Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM

Borderlands: The Pre-Sequel! Recenzja gry

Recenzja gry 13 października 2014, 14:00

autor: Luc

Recenzja gry Borderlands: The Pre-Sequel! - Destiny na wesoło

Po rewelacyjnym Borderlands 2, przed kolejną odsłoną serii stało szalenie trudne zadanie. Historia Przystojnego Jacka jest nie lada gratką dla fanów uniwersum, ale czy to wystarczyło abyśmy w nowej części odlecieli w kosmos?

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

PLUSY:
  • Claptrap!
  • Nowa, szalenie dynamiczna mechanika walki;
  • Intrygująca i wiele wyjaśniająca historia;
  • Zróżnicowani i wymagający wrogowie;
  • Każdy zebrany przedmiot można wykorzystać!
  • Oprawa dźwiękowa na bardzo wysokim poziomie;
  • Ciekawie zaprojektowane misje poboczne;
  • Mnóstwo absurdalnego humoru i świetnych dialogów;
  • Nowe rodzaje broni oraz umiejętności dają mnóstwo frajdy.
MINUSY:
  • To wciąż ten sam, starzejący się silnik graficzny...
  • Niezmieniony system wspólnego lootu w trybie kooperacji;
  • Znacznie krótsza i mniej barwna niż poprzednia odsłona.

Miliony sprzedanych egzemplarzy i gigantyczne grono fanów nigdy nie biorą się znikąd. Studio Gearbox już wprawdzie wcześniej maczało palce w seriach takich, jak Half-Life czy chociażby Brothers in Arms, ale to Borderlands zapewnił im największy rozgłos. Pierwsza odsłona została przyjęta nadspodziewanie ciepło – gracze z miejsca pokochali humorystyczną konwencję, wylewające się z ekranu epickie przedmioty i ogromną swobodę zmiksowaną z mnóstwem strzelania. Wydana trzy lata później „dwójka” pokazała jednak, że wszystko to można zrobić jeszcze lepiej i na jeszcze większą skalę. Raz sprawdzoną formułę rozbudowano i poprawiono niemal w każdym calu, zapewniając fanom setki godzin świetnej zabawy, którą dodatkowo wydłużał zestaw wyjątkowo udanych dodatków. Jednak w momencie, w którym oczywistością wydawać by się mogło stworzenie kontynuacji zwariowanej sagi, studio Gearbox oświadczyło, iż tej w najbliższej przyszłości nie zobaczymy. Zamiast tego w nasze ręce trafił The Pre-Sequel!, spajający wydarzenia widziane w dwóch poprzednich odsłonach.

A taki był przystojny…

Tym razem opowiedziana historia rozgrywa się w całkowicie nowym miejscu. Żądni sławy i bogactw bohaterowie trafiają na Elpis – księżyc doskonale wszystkim znanej planety Pandora. Przed postawieniem na nim pierwszych kroków trafiamy jednak w sam środek małego piekła, które rozpętało się właśnie na pokładzie Heliosa – stacjonującej w okolicy kosmicznej bazy korporacji Hyperion. To właśnie jeden z jej pracowników, niejaki Jack, ściągnął na miejsce czwórkę poszukiwaczy Krypty, kusząc ich obietnicami niezapomnianej przygody. Zanim oddamy się polowaniu na niewyobrażalne skarby, musimy uporać się więc z atakującymi stację fanatykami, określającymi siebie mianem Legionu Straceńców. Dlaczego obrali sobie za cel akurat ten obiekt? I dlaczego tak usilnie próbują zgładzić naszego zleceniodawcę oraz zniszczyć wspomniany księżyc? Odpowiedzi na te pytanie wydają się póki co nieistotne, na szali znajdują się bowiem miliony niewinnych istnień. Jack nie chcąc dopuścić do katastrofy, rozpoczyna więc wraz z najętymi poszukiwaczami wyzwoleńczą krucjatę.

Jak doszło do krwawych rządów Jacka? Wbrew pozorom nie wszystko jest tu czarno-białe!

Wraz z postępem rozgrywki odkrywamy kolejne sekrety, a także zbliżamy się do pierwotnego celu naszej misji, czyli odkrycia legendarnej Krypty. Podążając za rozkazami, nieuchronnie zagłębiamy się w coraz bardziej skomplikowaną intrygę, wiodącą nas ku miejscu, w którym mierzymy się z siłami o jakich nikomu się nie śniło. Jednocześnie obserwujemy powolną przemianę Jacka. Z zarozumiałego, choć niczym niewyróżniającego się programisty Hyperiona, w bezwzględnego despotę, którego znamy z Borderlands 2. Cała historia została stworzona z zaskakującym rozmachem – mimo że nigdy nie odgrywała w serii najistotniejszej roli, w przypadku The Pre-Sequel! potraktowano ją wyjątkowo poważnie. Główny wątek bardzo dokładnie wyjaśnia najistotniejsze wydarzenia z poprzednich części, świetnie wypełniając dotychczasowe luki w uniwersum. Nie wszystkie z nich wytłumaczono równie szczegółowo, w grze pełno jest odniesień do postaci i sytuacji z „jedynki” oraz „dwójki” – i to nie tylko za sprawą samych dialogów, ale także wyjątkowo częstych przerywników filmowych.

Nowoczesne technologie już w uniwersum Borderlands wylądowały, ale graficznie tytuł niestety pozostaje w tyle.

Deus ex machina

Recenzja gry Borderlands: The Pre-Sequel! - Destiny na wesoło - ilustracja #2

Nazwa księżyca, miejsca gdzie toczy się akcja Borderlands: The Pre-Sequel!, nie jest przypadkowa. Mianem Elpis określano bowiem w greckiej mitologii ducha nadziei uwięzionego na dnie puszki Pandory, czyli kobiety na cześć której ochrzczono planetę, na jakiej walczyliśmy w dwóch poprzednich częściach. Sama Elpis była córką Feme – bogini sławy, co dodatkowo wzmacnia symbolikę towarzyszącą nazewnictwu w całej serii.

No dobrze, ale kim są dzielni poszukiwacze walczący u boku Jacka? Zgodnie z tradycją zostali oni podzieleni na cztery odrębne klasy. I tak tym razem możemy wcielić się w Wilhelma – cyborga uzależnionego od mechanicznych przeszczepów, Nishę – zadziorną mistrzynię strzelania, Athenę – wysoce niebezpieczną zabójczynię oraz Claptrapa – gadatliwego, mechanicznego upierdliwca, stanowiącego zresztą ikonę serii. Co ciekawe, każdego z owych herosów widzieliśmy już w poprzednich odsłonach, co dodaje grze osobnego smaczku i pomaga zrozumieć ich późniejsze losy. Po wstępnym przetestowaniu wszystkich profesji, zdecydowałem się kontynuować grę oczywiście jako ten ostatni i okazał się to zresztą strzał w dziesiątkę. Choć pakiet umiejętności każdej z postaci jest szalenie ciekawy, szybko stało się jasne, że wybór irytującego robota jest jedynym właściwym. Wprawdzie cała czwórka dzięki nieustannym komentarzom zyskała niepowtarzalną osobowość, to jednak niekończące się wewnętrzne dialogi Claptrapa oraz jego absurdalne odpowiedzi biją absolutnie wszystko na głowę.

Od naciskania spustu faktycznie niekiedy trudno się powstrzymać.

Zwariowany humor (w jeszcze większych niż do tej pory ilościach) towarzyszy nam zresztą praktycznie przez całą rozgrywkę – począwszy od wspomnianych odzywek postaci, a na samych rodzajach misji kończąc. Te okazują się zresztą zaskakująco mocno zróżnicowane – większość wciąż polega na znalezieniu jakiegoś przedmiotu czy zabicia wskazanego przeciwnika, jednak obudowano je naprawdę interesującymi historyjkami. Kontynuując trend zapoczątkowany w „dwójce”, większość misji zlecają nam bardzo oryginalne postacie niezależne, zaś sami twórcy mocno przyłożyli się do tego, aby gracze nie czuli się znużeni podczas ich wykonywania. I tak przyjdzie nam wziąć udział w sesji fotograficznej, rozklejać plakaty, łapać sprzątające roboty, szukać piłek dla kosmicznego krykiecisty czy chociażby pomagać w budowie kosmicznej rakiety. Wszystko to okraszone mnóstwem przezabawnych dialogów oraz licznymi nawiązaniami do tak kultowych produkcji, jak Gwiezdne Wojny lub Family Guy.

Skok w nieznane

Odrobinę mniej zróżnicowanie prezentują się z kolei same lokacje, w których przyjdzie nam wypełniać poszczególne misje. O ile w przypadku poprzedniej odsłony zwiedzaliśmy pełną paletę barwnych obszarów, w przypadku The Pre-Sequel! przez niemal całą rozgrywkę jesteśmy zamknięci na stosunkowo podobnych do siebie terenach. Co prawda powierzchnia księżyca nie sprzyja artystycznym eksperymentom, ale ta sama uwaga odnosi się niestety także do pokładów kosmicznych stacji, na których się pojawiamy. Do tej stosunkowo krótkiej listy pod sam koniec dołącza nowy, spektakularny i tajemniczy krajobraz, niemniej nie zmienia to faktu, iż poza nielicznymi wyjątkami spędzamy większość czasu w bliźniaczo podobnych miejscach.

Szczęśliwie nie przeszkadza to w rozgrywce zbyt mocno, zwłaszcza podczas naciskania spustu. Nie chodzi tu jedynie o ciekawie skonstruowane potyczki z bossami (mimo wszystko często przypominające to, co widzieliśmy w Borderlands 2) i masę wymagających przeciwników, ale przede wszystkim o całkowicie nowy mechanizm walki. Czy to możliwe, aby przez dodanie pojedynczego elementu całkowicie uległ zmianie sposób, w jaki strzelamy? Jeżeli ktokolwiek miał co do tego jakieś wątpliwości, The Pre-Sequel! powinien rozwiać je już w przeciągu kilkudziesięciu pierwszych minut. Dzięki niskiej grawitacji dosyć swobodnie przemieszczamy się nad ziemią, wykonując gigantyczne skoki, lewitując nad przeciwnikami i spadając na nich z impetem w ramach tzw. „butt-slamu”. W teorii nie brzmi to być może szczególnie imponująco, ale w praktyce całość zyskuje jeszcze większą dynamikę. Strzelaniu w locie i sianiu zniszczenia po prostu nie ma końca, a fakt iż z podobnych taktyk korzystają także nasi wrogowie, czyni walkę w The Pre-Sequel! diametralnie inną od tego, co widzieliśmy do tej pory w serii.

Niska grawitacja sprawia, że walka w kooperacji jest jeszcze bardziej chaotyczna i satysfakcjonująca.

Gdzie to wszystko pomieścić?!

Parę innowacji czekało na mnie także w przypadku sypiącego się gęsto z przeciwników lootu. Od razu pragnę uspokoić wszystkich, którzy obawiali się totalnej kalki arsenału z poprzedniej odsłony. Owszem, kilka potężniejszych broni powraca, cała reszta wydaje się jednak skomponowana na nowo. Choć większość napotykanych pukawek stanowi zgrabny mix dotychczasowych modeli, to praktycznie wszystkie zostały całkowicie przemalowane, opatrzone świeżymi statystykami i okraszone oryginalnymi nazwami. Na pierwszy rzut oka można odnieść wrażenie, iż strzelamy „z tego samego, co zawsze”, jednak po bliższych oględzinach okazuje się, że twórcy mieli na tyle przyzwoitości, aby nie serwować nam skopiowanego ekwipunku. Do gry dodano więc nie tylko kilku nowych producentów, ale także całkowicie nowy rodzaj broni, oparty o laserowe promienie, a także efekt zamrażania przeciwników. Oba rozwiązania sprawiają zaskakująco dużo frajdy i mój Claptrap większość czasu spędził na wymierzaniu ciosów zlodowaciałym żołnierzom lub miotaniu wiązkami energii na lewo i prawo.

Recenzja gry Borderlands: The Pre-Sequel! - Destiny na wesoło - ilustracja #2

Już teraz wiadomo, iż Borderlands: The Pre-Sequel! otrzyma sezonową przepustkę na cztery największe dodatki. Oprócz nowych misji i broni, ujrzymy także więcej grywalnych postaci oraz zwiększony limit punktów doświadczenia. Niczego jeszcze oficjalnie nie potwierdzono, ale wszystko wskazuje na to, że piątą klasą będzie sobowtór samego Przystojnego Jacka! Za pełen pakiet DLC przyjdzie nam zapłacić równe 30$, zaś kupując każde z rozszerzeń osobno – po 10$ od sztuki.

Meg – odrażająca poczwara w charakterystycznym nakryciu głowy. Wiecie co robić!

W kwestii samych wypadających przedmiotów również zdecydowano się na zmiany. Wszystko za sprawą specjalnej maszyny, określanej wdzięcznym mianem „The Grinder”. To niepozorne cudeńko pozwala graczowi na przerabianie niepotrzebnych broni na znacznie potężniejsze odpowiedniki. Dzięki temu zbieranie teoretycznie zbędnych pukawek nareszcie zyskało sens i choć nasz plecak wciąż jest mocno ograniczony, możemy pozwolić sobie w tej sferze na odrobinę szaleństwa. Cały proces jest oczywiście mocno losowy i nie gwarantuje pożądanych efektów, ale dla zwolenników kolekcjonowania z żyłką do hazardu to istny raj na ziemi. Moją początkową ekscytację modyfikacjami w kwestii lootu, dosyć mocno ostudziło wypróbowanie trybu kooperacji. Granie w grupie jest nadal świetną zabawą, niestety wciąż mamy do czynienia z dzielonym systemem łupów. Zabawa w „kto pierwszy, ten lepszy” trwa więc w The Pre-Sequel! w najlepsze i o ile nie gra się jedynie z zaufanymi ludźmi, bez odpowiedniego refleksu, można pożegnać się z najciekawszymi nagrodami.

Jeden boss, dziesiątki nagród. I o to właśnie chodzi!

Recenzja gry Borderlands: The Pre-Sequel! - Destiny na wesoło - ilustracja #2

Pierwotny, standardowy kolor robotów bojowych Hyperiona mocno różnił się od tego, który widzieliśmy w Borderlands 2. Początkowo wszystkie maszyny były malowane na czerwono, podobnie jak jednostki z serii CL4P-TP, ostatecznie barwnik podmieniono jednak na jasny żółty. Powód? To po prostu ulubiony kolor Przystojnego Jacka.

Samych okazji do zdobycia epickiego ekwipunku podczas pierwszego przejścia gry mamy zresztą znacznie mniej niż w Borderlands 2. Historia nowej odsłony, choć wciągająca, jest znacznie krótsza niż poprzednio, a na dojście do wielkiego finału potrzeba „zaledwie” około 20 godzin. Samego głównego bossa można z kolei spokojnie pokonać bez większych problemów już w okolicach 25 poziomu. Na pocieszenie zostaje nam fakt, iż tym razem True Vault Hunter Mode wydaje się odrobinę lepiej zbalansowany, zarówno pod kątem nagród, jak i skalowania przeciwników, co dla samotnych wilków powinno stanowić nie lada gratkę. Całość zapewne zostanie wzbogacana i wydłużona przez planowane DLC, ale póki co potencjalna zabawa w The Pre-Sequel! jest znacznie krótsza niż w podstawowej wersji poprzedniej części.

Oby takich błędów było więcej!

Powrót do przeszłości

Żadnego kroku w tył nie da się z kolei zaobserwować w kwestii oprawy graficznej tytułu. Niestety, zmian na lepsze także. Gra wizualnie do złudzenia przypomina to, co widzieliśmy w roku 2012 i choć taki artystyczny styl ma swój specyficzny urok, trudno nie zauważyć, iż pod tym kątem dosyć mocno odbiega od współczesnych standardów. Silnik gry wprawdzie pozwala odpalać produkcję na wysokich detalach nawet na starszych maszynach, ale wiąże się to także ze stosunkowo kiepskimi teksturami, drewnianymi animacjami oraz całą masą gliczy i błędów, które niejako odziedziczono po „dwójce”. Niemniej, sytuacja na ekranie zazwyczaj zmienia się tak błyskawicznie, że kulejących szczegółów nie widuje się zbyt często.

Prawdziwa zabawa zaczyna się dopiero po ukończeniu głównego wątku.

Podobnie sprawa ma się zresztą z samą muzyką, towarzyszącą nam podczas przygód. W ferworze walki i przy hukach pocisków trudno wyłapać poszczególne nuty, ale kiedy cała zawierucha odrobinę się uspokaja, okazuje się, że w tym zakresie Jesper Kyd ponownie stanął na wysokości zadania. Brzmienia są bardzo klimatyczne i idealnie wpasowują się w nastrój panujący podczas przemierzania Elpis.

Ha! To działa!

Co więc w The Pre-Sequel! tak na dobrą sprawę otrzymujemy? Na pierwszy rzut oka to jedynie tytuł wyglądający niczym „dwójka”, który nie tylko jest krótszy oraz mniej barwny, ale i odziedziczył także kilka wad poprzednika. Jednak im więcej czasu spędzamy w grze, tym wyraźniej widać zmiany, które pojawiły się w nowej odsłonie: całkowicie nowy model walki, inne postacie, świeżą historię, sporo nowych broni, jeszcze zabawniejsze questy i przede wszystkim jeszcze więcej genialnego Claptrapa.

Jeżeli więc polubiliście się szaloną zabawę na Pandorze, ale przyziemne rozrywki z wolna zaczęły Was nużyć, koniecznie obierzcie kurs na księżyc – znajdziecie tam wszystko, co pokochaliście w Borderlands 2, ale podane w na tyle świeżej formule, aby ponownie móc spędzić na totalnej rozwałce kilkadziesiąt udanych godzin. A kto wie, może nawet i więcej, w końcu czas w kosmosie płynie całkowicie inaczej.

Recenzja Call of Duty: Black Ops 6 - dobry kandydat na najlepszego współczesnego COD-a
Recenzja Call of Duty: Black Ops 6 - dobry kandydat na najlepszego współczesnego COD-a

Recenzja gry

Po zeszłorocznej porażce Call of Duty wraca do formy w Black Ops 6. Nowa odsłona błyszczy zupełnie nową mechaniką poruszania się, która rządzi w multiplayerze, i kompletnie zaskakuje paroma motywami w kampanii fabularnej. I jeszcze jest w Game Passie!

Recenzja gry Silent Hill 2 - w nowym wydaniu znaczna część magii bezpowrotnie uleciała
Recenzja gry Silent Hill 2 - w nowym wydaniu znaczna część magii bezpowrotnie uleciała

Recenzja gry

W niespokojnych snach widzę tę grę, Silent Hill 2. Obiecałeś, że pewnego dnia stworzysz jej remake i pozwolisz poczuć to, co przed laty. Ale nigdy tego nie zrobiłeś, a teraz jestem tu sam i czekam w naszym specjalnym miejscu...

Recenzja gry Warhammer 40,000: Space Marine 2 - krew leje się jak w rzeźni, a to dopiero początek zalet
Recenzja gry Warhammer 40,000: Space Marine 2 - krew leje się jak w rzeźni, a to dopiero początek zalet

Recenzja gry

Mało które uniwersum tak wspaniale nadaje się na soczystego slashera jak Warhammer 40k. Miałem pewne obawy o Space Marine’a 2 – zwłaszcza że twórcy odwołali otwartą betę - te jednak wkrótce zniknęły jak czaszka heretyka pod butem sługi Imperatora.