Nie uświadczycie tutaj grama rewolucji – to tylko bezpieczne ewolucja z poszanowaniem materiału źródłowego, ale w sumie: po co zmieniać coś, co działa? Otwarty świat jest tu raczej dodatkiem dla zainteresowanych – nie psuje tego, co w Halo zawsze było najlepsze, czyli epickiej historii i dynamicznej akcji. Nawet oprawa graficzna, która nie powalałaby i na PS4, nie mówiąc o nowej generacji, krzyczy wprost: Infinite to oldskulowa gra. I faktycznie, to taka brama przenosząca w zamierzchłe czasy – co można postrzegać zarówno jako zaletę, jak i wadę.
W przypadku nowej produkcji Sony pewnie wielu z Was zadawałoby sobie pytanie, czy kampania na kilkanaście godzin w porywach plus dodatkowy czas, który można spędzić w otwartym świecie, warte są swojej ceny. Game Pass rozwiązuje ten problem – nawet jeśli nie łapiecie się na mityczne 4 zeta, to kilkadziesiąt złotych, jakie normalnie kosztuje ten abonament, dalej jest szokująco atrakcyjną ofertą. A przy okazji zdążycie jeszcze w ciągu miesiąca przejść całą serię. Na Waszym miejscu bym się nie wahał – bo co niby macie do stracenia?
OD AUTORA
Ostatecznie w Halo Infinite świetnie się bawiłem – dostrzegam różne problemy dzieła studia 343 Industries, ale nie przysłoniły mi one jego zalet. Fanem serii jestem stosunkowo nowym, bo dopiero od tej generacji. Najbardziej podobała mi się „dwójka” oraz Halo Reach.
ZASTRZEŻENIE
Kopię gry do recenzji otrzymaliśmy od polskiego oddziału firmy Microsoft.