DiRT Showdown Recenzja gry
autor: Przemysław Zamęcki
Recenzja gry DiRT Showdown - minimum rajdów, dużo destrukcji
Codemasters jakiś czas temu dostało zadyszki i najwyraźniej wciąż nie może wrócić do pełni sił. Sytuacji nie poprawia arcade'owy DiRT.
- niezobowiązująca „ścigałko-rozwałka” dla każdego;
- oprawa wizualna i sprawny silnik graficzny.
- prawie wszystko to już było i to w lepszym wydaniu (DiRT 3);
- irytujące elementy poprzednich części nadal irytują;
- tryb totalnej rozwałki nie wywołuje większych emocji;
- mało ciekawe i zbyt proste trasy;
- multiplayer jedynie dla ośmiu graczy.
Codemasters zasnęło snem zimowym i chyba nie za bardzo zamierza się obudzić. Gracze od dawien dawna oczekują najdrobniejszej choćby zapowiedzi kontynuacji niezłego GRiD-a, a tymczasem brytyjska firma konsekwentnie stara się zatrzeć wspaniałe wspomnienia po marce Colin McRae, serwując kolejne DiRT-y. DiRT Showdown to skrzyżowanie najbardziej nielubianych elementów poprzedników oraz konsolowego Motorstorma i nieodżałowanego FlatOuta 2. Skąd ten pesymistyczny nastrój, skoro autorzy wzorowali się na najlepszych w kategorii wyścigów arcade?
Żeby jednak oddać tej produkcji sprawiedliwość, podzieliłem tekst na dwie części – pierwszą przeznaczoną dla byłych fanów serii, utwierdzającą ich w przekonaniu, że dobrze zrobili odwracając się plecami do Codemasters, i drugą, którą polecam przeczytać wszystkim tym, którzy chcą się niezobowiązująco zabawić przy całkiem niezłej grze. Zaczynamy.
Pesymista za kółkiem
Założę się, że byli zwolennicy serii najbardziej cenili w niej to, że oferowała całkiem fajne podejście do rajdów. Nie jakoś specjalnie realistyczne, w końcu zarówno Colin McRae, jak i pierwszy DiRT nie stanowiły szczególnej konkurencji dla Richard Burns Rally, niemniej tak model jazdy, jak i cała otoczka związana z WRC miały w sobie ogromną magnetyczną moc. Śmierć Colina zakończyła etap realistyczny i od czasu podpisania umowy z Kenem Blockiem, amerykańskim mistrzem sztuczek samochodowych, coraz bardziej mamy do czynienia ze zwykłym arcade. Showdown idzie jeszcze dalej, zupełnie porzucając rajdy i skupiając się na tych elementach, które swojscy gracze nazwali hamburgeryzacją – widowiskowej, kolorowej rozwałce w specjalnie do tego przeznaczonych trybach rozgrywki.
Czego tu nie ma. Pozawijane w ósemki krótkie tory, na skrzyżowaniach których dochodzi do efektownych kolizji, wyścigi z poustawianymi pośrodku trasy stosami opon, które po uderzeniu w nie odlatują gdzieś w siną dal (skojarzenie z FlatOutem jak najbardziej właściwe), tryby eliminacji i dominacji, a wszystko to przy akompaniamencie rozmaślania oponentów, przy czym każdej akcji taranowania towarzyszy stosowny napis na pół ekranu. T-Bone! Slide! DziaBonG!
Jeszcze ostrzej jest w specjalnie dla Showdown przygotowanych trybach, wzorowanych na tak wyczekiwanym przez wielu następcy Destruction Derby. Na unikatowych, zamkniętych arenach sypie się blacha, lecą iskry, każde skuteczne przywalenie w innego zawodnika przynosi dorobek punktowy. A wszystko to na czas. Nieco podobna zabawa odbywa się na platformach, gdzie naszym zadaniem, niczym w walce sumo, jest spychanie pozostałych aut. Każde zepchnięcie przysparza punktów, podobnie zresztą jak i bardzo niebezpieczne przebywanie na krawędzi takiej „maty” oraz w samym jej środku. Jakby tego mało, w jednym z trybów zamkniętej areny jesteśmy celem dla wszystkich pozostałych pojazdów – komu uda się najdłużej przetrwać, ten wygrywa. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie jeden istotny szczegół: samochody, w tym nasz, respawnują się, co niszczy emocje i wyklucza z rozgrywki jakiś element taktyczny. Liczy się, żeby mocno przywalić. A jak ktoś przywali w nas, to trudno, za chwileczkę dostaniemy nieśmiganą nówkę.
Dostępne trasy nie mają większego znaczenia. To znaczy ich otoczka bywa nawet bardzo ciekawa, ale niewielkie zróżnicowanie, brak rozbudowanej elewacji i szerokie zakręty nie sprzyjają niezapomnianym emocjom. Same furkoczące na prawo i lewo opony to za mało.
Uproszczono nawet bardziej niż w „trójce” model jazdy. Nie, żeby samochody zachowywały się jak kartonowe pudła, ale wyraźnie widać, że teraz jest jeszcze łatwiej. Szczególnie uderza to w zawodach, w których zasiadamy za kierownicą rajdowych cudeniek i niczym w rasowej gymkhanie kręcimy bączki wokół palików. Wymuszenie na samochodzie tego, co ma robić, jest dziecinnie proste. A propos tego ostatniego, to specjalny tryb Joyride pozwala pobawić się na dwóch placykach przygotowanych do wykonywania różnych sztuczek, na których przy okazji szukamy znajdziek. Problem w tym, że dokładnie to samo było w Dircie 3. Oj, nie wysilili się autorzy. Przy okazji dodam, że wykastrowano widok z kamery w kabinie. Pozostał tylko ten zza samochodu i z podszybia. Tak, wiem, auć.
Jakby na domiar złego, gra przez cały czas stara się trzymać nas online, co przejawia się głównie sugestią połączenia z Racenet – odpowiednikiem autologa z serii Need for Speed. Sam multiplayer jest w porządku, można ścigać się z rywalami w tych samych trybach co w grze dla jednego użytkownika. Żeby nie było zbyt różowo i tutaj Codemasters włożyło palec między drzwi. Przy totalnej rozwałce kilku pojazdów pojawiają się przekłamania i lagi. Wobec takiego babola nic dziwnego, że zabawę ograniczono jedynie do ośmiu osób, co przy obecnie panujących standardach wydaje się dalece niewystarczające.
DiRT Showdown zawiera wszystko, co tak bardzo nie podobało się wielu osobom w dwóch poprzednich częściach. Ileż to słusznych kubłów pomyj wylano na irytującego typka, pokrzykującego do nas z tylnego siedzenia przeróżne głupoty i komentującego aktualną sytuację na drodze. Będę okrutny – typ wraca i ze zdwojoną siłą daje o sobie znać.
Optymista wciska gaz do dechy
DiRT Showdown został pomyślany jako gra dla wszystkich. Tytuł, w który bez żadnej spiny może zagłębić się każdy i z bananem na twarzy kasować wozy przeciwników. Żadnego przejmowania się mechaniką jazdy, widokami zza kierownicy – tylko gięcie blachy, latające iskry i wydawanie zarobionych w zawodach pieniędzy na kupno nowych oraz ulepszanie już posiadanych pojazdów.
W tym wszystkim Showdown jest naprawdę dobry, a co najważniejsze, w tej chwili nie ma konkurencji. Samochody mkną do mety przy akompaniamencie ryku silników i odpadających elementów karoserii, feeria wybuchów towarzyszy wszystkim hopkom, ci, którym się nie udało, tarasują tor dymiącymi wrakami. Trzeba mieć oczy szeroko otwarte, bo przy tak niestabilnych warunkach panujących na drodze nietrudno o zmianę pozycji z lidera na ogon stawki. Szczególnie emocjonujące są wyścigi na torach wygiętych w ósemki, gdzie każde skrzyżowanie może zakończyć zabawę.
Wraca także taranowanie piankowych bloków, ale w zupełnie nowej wersji. Teraz niszczymy je kolorowymi seriami wskazanymi na ekranie. Wyzwanie jest pasjonujące i chyba najtrudniejsze w całej grze. Oczywiście wygrywa ten, komu w krótszym czasie uda się zaliczyć wszystkie kolory.
Nie znajdzie się też osoba, która nie byłaby pod wrażeniem zastosowanego silnika graficznego. Pomimo licznych detali jest arcypłynnie, nic nie chrupie nawet przy megakolizjach. Co prawda być może odbywa się to kosztem uproszczonej fizyki, no ale nie zapominajmy, że z założenia miało to być czyste arcade, samochodowy wygrzew. I tak właśnie jest.
Jeżeli nigdy nie kręciły Cię realistyczne rajdy, WRC i inne szmery bajery, DiRT Showdown jest grą dla Ciebie. Tytuł oferuje wylewające się z ekranu tony miodu i stanowi całkiem przyjemną propozycję dla fanów FlatOuta. Z pewnością nie przebija Ultimate Carnage czy Motorstorma, ale – że się tak wyrażę – „ma swoje momenty”.
Dla osób mających Colina i poprzednie DiRT-y w małym paluszku to tylko odcinanie kuponów i strata czasu. Można spróbować bez obawy o zatrucie organizmu, ale raczej ze świadomością faktu, że niewiele tu innowacji, a mechanika jazdy uległa jeszcze większemu uproszczeniu. Paradoksalnie DiRT Showdown może być dla Was światełkiem w tunelu – tak zręcznościowy skok w bok rodzi nadzieję na powrót poważniejszego podejścia autorów do głównej serii.