Dragon Ball: Xenoverse Recenzja gry
Recenzja gry Dragon Ball: Xenoverse - tylko dla bezkrytycznych fanów
Konsole nowej generacji dostały pierwszą grę z serii Dragon Ball. Choć deweloperzy obiecywali złote góry, zwłaszcza w kwestii scenariusza, produkt wypada dużo poniżej oczekiwań.
- kreator postaci i ich indywidualizacja;
- uzależniająca sieczka i zbieractwo;
- dodatkowe Parallel Missions w towarzystwie innych graczy;
- grafika i wygląd postaci;
- opcjonalny japoński dubbing;
- dynamiczny system walki...
- …który nie każdemu się spodoba;
- sztuczna inteligencja kompanów i przeciwników;
- nijaka warstwa audio;
- zmarnowany potencjał trybu fabularnego;
- mała różnorodność postaci.
Dokładnie pamiętam swoje pierwsze spotkanie z uniwersum Dragon Ball. Byłem jeszcze w podstawówce i pewnego dnia, jako że dostałem pałę z matematyki, miałem „zakaz komputera”. Za oknem była paskudna polska jesień, a ja z nudą skakałem po kanałach w telewizji. Moją uwagę przykuła nieistniejąca już stacja RTL 7. Właśnie leciała jakaś „chińska bajka”, gdzie nieźle zmasakrowani kolesie bili się na gołe klaty. Było pełno krzyków, zwrotów akcji i niesamowitych technik, które (obowiązkowo!) zamieniały połowę scenerii w pył. Nim się obejrzałem, doznałem objawienia. Razem z całym podwórkiem zastanawialiśmy się czy Songo pokona Freezera, wymienialiśmy się kartami z paczek chipsów i rysowaliśmy ulubionych wojowników na marginesach zeszytów. Choć serial i komiks na którym bazował dawno się już skończyły, to na konwentach mangi i anime nadal pojawiają się maniacy przebierający się za ulubionego Saiyanina, a gadżety sprzedają się jak ciepłe bułeczki. Gry z logiem smoka Shenrona najwidoczniej też, bo pomimo widocznego spadku jakości po seriach Budokai i Budokai Tenkaichi z ery PS2, dostajemy kolejną produkcję o smoczych kulach. Czy Dragon Ball: Xenoverse wynagradza niesmak po zeszłorocznym Battle of Z?
Goku znów potrzebuje naszej energii
Od kilku lat największym problemem gier z tego uniwersum jest, paradoksalnie, warstwa fabularna. Historia wojowników Z (jak ich zwano w anglojęzycznej wersji językowej) znana jest na pamięć prawie każdemu człowiekowi zainteresowanemu tematem. Jeśli jednak nie, wystarczy zagrać w dwie losowe gry z tego uniwersum, żeby wszystko sobie przypomnieć. Twórcy od dawna nie mają pomysłu jak urozmaicić serialową opowieść i każą nam za każdym razem odtwarzać ją do znudzenia. Dragon Ball: Xenoverse już długo przed premierą reklamowane było jako ta odsłona serii, która zwali nas pod tym względem z nóg. Niestety, nic z tego.
Tym razem w świecie smoczych kul dzieje się źle, bo ktoś właśnie swawolnie podróżuje sobie po czasoprzestrzeni i zmienia znane wydarzenia dotyczące całego uniwersum. Podróżujący w czasie ulubieniec fanów, fioletowowłosy Trunks, zwraca się z związku z tym o pomoc do smoka Shenrona. Ten zaś, w całej swojej mądrości, zsyła na pomoc naszego bohatera. Szybko okazuje się że sprawcami kłopotów Goku i spółki są tajemniczy Mira i Towa, a ich ingerencja w chronologię może mieć katastrofalne skutki. Ruszamy więc w podróż do najważniejszych „momentów” serii, które zostały zmienione, by je naprawić. Brzmi interesująco? A jakże! Potencjał fabuły zostaje niestety zmarnowany, kiedy okazuje się że po raz kolejny odtwarzamy walki, które zostały przewałkowane wcześniej na wszystkie możliwe strony.
Lista wojowników jest jedną z dziwniejszych w historii marki. Mimo obecności wielu znanych twarzy z animowanego tasiemca, brakuje chociażby Androida 16 czy Zarbona. Na ich miejsce wskoczyły takie „sławy”, jak żołnierze Frezera: Rasberry i Appule. Perfekcjoniści też nie będą zadowoleni – bez 2 postaci w DLC, nie osiągniemy pełnej liczby i skończymy na 49 wojownikach. Dla porównania: Dragon Ball Z: Budokai Tenkaichi 3 na PS2 miał ich 161.
Od czasu do czasu zmieniają się okoliczności, w których załatwiamy rzeczy po męsku ze szwarccharakterami znanymi z komiksu, ale takich sytuacji jest stanowczo za mało. Zważając na anomalie czasowe i alternatywne wersje wydarzeń, aż dziw bierze że twórcy nie pokusili się o coś odważniejszego. Tak jak w dość dobrym Dragon Ball Z: Shin Budokai – Another Road na PSP, podróż w czasie i eksperymenty z historią to tylko mydlenie naszych oczu – jak zwykle będziemy pomijać filmiki, żeby jak najszybciej ukończyć kilkunastogodzinną historię i odblokować postacie. Te zaś, jak przystało na gry na licencji anime, nie są dostępne od samego początku. Nie było by to problemem gdyby nie fakt że tryb fabularny jest jedną z największych wad gry. Niektóre walki niemiłosiernie się dłużą, zmuszając nas do bezmyślnego wciskania na zmianę dwóch przycisków, inne zaś doprowadzają do szewskiej pasji. Za frustrację odpowiadają tutaj głównie sztuczna inteligencja i nierówny pacing. Niektóre epickie pojedynki rozegramy w mgnieniu oka, inne zaś będziemy powtarzać kilkukrotnie, gdyż zbudowano je z kilku mniejszych starć, a te trzeba wygrać jedno po drugim. Nie pomaga w tym to, że nasi kompani są tak bystrzy, że mogliby iść na casting do Warsaw Shore, a wrogowie często spamują te same ataki i zachowują się tak, aby jak najbardziej przedłużyć walkę. Na nasze szczęście, wątek fabularny nie jest tutaj daniem głównym.
Szatan serduszko nosi zerówki
Po prologu w skórze najbardziej popularnego saiyanina, otrzymujemy wreszcie pod kontrolę własną postać. Zanim stworzymy wymarzonego towarzysza obrońców Ziemi będziemy mogli wybrać jedną z pięciu ras: ludzkiej, demonicznych majin, saiyan, namek czy przedstawiciela klanu Frezera. Własna postać pojawiała się już w Ultimate Tenkaichi na poprzedniej generacji, jednak tym razem ten element odgrywa o wiele ważniejszą rolę. To właśnie w skórze stworzonego przez nas herosa spędzimy większość czasu w Dragon Ball: Xenoverse. Zbierając doświadczenie i mamonę za wygrane walki będziemy odpowiednio rozwijać naszego bohatera i ubierać go w jeszcze bardziej kolorowe czy coraz to wytrzymalsze fatałaszki. Oczywiście, twórcy nie skupili się wyłącznie na wyglądzie bohatera – jeśli chodzi o naukę ciosów i ataków specjalnych, mamy naprawdę duże możliwości.
Jest to kolejny aspekt, w którym nowej grze bliżej do RPG, niż standardowej bijatyki. Po Toki Toki City, czyli po naszej bazie wypadowej, wałęsają się czasem postacie takiego kalibru jak Vegeta, Krillin czy Piccolo, których uczniem możemy zostać. Nauka u mistrza zamienia się wtedy w małego pobocznego questa polegającego na nauce znanych ataków. Jeśli dodamy do tego dość dużą pulę uderzeń, które można odblokować innymi metodami oraz te które, kupuje się w sklepie, okazuje się, że nic nie stoi na przeszkodzie, by korzystać na porządku dziennym z kultowej fali Kamehameha, a wrogów wykańczać potężnym Special Beam Cannon. Gra daje naprawdę sporo możliwości w tej kwestii i miło jest też oglądać kreacje innych graczy, które niczym w MMO tłoczą się w kolejce do sklepu.
System walki? Jaki system walki?
O ile takie serie jak Soul Calibur czy Street Fighter oferują mechanikę udoskonalaną od lat, Dragon Ball ma najwyraźniej pecha, jeśli chodzi o ten element. Tak jak pokrewne Naruto Shippuuden: Ultimate Ninja Storm, Dragon Ball: Xenoverse stawia bardziej na refleks graczy, niż strategię i planowanie. Ograniczamy się do dwóch przycisków dla silnego i słabego ataku, a uderzenia specjalne uwarunkowane są wyłącznie energią, którą musimy naładować. Bolączki płytkiego systemu walki dają się też we znaki w walkach z kilkoma wojownikami jednocześnie – przeciwnik może blokować nawet, jak stoi do nas plecami. Momentami zaś, na ekran wkrada się taki chaos, że trudno jest nadążyć za tym, co się dzieje. Same ataki specjalne wymagają od nas głównie celności, bo ich użycie ograniczone jest czasowo i wymaga jednoczesnego wciśnięcia dwóch przycisków. Jeżeli naszą postać rozwiniemy na początku bardziej w kierunku tężyzny fizycznej, to przez długi czas nie będziemy mieć motywacji by wzbogacić nasz zestaw ciosów o bardziej wyrafinowane techniki.
Mimo słabego systemu walki, gra pokazuje pazurki kiedy zaczynamy grać przez sieć. Tak naprawdę Dragon Ball: Xenoverse ma tyle wspólnego z typowym Dragon Ballem, co Destiny z Halo. Kiedy w sieci stoczyłem mój pierwszy pojedynek 3 na 3, lub ostro skopałem tyłek przeciwnikowi z o wiele wyższymi statystykami, okazało się że w grze drzemie sporo frajdy. Starcia stają się o wiele bardziej wymagające kiedy rzucają się na nas inni gracze, a ekran zalewa fala ataków energetycznych. Najlepsze jest w tym wszystkim to, że RPG-owe elementy, o których wspominałem wcześniej, nabierają sensu gdy próbujemy odnaleźć własny styl do sieciowych potyczek. Jeżeli dołączymy do tego szalone i różnorodne kreacje innych graczy, okazuje się że nie obchodzi nas już lista dostępnych postaci. Pozostali podróżnicy po czasoprzestrzeni mogą też być niezłymi sojusznikami, kiedy zamiast pojedynków weźmiemy się za poboczne Parallel Missions – luźno powiązane zadania z rosnącym poziomem trudności. Jeżeli zaś ukończymy taką misję, to dostajemy składniki do kreacji przedmiotów i cenne surowce by rozwijać się dalej. Nie muszę chyba mówić jak bardzo to uzależnia.
Kolejny poziom transformacji
Alternatywne wersje wydarzeń sprowadzają się głównie do tego że spotykamy znanych adwersarzy którzy naładowani są ‘złą energią’. Musimy pomóc postaciom z historii serii w pokonaniu tych o wiele potężniejszych wcieleń wrogów. Ostatecznie jednak sprowadza się to do tego że walczymy z tymi samymi przeciwnikami co zwykle, tylko że tym razem świecą się oni na fioletowo. Mniej czujni gracze mogą dać się nabrać że tryb fabularny to naprawdę coś odkrywczego.
Warstwa audio w Dragon Ball: Xenoverse prezentuje się przyzwoicie. Może i oryginalna ścieżka dźwiękowa pozostawia trochę do życzenia, ale donośne eksplozje i opcjonalny japoński dubbing niwelują tę drobną niedogodność. W sferze graficznej drażnią odrobinę przenikające się tekstury w niektórych kreacjach graczy, a także lokacje, które mogłyby oferować większą dozę destrukcji. Całościowo jednak, Xenoverse prezentuje się tak jak Dragon Ball powinien – kolorowo i dynamicznie. Nawet najbardziej absurdalne postacie spotkane w sieci prezentują się schludnie, a znani bohaterowie wyglądają lepiej niż kiedykolwiek. Jeśli chodzi o dostępne areny to szału nie ma – dostaliśmy to, co zwykle, wliczając w to wszystkie kultowe miejscówki z serialu: arenę Komórczaka, powierzchnię planety Namek, czy świat Kai gdzie nasi herosi toczyli desperacką walkę z Buu. Lokacje na dobrą sprawę stawiają głównie na duże otwarte przestrzenie – kiedy pojawiają się większe przeszkody, albo kiedy nasza walka przeniesie się do pobliskiego wąwozu, kamera zwyczajnie wariuje. Można się jeszcze przyczepić do sieciowej funkcjonalności gry. Nieraz zdarzyło się, że z niewyjaśnionych przyczyn wyrzuciło mnie z serwera lub musiałem zaczynać grę od nowa.
Specyficzna fuzja
Dragon Ball: Xenoverse to dziwna produkcja. Fani serialu na pewno po nią sięgną, bo jak wskazują słupki sprzedaży, smocza saga mimo upływu lat jeszcze nam się nie znudziła. Gra jednak w pewnym stopniu rozczarowuje. Widać że twórcy mieli problem z obraniem właściwego kierunku, więc końcowy produkt cierpi na zaburzone poczucie tożsamości. Multiplayer jest tutaj elementem który ratuje grę przed statusem typowego „odgrzewanego kotleta”, ale można było go urozmaicić zamiast niepotrzebnie skupiać się na kampanii. Z drugiej strony, Ci którzy nie lubią grania przez sieć szybko się znudzą, a Ci którzy szukają bijatyki do pojedynków na kanapie będą mocno rozczarowani. Dragon Ball: Xenoverse nie jest ideałem, ale ma swoje momenty. Możemy mieć tylko nadzieję że rozgrywka będąca specyficzną hybrydą MMO i bijatyki przerodzi się w następnych odsłonach w coś bardziej dopracowanego. Obecnie możemy się cieszyć, że przynajmniej ktoś chce eksperymentować z tą marką i wznieść ją na wyższy poziom. Jednak liczne potknięcia i tryb fabularny powstrzymują Dragon Ball: Xenoverse przed pełnym rozwinięciem skrzydeł. Ze smutkiem grę mogę polecić tylko bezkrytycznym fanom.