Dishonored: Death of the Outsider Recenzja gry
Recenzja gry Dishonored: Death of the Outsider – godne pożegnanie serii
„Śmierć Odmieńca” – już sam tytuł samodzielnego dodatku do Dishonored 2 intryguje. Arkane spełniło pokładane w nim nadzieje: to najlepsza opowieść w serii. W połączeniu z wciąż świetną mechaniką rozgrywki dostaliśmy więc skradankę prawie idealną. Prawie.
- skradanie się, walka i eksploracja są tak samo znakomite jak w „podstawce”;
- znacznie ciekawsza fabuła i bohaterowie niż w Dishonored 2;
- kontrakty dają jeszcze więcej powodów do uważnej eksploracji świetnie zaprojektowanych (jak zwykle) lokacji;
- przyzwoita doza nowych gadżetów i mocy, których da się kreatywnie używać;
- poprawiona względem D2 wydajność;
- Michael Madsen!
- brak mechaniki chaosu (zabijanie nie ma konsekwencji);
- nieco bardziej liniowe misje niż w D2;
- zdarza się backtracking i recykling lokacji z drugiej części cyklu;
- dla osób, które nie lubią eksploracji i kombinowania, będzie to dość krótka – i jednorazowa – przygoda.
Czy wiecie, że seria Dishonored właśnie się skończyła? No, może nie tak całkiem, bo Arkane Studios niczego nie wyklucza – ale nawet jeśli powstanie „trójka”, będzie mieć zupełnie innych bohaterów i założenia fabularne. Tak więc wydane w piątek Death of the Outsider należy uważać za swoiste pożegnanie francuskiego dewelopera z serią, która przyniosła mu sławę i poważanie w całym growym świecie. To zwieńczenie losów bohaterów, których poznaliśmy w 2012 roku – Corvo, Emily, Dauda i (jak wskazuje sam tytuł) Odmieńca.
Nie będę zwlekać ze zdradzeniem Wam tej informacji – jest to jak najbardziej godne pożegnanie. Ba, nawet więcej. Podczas gdy Dishonored 2 zostawiło mnie z lekkim uczuciem niedosytu – aczkolwiek to bardzo dobra, rozbudowana pozycja – tak po ukończeniu zdecydowanie krótszej „Śmierci Odmieńca” czuję się spełniony. Przede wszystkim dlatego, że Arkane tym razem wykrzesało z siebie znacznie więcej na polu, na którym „dwójka” kulała – mowa oczywiście o fabule.
Śmierć czarnookiemu draniowi!
Chyba nie ma fana serii Dishonored, który nie zadrżałby na wieść o tym pomyśle – zabić Odmieńca. Jak to? Podnieść rękę na wszechpotężną istotę, której objawienie się otwierało każdą poprzednią grę z cyklu i której moce dawały bohaterom jedyną szansę na powodzenie ich zamiarów (nie licząc tej garstki śmiałków, którzy odrzucili „boski” dar w drugiej części)? A jednak przed takim właśnie zadaniem stawia nas Death of the Outsider – i to sprawia, że fabuła intryguje od samego początku.
Historia jest tym ciekawsza, że już w pierwszej misji spotykamy wielkiego nieobecnego w Dishonored 2, czyli zabójcę Dauda – antagonistę z pierwszej części, a zarazem bohatera dodatków do „jedynki”. Pieruńsko charyzmatyczną postać, która ze swoim zgorzknieniem i cynizmem oraz głosem Michaela Madsena przyćmiewa nawet Corvo Attano granego przez Stephena Russella. Po prawdzie tym razem Nożownik z Dunwall nie pojawia się jako grywalna postać, ale jego uczennica, Billie Lurk, godnie zastępuje go w tej roli, też wykazując się całkiem interesującą osobowością (na pewno ciekawszą niż Emily Kaldwin w Dishonored 2).
Tak jak w przypadku Dishonored 2 Bethesda dostarczyła Death of the Outsider z polskim dubbingiem. Moim zdaniem zrobiła to trochę na darmo, bo zastępować Michaela Madsena innym głosem to po prostu grzech. I chociaż Maciej Kowalski nawet nie wypadł źle, próbując chrypieć jak Madsen – a na pewno lepiej niż beznamiętna Katarzyna Tatarak w roli Billie Lurk – to i tak kategorycznie zalecam granie z kinową lokalizacją (z samymi polskimi napisami).
Choć akcja toczy się w słonecznej, już wolnej od krwiogzów Karnace, w rozmowach między Daudem a Billie wraca mroczny klimat Dunwall.
Jednak w tej historii najważniejszy jest oczywiście Odmieniec. W trakcie pięciu misji, które zawiera Death of the Outsider, szukamy po całej Karnace sposobu na zgładzenie „boga”, stopniowo odkrywając największą tajemnicę, jaką dotąd ujawniło uniwersum Dishonored. Co zaś najlepsze, narracja przestała być czarno-biała. W odróżnieniu od jednoznacznie złej Delili Copperspoon z „dwójki” Odmieniec w nowej grze nie został przedstawiony jako plugawe monstrum, które bezsprzecznie trzeba powstrzymać – dla dobra świata. Podobnie jak w pierwszym Dishonored opowieść zręcznie posługuje się odcieniami szarości, a Daud i Billie sami mają tyle na sumieniu, że można im wręcz przypiąć łatkę antybohaterów.
I chociaż historii zaprezentowanej w Death of the Outsider mimo wszystko nie zaliczyłbym do pierwszej ligi growych fabuł, zdecydowanie stanowi ona argument przemawiający za sięgnięciem po tę pozycję. Przynajmniej w przypadku fanów serii – osoby, którym do tej pory „Zniesławiony” był obcy, nie powinny zaczynać przygody z cyklem od jego najnowszej odsłony, zwłaszcza że akcja toczy się po wydarzeniach z „dwójki” i dodatek dopowiada co nieco na temat dalszych losów bohaterów wcześniejszej części. Warto też zapoznać się z fabularnymi DLC do pierwszego Dishonored (zwłaszcza The Knife of Dunwall) przed sięgnięciem po Death of the Outsider, żeby lepiej zrozumieć dość zawiłą relację między Daudem a Billie, która nakręca fabułę nowej gry.
Billie Lurk nie ma serca, które mogłoby do niej szeptać, ale potrafi słuchać, co mają do powiedzenia szczury. Jest to zdolność użyteczna z punktu widzenia rozgrywki, a zarazem szalenie klimatyczna.
Na południu bez większych zmian
Arkane Studios starało się unikać kojarzenia The Death of the Outsider z Dishonored 2 w przekazach medialnych, przedstawiając ten samodzielny dodatek raczej jako osobną grę. Jednak złudzenia co do odrębności obu pozycji ulatują, gdy tylko uruchomimy nowe dzieło tego dewelopera. Menu, interfejs, grafika, model narracji czy podstawy rozgrywki – to wszystko okazuje się identyczne jak w „dwójce”. Ale bynajmniej nie jest to wada.
Dishonored 2 zostało wyposażone w świetną mechanikę. Niezależnie od tego, czy ktoś chciał postawić na jatkę i zmierzanie do celu po trupach, czy wolał przemykać wśród cieni, unikając ofiar śmiertelnych, miał zagwarantowaną doskonałą zabawę, która wciągała, budziła emocje i – co najważniejsze – pobudzała kreatywność. W Death of the Outsider jest dokładnie tak samo. Największą różnicę – która w istocie wcale nie jest bardzo duża – robi nieco odmienny zestaw mocy i gadżetów, jakie oddano do dyspozycji Billie Lurk.
Od razu rozwieję złudzenia – Arkane nie wymyśliło niczego rewolucyjnego, jeśli chodzi o udostępnione bohaterce „zabawki”. Trzy „podstawowe” moce Billie to lekko zmodyfikowane odpowiedniki mrocznej wizji, mignięcia i opętania z puli umiejętności Corvo (z czasem dochodzi do nich czwarta moc – bardziej nowatorskie uderzenie Pustki). Zamiast pistoletu i kuszy w roli broni dystansowej występuje oręż nazwany woltostrzałem, który jest czymś pomiędzy tymi dwoma narzędziami do zabijania. Dostajemy też parę nowych rodzajów granatów i min.
Pewną nowością jest też brak rozwoju umiejętności przy użyciu run. Zamiast tego możliwości Billie zwiększamy kościanymi amuletami, które mają ciekawsze właściwości i są gęściej rozrzucone niż w Dishonored 2.
Gracze, którzy umieją do maksimum wykorzystać potencjał oddanego w ich ręce arsenału, będą mieć świetną zabawę, badając możliwości starych-nowych gadżetów. Szczególnie interesujące jest tzw. „podobieństwo”, którym kradniemy tożsamość innym osobom – w odróżnieniu od opętania przy użyciu świeżej mocy możemy wykonywać akcje właściwe dla określonych postaci, np. podszywając się pod śpiewaka, dobierzemy się do sejfu, który otwiera się tylko na dźwięk jego głosu. Reszta najpewniej skwituje te innowacje wzruszeniem ramion i dopasuje udostępnione narzędzia do swoich stałych preferencji.
Ale ekwipunek to jedna rzecz, drugim ważnym składnikiem są miejsca, w których robimy z niego użytek. Tutaj Arkane Studios utrzymało poziom, do jakiego przyzwyczaiły nas poprzednie gry z serii Dishonored. Znów odwiedzamy klimatyczne i obszerne lokacje, w których poszukiwacze sekretów mogą spędzić długie godziny, rozglądając się za wszechobecnymi skarbami, tajemnicami i innymi smaczkami, tyleż intrygującymi, co sprytnie ukrytymi. Deweloper jeszcze bardziej podkręcił atrakcyjność eksploracji, dokładając kontrakty – rozmaite zadanka poboczne przyjmowane w prawie każdej misji, za wykonanie których czeka sowita nagroda. Poza tym nie mamy już serca wskazującego lokalizację kościanych amuletów na całym poziomie (zamiast niego dysponujemy talizmanem pozwalającym rozmawiać ze szczurami), więc trzeba włożyć trochę więcej wysiłku w rozglądanie się za znajdźkami tego typu.
Zabójczyni, która chaosowi się nie kłania
Jak dotąd było wspaniale, jednak Death of the Outsider doskwierają też pewne bolączki. Przede wszystkim nieco kłopotliwy wydaje się fakt, że w swej najnowszej odsłonie Dishonored przestało być grą o zabijaniu – sednem kolejnych misji nie jest już eliminowanie konkretnych postaci. Gdzie tu niby problem, skoro brzmi to jak pożądane odświeżenie formuły serii? Sęk w tym, że wraz z celami oscylującymi wokół kradzieży przedmiotów czy zbierania informacji wyzwania stały się bardziej liniowe. Choć obszarów do eksploracji nadal mamy pod dostatkiem, podobnie jak dróg do celu, trochę brakuje alternatywnych sposobów kończenia zadań, które skutkowałyby fabularnymi rozbieżnościami. Ważniejszego wyboru dokonujemy w gruncie rzeczy tylko raz, u schyłku przygody, i warunkujemy nim, które z dwóch zakończeń obejrzymy.
Mniej nowości niż do ekwipunku bohaterki wprowadzono do puli typów przeciwników. Przez większość przygody mierzymy się ze zwykłymi ludźmi.
W parze z liniowością fabuły idzie brak wskaźnika chaosu. W Death of the Outsider nie ma znaczenia, jak obchodzimy się z przeciwnikami – utopienie Karnaki we krwi nie zmieni niczego w przebiegu rozgrywki. Mówimy o ikonicznym elemencie serii Dishonored, obecnym nawet w DLC do pierwszej części, więc jego nieobecność to spory minus. W ten sposób tracimy konkretny powód, by przejść „Śmierć Odmieńca” więcej niż raz. Silnej zachęty ku temu nie stanowi też tryb Podstawowa Gra Plus – zastąpienie w drugim „biegu” oryginalnych mocy Billie trzema zdolnościami pożyczonymi od Corvo i Emily (bez zachowanych chociażby kościanych amuletów zdobytych przy pierwszym podejściu) trudno uznać za wielką gratkę.
Death of the Outsider nie jest też szczególnie długie. O ile maniacy drobiazgowej eksploracji i skradania się spokojnie są w stanie zatracić się tu na dobre 15 godzin (może nawet więcej), tak gracze niechętnie schodzący ze ścieżki pozwalającej rozwijać fabułę – zwłaszcza ci, którzy lubują się w walce – spokojnie zaliczą grę w 6 do 8 godzin. Jednak pamiętajmy, że mówimy – bądź co bądź – o dodatku, sprzedawanym za mniej więcej połowę premierowej ceny Dishonored 2, więc taka długość wydaje się przynajmniej trochę usprawiedliwiona.
Komu opatrzyła się panorama Karnaki, może być troszkę znudzony lokacjami w Death of the Outsider. Na szczęście na pewnym etapie gra pozwala nam się wyrwać z miasta.
Po stronie minusów muszę jeszcze odnotować fakt, że w paru miejscach Arkane nieco przedobrzyło z backtrackingiem. W dwóch misjach przemieszczamy się po tej samej dzielnicy miasta, tyle że o różnych porach doby. Dobrze, że za każdym razem zmierzamy chociaż do odmiennych podlokacji o sporych rozmiarach. Ponadto w innej misji twórcy zabierają nas do przybytku, który zwiedzaliśmy już w Dishonored 2. Niby tym razem mierzymy się z nowymi przeciwnikami, a układ części pomieszczeń został zmodyfikowany, ale trudno wyzbyć się wrażenia deja vu.
No i żaden poziom w Death of the Outsider nie jest tak wyjątkowy jak mechaniczna rezydencja czy posiadłość Aramisa Stiltona z „dwójki”. Co prawda klub bokserski, bank czy opuszczona kopalnia jawią się jako bardzo klimatyczne i okazałe od strony artystycznej, jednak żadna z tych sekwencji raczej nie zostanie w pamięci na dłużej.
Siły Pustki rzucone do stóp
Na pochwałę zasługuje za to warstwa techniczna gry. Arkane Studios nie tylko poskromiło wreszcie swoją technologię – Void Engine – ale zdołało wręcz nauczyć ją paru sztuczek. Choć na papierze wymagania sprzętowe pozostały takie same, a od strony technicznej nic nie zmieniło się w grafice, Death of the Outsider działa trochę lepiej niż Dishonored 2 po implementacji wszystkich łatek.
Na komputerze wyposażonym w Core i5-4570, 16 GB RAM-u i kartę graficzną GeForce GTX 1060 z 6 GB VRAM-u mogłem cieszyć się stałymi 60 klatkami na sekundę, grając w rozdzielczości 1080p przy ustawieniach ultra (z TXAA, ale bez HBAO+). Najwyżej raz czy dwa razy zauważyłem spadek do 50–55 FPS-ów, podczas gdy „podstawce” takie nurkowanie i mikroprzycięcia zdarzały się w miarę regularnie.
Ukradłszy komuś tożsamość mocą podobieństwa, możemy odegrać rolę tej postaci i np. wydać jakiś rozkaz w jej imieniu. Kapitalny pomysł!
Żegnajcie, zabójcy, to był honor
Mimo paru niebagatelnych wad Death of the Outsider w ostatecznym rozrachunku wypada bardzo, bardzo dobrze. Zresztą można wspomniane minusy do pewnego stopnia wybaczyć, zważywszy że Arkane Studios w dziesięć miesięcy uwinęło się ze zrobieniem gry, która jest wielkości prawie połowy Dishonored 2.
Tak więc francuski deweloper utrzymał poziom właściwy „Zniesławionemu” – i jest to niemały wyczyn, bo Arkane zawiesiło sobie poprzeczkę naprawdę wysoko. Dla wszystkich fanów serii Dishonored Death of the Outsider to pozycja absolutnie obowiązkowa. Reszcie graczy, którzy są złaknieni dobrej skradanki albo nie pogardzą soczystą akcją spod znaku magii i miecza w wydaniu pierwszoosobowym, też serdecznie polecam „Śmierć Odmieńca” – ale dopiero gdy przejdą poprzednie odsłony cyklu. Zamknięta właśnie opowieść o Corvo, Emily, Daudzie i reszcie mieszkańców fascynującego Cesarstwa Wysp zasługuje na to, by poznać ją w porządku chronologicznym, od początku do mającego w tym momencie miejsce końca.
O AUTORZE
Dishonored: Death of the Outsider przeszedłem w nieco ponad 12 godzin, przeczesując w miarę uważnie zakamarki Karnaki, kryjąc się w cieniu, unikając rozlewu krwi i szukając możliwie najbardziej wymyślnych sposobów zaliczania misji. Wcześniej spędziłem grubo powyżej 50 godzin z dwiema poprzednimi odsłonami serii (wliczając w to dodatki do pierwszej z nich), w czasie których zapałałem do Dishonored miłością posępną, ale żarliwą.
ZASTRZEŻENIE
Kopię gry Dishonored: Death of the Outsider w wersji PC otrzymaliśmy bezpłatnie od polskiego wydawcy, firmy Cenega.