Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM

Call of Duty: Vanguard Recenzja gry

Recenzja gry 5 listopada 2021, 02:00

Recenzja gry Call of Duty: Vanguard - tylko dla największych fanów serii

Najnowszy Call of Duty: Vanguard to poprawna strzelanka w singlu i powtórka z rozrywki w multi. Nie zaskakuje ani na plus, ani na minus, co czyni z niej nieco bladą, łatwą do zapomnienia odsłonę.

Recenzja powstała na bazie wersji PS5. Dotyczy również wersji PC, XSX, PS4, XONE

PLUSY:
  1. widowiskowe bitwy w kampanii singlowej;
  2. zróżnicowane lokacje dzięki wizytom na czterech znanych frontach drugiej wojny światowej;
  3. świetny model strzelania wprost z Modern Warfare, jeszcze lepszy z padem od PS5;
  4. bardzo ładna oprawa audiowizualna z dobrze wyreżyserowanymi cutscenkami i bogatymi w detale lokacjami;
  5. aż 20 map w multiplayerze (częściowa destrukcja otoczenia potrafi nieco zmienić ich wygląd);
  6. niezliczona ilość rzeczy do odblokowywania i wyzwań w grze sieciowej.
MINUSY:
  1. dziwne, niedokończone mechaniki rozgrywki w kampanii fabularnej;
  2. trochę rozczarowujący główny wątek krótkiej na 5 godzin kampanii;
  3. tryb zombie uboższy i nudniejszy niż zwykle;
  4. mnóstwo historycznych nieścisłości i brak klimatu drugiej wojny światowej w trybie multiplayer.

Coroczne premiery nowych odsłon Call of Duty to zarówno ogromna zaleta, jak i największe przekleństwo tej słynnej serii strzelanek. Plusem jest fakt, że fani cyklu nie muszą długo czekać na świeżą porcję zawartości i dobrej zabawy. W przypadku wielu innych graczy tak krótki czas pomiędzy kolejnymi częściami doprowadził jednak do pewnego uodpornienia się na magię CoD-a, do zobojętnienia na wieści o kontynuacjach. Zwłaszcza teraz jest to szczególnie odczuwalne, kiedy dostajemy trzecią już grę z cyklu wykorzystującą identyczny rozkład menu oraz interfejs ekranowy. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że to znowu to samo, tylko z inną warstwą lukru na wierzchu.

Call of Duty: Vanguard pozostawiło mnie w zasadzie... niewzruszonego. Ukończyłem widowiskową strzelankę, która jednak nie wzbudziła we mnie absolutnie żadnych większych emocji. To nie jest gra zła, ale nie jest to też gra pod jakimś względem wybitna. Jej największą wadą wydaje się chyba to, że nie próbuje w żaden sposób pokonać poprzeczki, zawieszonej wysoko przez ciągle świetne Modern Warfare z 2019 roku, czy choćby do niej doskoczyć. W kampanii nie ma tak zapadających w pamięć scen jak słynne „zielone misje” z MW, nie ma ciekawych rozwiązań w stylu wyborów moralnych z Black Ops – Cold War. Multi z kolei przypomina uboższy reskin Modern Warfare. Vanguard to prostu trochę poprawnego strzelania w ładnej grafice... i tyle.

Choć może nie do końca, bo znowu dostajemy trzy odrębne moduły Call of Duty: krótką kampanię singlową, aż 20 map w multiplayerze oraz tryb z nazistowskimi zombie. Ponadto Vanguard powraca do korzeni serii, a więc czasów drugiej wojny światowej oglądanej z perspektywy kilku żołnierzy. Czy jest więc szansa, że chociaż jeden z tych elementów może przekonać do siebie umiarkowanego fana CoD-a?

Singiel z „epickimi” momentami...

Na początku od razu wyprostujmy dwie rzeczy. Kampania singlowa nie podejmuje tematu żadnej alternatywnej historii drugiej wojny światowej, jak donosiły niektóre plotki, oraz należy do tych króciutkich – jej przejście na normalnym poziomie zajęło mi raptem 5 godzin. Wszystko zaczyna się w 1945 roku, w trakcie ostatnich chwil Trzeciej Rzeszy, kiedy poznajemy głównych bohaterów i ich tajną misję – rozpracować tajemniczą operację Feniks. Wykorzystując znany chwyt z retrospekcjami, autorzy opóźniają poznanie finału poprzez serwowanie scen z wcześniejszymi losami czwórki pierwszoplanowych żołnierzy. Dzięki temu mamy znowu okazję trafić na najsłynniejsze fronty drugiej wojny, takie jak Stalingrad, Pacyfik, Afryka Północna i Normandia.

I generalnie te krótsze, małe historyjki są sercem trybu fabularnego i wypadają o wiele lepiej niż główny wątek. Na samym początku pojawia się jeszcze nadzieja, że nasz antagonista – Hermann Freisinger – będzie wyrafinowanym przeciwnikiem na miarę Hansa Landy z Bękartów wojny, ale szybko okazuje się, że to typowy, przerysowany do bólu psychol. Który zresztą i tak usuwa się na dalszy plan, a jego zastępca wcale nie jest ciekawszy. Śledzenie fabuły ratują dopieszczone od strony technicznej cutscenki. Montaż, ujęcia kamery, motion capture, jakość i ilość detali w pomieszczeniach, oświetlenie – wszystko to jest najwyższej jakości, klasa sama dla siebie.

We frontowych historiach jest wiele scen, w których jesteśmy małym trybikiem w wojennej machinie.

Esencją kampanii single player okazują się losy poszczególnych żołnierzy – pilota w bitwie o Midway, brytyjskiego spadochroniarza w Normandii, „szczura Tobruku” w Afryce i rosyjskiej snajperki w Stalingradzie. Mamy okazję poznać ich charaktery oraz motywację do walki i mimo paru niewielkich zgrzytów z patosem czy nadmiarem poprawności politycznej dobrze się to ogląda. A prawdziwą wisienkę na torcie stanowią widowiskowe sekwencje jakiegoś szturmu w trakcie każdej retrospekcji.

Na ekranie widać wtedy naprawdę tłum żołnierzy i czuć, że jest się tylko małym trybikiem w wojennej machinie. Są krzyki, eksplozje, ogólny chaos bitewny oraz świetny feeling strzelania, dzięki silnikowi i patentom z Modern Warfare. Zwłaszcza wszystkie jednostrzałowe karabiny oraz rewolwery dają poczucie ogromnej mocy obalającej jednej kuli, a potęguje to jeszcze pomysłowe wykorzystanie silniczków w triggerach pada od PlayStation 5. Świetne wrażenia podkreśla naprawdę dobra oprawa graficzna. Ilość detali, eksplozje i efekty cząsteczkowe potrafią stworzyć klimat prawdziwej wojennej zawieruchy.

Są swastyki, nie ma „wygładzania” historii, ale główny antagonista okazuje się „drewniany i płaski” – szybko się o nim zapomina.

...i dziwnymi pomysłami

Niestety, Call of Duty: Vanguard ma też trochę niepotrzebnych mechanik. Nie wiem, czy to jakieś pozostałości po wcześniejszych planach i pomysłach, których ostatecznie w pełni nie wykorzystano, czy po prostu niezbyt trafione decyzje, ale kampania mogłaby doskonale się bez nich obejść. Przykładowo dwóch z naszych bohaterów dysponuje nadludzkimi supermocami, pojawiającymi się do znudzenia w innych grach. Jeden włącza „wiedźmiński zmysł” albo coś w stylu wizji predatora w bieli i czerni, by dostrzec niewidocznych akurat wrogów i spowolnić czas podczas strzelania. Drugi z kolei wyświetla parabolę lotu granatu, co przydaje się tylko w jednym oskryptowanym momencie. A dlaczego inni nie mają swoich supermocy...?

W trakcie bitwy o Midway przychodzi nam pilotować samolot w widoku z kamery w kokpicie i etap ten z miejsca wygrywa nagrodę za najbardziej toporne sterowanie wszech czasów. Twórcy poświęcili nawet jeden klawisz na padzie, byśmy mogli błyskawicznie przełączać się pomiędzy naturalnym kierunkiem sterowania a odwróconym, jednak ani tak, ani tak nie jest dobrze. To moment, w którym toczymy bitwę z własnym samolotem, podczas gdy japońska armada fruwa dookoła i czeka, aż minie ustawowy czas potrzebny do zakończenia skryptu.

Są chwile bez walki, kiedy akcja zwalnia. Wtedy można nacieszyć oczy świetnymi detalami w lokacjach.

Najbardziej zabójcze okazują się jednak psy. Hitlerowskie owczarki niemieckie zwiastują natychmiastowy zgon, gdy tylko podbiegną do nas na odległość metra, w przeciwieństwie do kuli karabinowej lub bliskiej eksplozji granatu. Mam wrażenie, że zabrakło tu czasu na stworzenie jakiejś animacji odpychania gryzącego nas zwierzaka, co jest od dawna standardem w większości gier. Biegnące psy pozostawiono, a braki w assetach zastąpiła plansza „game over”. Jest jeszcze, o dziwo działająca, opcja wydawania rozkazów kompanom, np. by skupili ogień nieprzyjaciela na sobie i ułatwili nam podejście, ale ponownie wygląda to na niedokończony system zrobiony na pół gwizdka, dostępny jedynie w paru momentach. Tak jakby chciano naśladować Brothers in Arms, ale niezbyt to wyszło.

Ogólnie singiel wzbudza mieszane odczucia. Graficznie jest zdecydowanie lepiej niż w CoD-zie: WWII, a strzelanie wydaje się przyjemniejsze, bardziej „soczyste”. Scenariusz z kolei okazuje się gorszy, jednak na pewno bardziej zróżnicowany, jeśli chodzi o lokacje, i obfitujący w spektakularne momenty – sporadycznie psute przez wspomniane dziwne patenty. To ogólnie fajna rozgrzewka przed spędzeniem wielu godzin w multiplayerze.

Spacer po pokładzie lotniskowca – chyba Battlefield miał coś podobnego. ;)

Nowe stare szaty Modern Warfare w multi

Multi w kontrolowanych warunkach

Z obowiązku muszę wspomnieć, że moje odczucia związane z multiplayerem oparte są wyłącznie na wrażeniach z sesji na uruchomionych w tym celu serwerach przed premierą gry, na jaką zostali zaproszeni dziennikarze. Graliśmy we własnym gronie, a więc raczej na pewno nie było mowy o jakichś cheaterach lub kombinatorach i trudno powiedzieć, jak będzie wyglądał faktyczny stan tego trybu jakiś czas po premierze.

Multiplayer w Vanguardzie to praktycznie ten z Modern Warfare, tylko z kosmetycznymi zmianami. Współczesną broń oraz mundury zastąpiono tymi z okresu drugiej wojny światowej. Co to oznacza? Zaletą jest na pewno ta sama rewelacyjna mechanika strzelania. Odrzut, animacje przeładowań, dźwięki, możliwość szybkiego oparcia karabinu o framugę czy elementy otoczenia – wszystko to tu jest i działa wyśmienicie. W połączeniu z destrukcją wybranych elementów otoczenia podczas prucia seriami stwarza niezły klimat i po prostu sprawia frajdę. Takie samo jest również tempo rozrywki – szybkie, dynamiczne, z relatywnie niskim „time-to-kill”, co powoduje, że fragi wpadają łatwo i często.

Twórcy CoD-a musieli jednak zmierzyć się z dostosowaniem drugiej wojny światowej do realiów obowiązujących w dzisiejszych rozgrywkach sieciowych, co nie bardzo idzie ze sobą w parze. W rezultacie musimy liczyć się znowu z nierealnymi modyfikacjami broni, wzbogaconej o wszelkiej maści kolimatory, tłumiki, kolby i tak rozpaczliwe pomysły jak różne kolory pasków na rączce broni (czarne lub brązowe), co oznacza gumowy bądź skórzany chwyt i nieznacznie zmienia statystyki. Poza tym do odblokowania są kolorowe kamuflaże (skórki) – i jak można się domyślić, w tej kwestii gra dopiero zaczyna się rozkręcać.

Sterowanie samolotem to istny horror i bitwa ze swoją maszyną.

W trybach zabawy oprócz klasycznych deathmatchy czy „zabójstw potwierdzonych” mamy różne warianty zdobywania i obrony punktów, w tym całkiem ciekawy nowy tryb (Patrol), w którym flaga magicznie sama podróżuje po mapie! Trudno doszukiwać się w tym jakiegoś klimatu walk z drugiej wojny, ale radocha z radosnego fragowania jest niemała. Zwiększa się jeszcze bardziej, gdy na tak samo nieduże mapy trafia 24 graczy (mecze typu „blitz”) zamiast standardowych 12 (mecze taktyczne). Wtedy zaczyna się istna sieciowa rzeź i fala za falą killstreaków, czyli ataków obszarowych za nieprzerwane serie zabójstw. Innymi słowy, kwintesencja multi w CoD-zie w pełnej krasie – albo się to lubi, albo nie.

Dla fanów bardziej emocjonującej i taktycznej rozgrywki przygotowano zupełnie nową jej formę – Champion Hill. Tutaj dwie dwu- lub trzyosobowe ekipy pojedynkują się na niewielkiej mapie w serii rund, aż z ośmiu zespołów wyłoni się jeden najlepszy. Mimo że jest tu pewna mechanika ekonomii i kupowanie na początku broni oraz wyposażenia, Champion Hill najbardziej skojarzył mi się z paintballowym speedballem. Jak można się domyślić, granie z przypadkowym towarzyszem i bez komunikacji to niezła ruletka. W tym trybie najlepiej odnajdą się zgrane ekipy znajomych lubiących sportową rywalizację.

Feeling strzelania jest świetny, zwłaszcza z karabinów i rewolwerów.

I tak w sumie można by podsumować multi w Call of Duty: Vanguardziesportowe mecze lub radosne fragowanie na mapach nawiązujących klimatem do drugiej wojny światowej, a więc głównie w lokacjach poznanych w kampanii singlowej. Oczywiście jest jeszcze integracja z darmowym modułem Warzone, nadchodzące sezony i tony kosmetycznych dodatków. Jeśli ktoś lubi szybki multiplayer z CoD-a, na pewno spędzi tu mnóstwo czasu. Nieprzekonani raczej nie znajdą nic, co by skłoniło ich do zmiany zdania.

Gdzie ci zombie z tamtych lat?

Wśród trzech modułów składających się na Vanguarda najmniej spodobał mi się tryb zombie, a konkretnie nowości, jakie twórcy ze studia Treyarch wprowadzili do tej formy kooperacyjnej zabawy z hordami umarlaków. Po pierwsze, w dniu premiery dostajemy zaledwie przedsmak zombiaków, bo wątek fabularny oraz tradycyjny easter egg do odkrycia zawita tu dopiero w grudniu, wraz ze startem pierwszego sezonu nowego CoD-a.

Multi to powtórka z Modern Warfare, tyle że w drugowojennych klimatach. Jest ciasno, szybko i niezbyt taktycznie.

Po drugie, formuła rozgrywki tym razem nieco się zmieniła. Zamiast wykonywać określone czynności na jednej mapie i otwierać kolejne przejścia, trafiamy do czegoś w rodzaju huba w centrum Stalingradu. Tam, oprócz możliwości usprawniania broni i kupowania różnych ulepszeń, znajdziemy kilka przejść będących portalami. Ze Stalingradu teleportujemy się więc do niewielkich lokacji bazujących głównie na mapach multiplayerowych, gdzie do wykonania jest jakieś zadanie. Może to być wyeliminowanie konkretnej liczby zombie albo kopia trybu Gambit z Destiny – zbieranie orbów zostawianych przez zabijane żywe trupy i deponowanie ich w specjalnych bankach.

Koniec zadania oznacza powrót do huba, uzupełnienie zasobów i skok przez kolejny portal. Wszystko jest oczywiście odpowiednio klimatyczne, mroczne i okultystyczne, niemniej do takiego cyklu szybkich rund prędko wkrada się monotonia. Po pewnym czasie miałem wrażenie, że częściej oglądam psychodeliczną animację przechodzenia przez portal maskującą ładowanie się mapy, niż pruję do umarlaków. Zaliczanie zadań powiększa obszar huba w Stalingradzie, zombie stają się coraz większymi gąbkami na pociski – i to w zasadzie tyle... Na konkrety, fabułę i easter eggi trzeba czekać do grudnia. Po tym, co na starcie oferowały w tym trybie poprzednie odsłony CoD-a, trochę się rozczarowałem.

Czy CoD w drugowojennych klimatach ma jeszcze sens?

Szkoda, że twórcy Call of Duty nie przypatrzyli się dobrze, co dzieje się na rynku ze strzelaninami odwołującymi się do okresu drugiej wojny światowej. Uznaniem cieszą się produkcje sieciowe na wielką skalę z setką graczy, stawiające na większy realizm, takie jak Hell Let Loose czy Post Scriptum, a wszelkie klony Medal of Honor i pierwszych CoD-ów znikają pod masą mieszanych recenzji na Steamie.

Taktykę zarezerwowano dla kameralnych pojedynków z kupowaniem uzbrojenia przed meczem.

Wciskanie tych klimatów na siłę do rozgrywki rodem z Modern Warfare moim zdaniem mija się z celem, bo mechaniki będą musiały być w wielu aspektach ograniczone – i właśnie na to cierpi Vanguard. Choć miło było powrócić na dawne fronty w tych paru momentach kampanii singlowej, w multiplayerze wolałbym albo współczesne klimaty, albo przygotowanie drugowojennej rozgrywki od podstaw, z zupełnie innymi mechanikami. Robienie reskinów poprzednich odsłon tylko po to, by dobrze integrowały się z darmowym Warzone’em, być może sprawdza się w wynikach finansowych, ale na pewno nie przyczynia się do powstawania zapadających w pamięć produkcji. O Vanguardzie zapewne szybko zapomnę.

Dariusz „DM” Matusiak

O AUTORZE

Z przedpremierową wersją Call of Duty: Vanguarda spędziłem łącznie jakieś 10 godzin. Z tego 5 zajęło mi ukończenie trybu fabularnego na normalnym poziomie trudności, a drugie 5 poświęciłem multiplayerowi i zombie podczas otwartych dla dziennikarzy sesji. Vanguard spodobał mi się pod względem wizualnym i technicznym, ale daleko mi do zachwytów, jakich nie szczędziłem ostatniemu Modern Warfare. To porządna, jednak niczym niewyróżniająca się strzelanka, o której zapomnę chyba szybciej niż o WWII.

ZASTRZEŻENIE

Kopię gry Call of Duty: Vanguard otrzymaliśmy nieodpłatnie od firmy Kool Things, obsługującej w Polsce Activision.

Dariusz Matusiak

Dariusz Matusiak

Absolwent Wydziału Nauk Społecznych i Dziennikarstwa. Pisanie o grach rozpoczął w 2013 roku od swojego bloga na gameplay.pl, skąd szybko trafił do działu Recenzji i Publicystki GRYOnline.pl. Czasem pisze też o filmach i technologii. Gracz od czasów świetności Amigi. Od zawsze fan wyścigów, realistycznych symulatorów i strzelanin militarnych oraz gier z wciągającą fabułą lub wyjątkowym stylem artystycznym. W wolnych chwilach uczy latać w symulatorach nowoczesnych myśliwców bojowych na prowadzonej przez siebie stronie Szkoła Latania. Poza tym wielki miłośnik urządzania swojego stanowiska w stylu „minimal desk setup”, sprzętowych nowinek i kotów.

więcej

Recenzja gry Indiana Jones and the Great Circle - Indy powraca, choć z kryzysem tożsamości
Recenzja gry Indiana Jones and the Great Circle - Indy powraca, choć z kryzysem tożsamości

Recenzja gry

Indiana Jones i Wielki Krąg zabierze Was na epicką wyprawę po trzech kontynentach, dobrym fanserwisie, wielu błędach i kilku niedopracowanych mechanikach. Zapnijcie pasy, bo nachodzą turbulencje.

STALKER 2: Heart of Chornobyl - recenzja. Po 70 godzinach to wciąż gra, którą kocha się pomimo wad
STALKER 2: Heart of Chornobyl - recenzja. Po 70 godzinach to wciąż gra, którą kocha się pomimo wad

Recenzja gry

Po latach oczekiwań STALKER 2: Heart of Chornobyl w końcu ponownie zaprasza do czarnobylskiej Zony. Ogrom i surowe piękno tego świata miażdży większość innych open worldów, ale sequel ugina się też pod ciężarem błędów i niedoróbek technicznych.

Recenzja Call of Duty: Black Ops 6 - dobry kandydat na najlepszego współczesnego COD-a
Recenzja Call of Duty: Black Ops 6 - dobry kandydat na najlepszego współczesnego COD-a

Recenzja gry

Po zeszłorocznej porażce Call of Duty wraca do formy w Black Ops 6. Nowa odsłona błyszczy zupełnie nową mechaniką poruszania się, która rządzi w multiplayerze, i kompletnie zaskakuje paroma motywami w kampanii fabularnej. I jeszcze jest w Game Passie!