Battlefield V Recenzja gry
Recenzja gry Battlefield 5 – świetne multi i słaba kampania
Battlefield w końcu zdecydował się wrócić do realiów II wojny światowej, ale sposób, w jaki DICE zaprezentowało temat na trailerach, nie wszystkim odpowiadał. Przekonajmy się, czy wizja proponowana przez Electronic Arts przypadnie graczom do gustu.
Pamiętacie ten czas kilka lat temu, kiedy masa graczy zaczęła narzekać, że nie dostajemy już wojennych strzelanek i wszyscy odjeżdżają w bliższą lub dalszą przyszłość, zamiast skupić się na świetnym – choć przerażającym jednocześnie – materiale źródłowym, jaki oferuje historia? Od tego czasu EA wydało Battlefielda 1, Activision wypuściło na rynek Call of Duty: WWII, a poza tym zagrać mogliśmy chociażby w takie tytuły jak Battalion 1944 czy Post Scriptum. Do tego dochodzi teraz Battlefield V, który już pierwszym trailerem zraził do siebie wielu graczy.
Deweloperzy z DICE nie poddali się jednak i ciężko pracowali, słuchając opinii wszystkich zainteresowanych w trakcie zamkniętych testów alfa czy otwartej bety. I wreszcie dostarczają produkt, który zapowiada się na grę-usługę na dłuższy czas. Czy Szwedom uda się zatrzeć zła wrażenie, jakie pozostawił po sobie Battlefront 2?
AKTUALIZACJA Z OCENĄ
Po około pięćdziesięciu godzinach spędzonych z Battlefieldem V (w tym około 20 na evencie recenzenckim) jestem w końcu gotowy na ogłoszenie finalnego werdyktu. Na samym początku, po pojawieniu się tego tytułu w programie Origin Access Premier, w grze dało się dostrzec jeszcze pewne niedoróbki, które naprawił patch Day 0. Łatka ta wyeliminowała największe przedpremierowe bolączki i rozgrywka stała się dzięki temu znacznie bardziej płynna – nieprzerywana okazjonalnymi błędami utrudniającymi wczuwanie się w klimat pola walki.
Na 8/10, które widzicie przy tej recenzji, składają się dwa elementy: kampania single player oraz główna atrakcja Battlefielda, czyli moduł multiplayer. Należy jednak pamiętać, że tryb dla jednego gracza to tylko dodatek do tej produkcji, która stawia przede wszystkim na rozgrywki sieciowe. Dlatego właśnie, pomimo słabych Wojennych Opowieści, zdecydowałem się na uznanie BF-a V za grę bardzo dobrą.
To naprawdę porządny shooter dla wielu graczy, który rozbudowuje sprawdzoną formułę i sprawia sporo frajdy, mimo drobnych niedomagań. Nie jest to strzelanka dla każdego i osoby, które spodziewały się militarnej gry taktycznej, pozostaną zawiedzione, a luźne podejście do realiów historycznych będących pretekstem do zaserwowania zabójczej piaskownicy, jaką jest najnowsze dzieło DICE, może okazać się dla wielu nie do przyjęcia. Jeśli jednak o mnie chodzi, Battlefield V jest właśnie tym, czego oczekiwałem, i mam nadzieję, że kolejne elementy wprowadzane w ramach Tides of War dodadzą dziesiątki godzin do mojego licznika na Originie.
Zbędny singiel
Nie interesuje Cię kampania single player? Tryby sieciowe opisujemy, począwszy od drugiej strony recenzji.
- zróżnicowane mapy do różnego rodzaju potyczek;
- poprawiony system strzelania;
- konieczność bliższej współpracy z innymi graczami (reanimacja kolegów z zespołu!);
- Wielkie Operacje to świetnie zrealizowany tryb;
- zmiana behemotów z „jedynki” na bonusy zdobywane oddzielnie przez każdy z zespołów to dobry kierunek;
- świetna oprawa audiowizualna;
- bohaterowie w kampanii mówią w swoich rodzimych językach;
- rezygnacja z modelu premium.
- mało angażująca kampania w singlu...
- ...z nietrafionym pomysłem na gameplay...
- ...której równie dobrze mogłoby nie być;
- nie do końca przemyślana Ostateczna Rozgrywka.
Battlefield V otrzymał kampanię zrealizowaną w ten sam sposób co w Battlefieldzie 1 sprzed dwóch lat. Jest to antologia kilku opowieści osadzonych na frontach II wojny światowej. W przypadku BF-a V mówimy o trzech rozdziałach dostępnych w dniu premiery, każdy z osobnym bohaterem i własnym klimatem, a także o dodatkowej opowiastce, która pojawi się w grudniowej aktualizacji. Na ten moment poznać możemy historię dość ambitnego, choć nieporadnego chłopaka, Williama Bridgera, który wspólnie ze swoim dowódcą bierze udział w misji na afrykańskim froncie. Oprócz tego wcielamy się w młodziutką Solveig, której zadaniem jest niedopuszczenie do zdobycia przez nazistów ciężkiej wody z jednej z norweskich fabryk. Poznajemy również losy Deme, członka grupy nazywanej Tirailleur. Więcej o samej otoczce fabularnej kampanii przeczytacie w zapowiedzi napisanej przez DM-a, więc pozwolę sobie przejść dalej.
Choć konwencja opowieści została utrzymana, zmienił się gameplay. Deweloperzy z DICE zdecydowali się na oddanie do naszej dyspozycji w większości otwartych poziomów z zadaniami, które możemy wykonywać w dowolnej kolejności i w dowolny sposób. Całość kojarzy się z serią Sniper Elite, tyle że zrealizowaną na trochę mniejszą skalę niż jej ostatnia odsłona. Z jednej strony brzmi to jak krok w dobrym kierunku, z drugiej nie istnieje żadna zachęta do próbowania różnych podejść i wracania do raz już ukończonego etapu.
Gra nie nagradza za załatwienie sprawy po cichu, nie dostajemy też odznaki twardziela za wyrżnięcie wszystkich wrogów na mapie, bez zwracania uwagi na alarmy i ciężarówki z posiłkami. Wygląda to tak, że najpierw może i próbujemy przejść poziom, skradając się niczym drugowojenny ninja, ale kiedy tylko wrogowie nas wykryją, nie chce nam się wracać do poprzedniego checkpointu i po prostu lecimy dalej – tym razem już z pełną mocą dostępnego wyposażenia.
W prologu przez chwilę gramy po stronie niemieckiej, ale dopiero grudniowa kampania The Last Tiger da nam pełną opowieść po tej stronie barykady.
W rezultacie finał pierwszej minikampanii byłem w stanie zobaczyć po około 40 minutach strzelania. Pozostałe dwie są trochę dłuższe, ale ukończenie oferowanych aktualnie opowieści to wciąż jedynie około 4 godzin zabawy – o ile nie zamierzacie zaliczyć wszystkich wyzwań, jakie rzuca nam gra, by zdobyć trzy unikatowe sztuki broni białej. Ja sam poddałem się jednak bardzo szybko przy próbie pozyskania tych gadżetów – zebranie wszystkich listów oraz sprostanie niektórym wyzwaniom wydało mi się zbyt nienaturalne, bym chciał się tym zająć. Kampania proponuje również cztery poziomy trudności, jednak nasz wybór wpływa nie tyle na stopień skomplikowania rozgrywki, co na jej uciążliwość. No ale jeśli chcecie grać na najwyższym dostępnym poziomie, to jest to dobry sposób na sztuczne wydłużenie czasu zabawy.
Zawodzi brak zróżnicowania w rozgrywce, o które aż się proszą te quasi-otwarte mapy. Gra sprowadza całą kampanię do pokazania na starcie cut-scenki, przedstawienia celów misji, a potem idziemy GDZIEŚ, wysadzamy albo zabieramy COŚ i przechodzimy do następnego celu misji, który zazwyczaj każe nam iść GDZIEŚ i wysadzić COŚ. Pojawiają się wprawdzie mocniejsze momenty – jak śpiewanie w Afryce czy walka z wyziębieniem w Norwegii. Większość etapów sprawia jednak wrażenie zrobionych na jedno kopyto. Przedstawione historie okazują się zbyt krótkie, byśmy mogli związać się emocjonalnie z bohaterami, przez co motywacje protagonistów są nam zupełnie obojętne i cała idea „drobnych, osobistych opowieści z wojną w tle” idzie w łeb.
CZAS NA „BOSSA”
W trakcie kampanii spotykamy w lokacjach przede wszystkim zwykłych przeciwników, ale co jakiś czas natrafiamy też na lepsze jednostki, które oznaczone są specjalnymi symbolami. Jest to przykładowo opancerzony wróg z miotaczem ognia. Niestety, jego jedyną rolą wydaje się wkurzanie gracza, bo pokonanie takiej jednostki wymaga zużycia dużej ilości amunicji i narobienia hałasu. Problem w tym, że nie czujemy, iż walczymy z elitarną jednostką, a bardziej z gąbką, która musi wchłonąć odpowiednią liczbę obrażeń. Obecności tego typu wyzwania nie można również tłumaczyć chęcią zaserwowania w grze czegoś trudniejszego do pokonania – mamy przecież czołgi czy wozy opancerzone, które w roli „bossów” sprawdziłyby się znacznie lepiej.
Proszę pana, to nie działa
Jestem zaskoczony tym, jak bardzo kampanie są niedopracowane. Choć same lokacje wyglądają dobrze i gra działa raczej płynnie, drobne elementy mocno negatywnie wpływają na to, jak odbieram Battlefielda V w singlu. Przykładowo, kiedy poruszamy się w trakcie dialogu w norweskiej fabryce i idziemy za uratowaną osobą, animacje NPC wyglądają jak puszczone w zwolnionym tempie, rwąc się przy tym niemiłosiernie. Innym razem, po zjeździe na nartach ze stoku, mój środek transportu po prostu wyparował bez żadnej animacji i poczułem się kompletnie wybity z immersji, a podobnych sytuacji było więcej. DICE jest zbyt dużym studiem, by pozwalać sobie na takie niechlujstwo.
Jeden z deweloperów wyznał, że zadaniem kampanii singlowej jest zapoznanie graczy z mechanikami, jakie rządzą multiplayerem. I w pewnym sensie udało się to osiągnąć poprzez wprowadzenie otwartych map – mamy okazję polatać samolotem, poskradać się, wypróbować masę broni, skorzystać z dział rozstawionych na mapie i co tam sobie jeszcze wymyślimy. Problem w tym, że dokładnie to samo oferuje kilkuminutowy prolog, który prezentuje zupełne podstawy. Jeśli ktoś tworzy kampanię dla jednego gracza tylko po to, by stała się ona długim tutorialem, to coś jest zdecydowanie nie tak i popełniono tu błąd na etapie koncepcyjnym.
REALIA OKIEM MIŁOŚNIKA MILIATARIÓW
Ciężko w przypadku Battlefielda V mówić o zgodności z realiami historycznymi, bo ten aspekt DICE potraktowało po macoszemu. Ot, jeżdżą jakieś czołgi z okresu 1939–1945, strzelają do siebie jacyś żołnierze, a sens tego wszystkiego jest mało istotny. Już prolog pokazuje science fiction: naszym oczom ukazuje się pędzący niemiecki tygrys i napis „Libia 1941 – szturm na Tobruk”. A za chwilę czołg dostaje się pod ostrzał amerykańskiej wyrzutni T34 Calliope.
Fabuła najwyraźniej zakłada, że zarówno siły Osi, jak i aliantów odkryły sposób na podróżowanie w czasie i Amerykanie, nie czekając na Pearl Harbor, wysłali wyrzutnie rakietowe z końcówki wojny i masę shermanów na pomoc Brytyjczykom w Libii. Niemcy oczywiście nie mogli pozostać dłużni, dysponując tą samą technologią, i przyspieszyli o grubo rok chrzest bojowy tygrysów w Afryce (pierwsze pojawiły się w Tunezji pod koniec 1942 roku).
Inna kwestia to prezentowanie przestarzałego sprzętu w późniejszym okresie wojny. W Battlefieldzie V zobaczycie brytyjskie bombowce Bristol Blenheim Mk I, dokonujące dziennych nalotów w ogromnych formacjach w 1943 roku. Zastanawiające zjawisko, biorąc pod uwagę, że wariant ten był już wtedy wycofany ze służby, a Bomber Command skupiało się na nocnych nalotach. II wojna światowa w nowym BF-ie to dość dziwny zlepek losowych rzeczy „z epoki”, co w kontekście poważnego tonu kampanii dla pojedynczego gracza wypada raczej komicznie.
Autor ramki: Adam „T_bone” Kusiak
OSTATNI TYGRYS
Na początku grudnia EA udostępni kolejny rozdział Opowieści Wojennych. Przedstawi on losy załogi pewnego tygrysa za liniami wroga. Interesujący jest tu fakt, że będzie to jedna z niewielu okazji do poznania historii ze strony niemieckiej. Tylko... czy w Battlefieldzie 1 nie mieliśmy już misji skupiającej się właśnie na załodze czołgu?
To wszystko, co opisałem powyżej, składa się na dość negatywny obraz singla i trudno mi znaleźć argumenty na obronę kampanii. Jeśli liczyliście na wciągającą opowieść w stylu starych CoD-ów czy naprawdę ciekawą historię w grze multi na miarę tej z Titanfalla 2, to w Battlefieldzie V tego nie znajdziecie. To nie jest dobra zabawa, a całości bliżej raczej do poziomu Battlefronta II, który w singlu również mnie nie zachwycił. Na plus z czystym sercem mogę zaliczyć jedynie fakt, że bohaterowie każdej z kampanii mówią w swoich rodzimych językach, więc poza wszechobecnym angielskim nasłuchamy się jeszcze norweskiego czy francuskiego. Na szczęście najnowsza produkcja DICE to gra multiplayerowa i tu Szwedzi pokazali, że militarne shootery dla wielu graczy potrafią robić jak mało kto.
DRUGA OPINIA – MICHAŁ, JESTEŚ ZBYT ŁAGODNY
Słaby single player nie jest wielkim zaskoczeniem, bo kampanie fabularne nigdy nie były mocnym punktem serii. Tym razem jednak czułem się zwyczajnie zażenowany tym, co zaprezentowano. Już fabularne założenia Wojennych Opowieści były zupełnie dziwaczne (po co brytyjskim siłom specjalnym kryminalista o wątpliwych kwalifikacjach?), a realizacja gorsza niż chociażby w pierwszym Call of Duty. Tam było czuć, że bierzemy udział w wojnie. Jeżdżąc w Norwegii na nartach i strzelając samotnie do legionów Wehrmachtu, miałem wrażenie uczestnictwa w filmie akcji klasy B.
Marcin Strzyżewski
Wojna, od której nie chcesz się oderwać
Od zawsze wolałem walki sieciowe w serii Battlefield od tych z Call of Duty. Lubię duże mapy, dowolność w doborze narzędzi zniszczenia i współpracę będącą kluczem do sukcesu. I choć tryb Blackout z tegorocznego Black Ops IIII okazał się zaskakująco przyjemny, dopiero grając w BF-a V, poczułem się na swoim miejscu. Deweloperzy postanowili dokonać w zabawie kilku kluczowych zmian, z których do gustu przypadły mi prawie wszystkie. Przyjrzyjmy się więc po kolei nowościom.
Po pierwsze, pojawiła się konieczność znacznie bliższej kooperacji z drużyną, a przede wszystkim z własnym zespołem. Nie oznacza to, że samotne granie jest tu niewykonalne – po prostu dopiero biegając w 3 czy 4 osoby, jesteśmy w stanie zdziałać więcej i mieć realny wpływ na przebieg potyczki. Gra daje po odrodzeniu mniej amunicji niż zwykle, więc warto mieć w grupie żołnierza wsparcia, który pozwala uzupełnić zapasy. Medyk nie jest już niezbędny do „podnoszenia” poległych towarzyszy, bo wprowadzono mechanikę umożliwiającą zrobienie tego przez każdego z kompanów (podkreślam – w ramach zespołu, nie drużyny!), ale apteczka otrzymana od medyka w trakcie wymiany ognia potrafi uratować życie.
Baraki na pustyni przed... i po.
Do tego wszystkie działania wykonywane razem przynoszą więcej punktów, które można wydać na różne wspomagacze. Uwierzcie, przywalenie rakietą V1 w sam środek strefy, w której okopali się wrogowie, jest niesamowicie satysfakcjonujące. Takie zagranie potrafi też znacznie zmienić wygląd pola walki. Destrukcja środowiska od dawna stanowi jeden z jaśniejszych punktów tej serii, a pobojowisko, jakie zostawia po sobie taka broń (lub kilka czołgów i żołnierzy z dynamitem), niezmiennie zachwyca. Szkoda tylko, że uzbrojenie piechurów nie ma aż takiego wpływu na otoczenie...
Wspomniałem już, że gra oszczędnie wydziela nam amunicję. Faktycznie Battlefield V wymusza większą rozwagę i konieczność dobrego zarządzania „pestkami”. Teraz znacznie częściej zdarza się zostać z pustymi ładownicami. Na szczęście na mapie znajdują się odpowiednie stacje z amunicją, pociski zdobywamy również z ciał poległych, a do tego z pomocą może przyjść żołnierz wsparcia. Wielu grających w betę BF-a V narzekało, że amunicji jest jednak za mało i deweloperzy wysłuchali graczy – teraz mamy jej trochę więcej, choć wciąż nie na tyle dużo, by móc ją marnować. Takie samo ograniczenie dostępnej amunicji dotyczy również pojazdów, które co jakiś czas muszą wrócić do sojuszniczego punktu, by uzupełnić zapasy. Koniec z automatycznym odnawianiem się pocisków w czołgach czy bomb w samolotach.
Poprawki, które wprowadzono po becie, obejmują również wspomniany już system podnoszenia towarzyszy z zespołu przez każdego, nie tylko medyków. Czas potrzebny na wykonanie takiej akcji był bardzo długi i łatwo było zarobić kulkę. Skrócono go więc i teraz reanimacja kompanów w ogniu walki ma większy sens. Nikt jednak nie chciał powiedzieć, gdzie podziała się opcja przeciągania trafionych kolegów w bezpieczniejsze miejsce, by dopiero tam stawiać ich na nogi, którą zapowiadano w trakcie ogłaszania drugowojennego Battlefielda...
W strzelankach chodzi o strzelanie
Do gustu przypadł mi również nowy system strzelania czy może raczej – nowy system rozrzutu pocisków. Koniec z kompletną losowością, tym razem pociski padają właśnie tam, gdzie celujemy. W praktyce oznacza to tyle, że jeśli nauczymy się dobrze kontrolować odrzut karabinu, staniemy się znacznie bardziej precyzyjni i przez to bardziej zabójczy. Dostępne wyposażenie różni się od siebie na tyle, że opanowanie każdego karabinu czy snajperki trochę nam zajmie, a do tego dojdą jeszcze kolejne rodzaje broni w popremierowych aktualizacjach.
MAPY DLA WSZYSTKICH ZA DARMO I NIECH NIKT NIE ODEJDZIE POKRZYWDZONY
Battlefield V zdecydował się na porzucenie przepustki sezonowej, czyli tzw. „premium”. Tym razem gracze będą stopniowo dostawać całą zawartość za darmo. Jednym z elementów grudniowej aktualizacji ma być strzelnica, która pozwoli na testowanie broni oraz pojazdów w spokojniejszych warunkach niż środek multiplayerowego meczu, gdzie wszyscy zaczynają wyzywać Cię od noobów, jeśli Twoje K/D ratio jest mniejsze niż 15. Ach, ta społeczność graczy...
Istotną modyfikacją dla weteranów serii jest bardziej „fizyczna” obecność naszej postaci w świecie gry. Pamiętacie zapewne, że w poprzednich BF-ach poruszanie myszką w trakcie czołgania powodowało zmianę położenia całego modelu w jednej płaszczyźnie, przez co przypominaliśmy ludzki fidget spinner. Tym razem przesunięcie gryzonia w bok skutkuje obrotem sterowanego bohatera na ramię, na plecy itd. Bieg sprintem i nagłe naciśnięcie klawisza odpowiedzialnego za rzucenie się na ziemię kończy się krótkim ślizgiem, nim całkiem się zatrzymamy. Stwarza to sporo nowych możliwości i czasem potrafi nawet uratować życie. A poza tym przyjemnie się na to patrzy, gdy widzimy żołnierza dobiegającego do ściany i odbijającego się od niej przez impet, z jakim wpadł na mur.
A skoro już o murach mowa, to wiadomo – mury runą... i pogrzebią całe pole bitwy, a to wszystko za sprawą jak zawsze rewelacyjnie zrealizowanego systemu destrukcji otoczenia. Budynki rozpadają się na fragmenty w różny sposób, w zależności od rodzaju ostrzału czy ilości zużytego dynamitu. Zawalenie kościoła na francuskiej wsi czy zmiecenie z powierzchni ziemi baraków na afrykańskiej pustyni jest niesamowicie satysfakcjonujące i – oprócz dostarczania wrażeń estetycznych – realnie wpływa na taktyki, jakie trzeba zastosować w trakcie szarży na wrogie pozycje.
Bardzo pozytywne odczucia mam również w związku z testowanymi mapami. Na premierę dostępnych jest osiem pól bitewnych w czterech krajach: Twisted Steel i Arras we Francji, Rotterdam i Devastation w Holandii, Hamada i Aerodrome w Afryce Północnej oraz Narvik i Fjell 652 w Norwegii. Nawiązują one do wydarzeń z historii II wojny światowej lub zostały zainspirowane nimi, prezentując wyobrażenia twórców. Znajdzie się tu coś dla piechoty, coś dla fanów latania i korzystania z pojazdów. Na ten moment do moich ulubionych należą Twisted Steel – z ogromnym mostem zajmującym spory wycinek mapy, Arras – dzięki świetnej kombinacji otwartych terenów z ciasnymi zaułkami idealnymi dla piechoty, a także Devastation, czyli Rotterdam już po intensywnych działaniach wojennych.
W ramach zapowiadanego na początek grudnia „dodatku” Overture do gry trafi zlokalizowana w Belgii mapa o nazwie Panzerstorm, która wydaje się być największą z dotychczasowych w historii serii i przywodzi na myśl Armored Kill z Battlefielda 3. To ogromny teren, na którym pierwsze skrzypce grają czołgi. Mieliśmy okazję zaliczyć jedną rundę Podboju na tej mapie i muszę przyznać, że jeśli ktoś jest fanem totalnej wojny pojazdów – będzie się tu czuć jak dziecko w sklepie z zabawkami.
Kolejne godziny spędzone wraz z innymi na serwerach publicznych pozwalają wskazać pewne mniejsze lub większe bolączki, które w dość kontrolowanym środowisku na specjalnym evencie nie były zauważalne. I tak oto stajemy w obliczu sytuacji, kiedy pod koniec rozgrywek doświadczamy istnego nalotu rakiet V1/JB-2. Szybkość zdobywania punktów potrzebnych do odpalenia tej niszczycielskiej broni jest podobna w przypadku wielu składów, przez co zdarza się, że musimy czekać na swoją kolej – w danej chwili wezwana może być tylko jedna rakieta. O ile jest to bardzo widowiskowe i na razie nie uważam tego jeszcze za zbyt przesadzone, jestem przekonany, że istnieją gracze, którzy woleliby czystą rozgrywkę bez wspomagaczy tego typu – i dla nich spam niszczycielskimi pociskami może być bardzo irytujący.
Bob budowniczy zawsze da radę
W tym roku zdecydowano się również na wprowadzenie zupełnie nowego elementu – fortyfikacji, które gracze sami mogą wznosić na każdej z map. Nie jest to system podobny do tego z Fortnite’a, gdzie ściany postawimy wszędzie, tylko raczej prosta mechanika tworzenia barykad i zawężania pola walki – wszystko po to, by lepiej się okopać i utrudnić życie wrogowi.
Całość okazuje się zupełnie banalna, bo naciskamy jeden klawisz i nasza postać wyjmuje młotek, a na mapie pojawiają się kontury w miejscach, gdzie możemy coś przekopać, postawić małą osłonę z worków z piaskiem, drut kolczasty czy zaporę przeciwczołgową. System ten wydaje się bardzo naturalny i już po kilkunastu meczach z łatwością przychodzi nam myślenie w kategoriach „co tu zrobić, żeby skuteczniej się obronić?”.
Nowy patent sprawdza się najlepiej w trybach, gdzie jedna ze stron musi przypuścić szturm na pozycję przeciwnika, a druga się broni. Zastosowań fortyfikacji jest mnóstwo i warto z nich korzystać, szczególnie jeśli chcecie brać udział w Wielkich Operacjach.
Wspomniany moduł zabawy to delikatnie fabularyzowana sekwencja potyczek, która jest rozwinięciem podobnego rozwiązania z Battlefielda 1. Dostajemy kontekst historyczny bitwy, a potem „odtwarzamy ją” w ciągu 3 dni, za każdym razem mając odmienne cele, choć bazujące na standardowych trybach rozgrywki, takich jak Podbój czy Przełamanie.
Zupełną nowością jest za to element nazwany Ostateczną Rozgrywką. W sytuacji, kiedy spełnione zostają warunki remisu w trakcie Wielkich Operacji, odpala się ostatnia faza potyczki, w której każdy ma tylko jedno życie i startuje z ograniczoną amunicją. O ile pomysł inspirowany grami battle royale (jest nawet zmniejszający się okrąg, by zawęzić pole bitwy!) na papierze brzmi dobrze, w praktyce mija się trochę z celem. Amunicję natychmiast możemy odnowić dzięki paczkom z nabojami od żołnierza wsparcia, a medycy w drużynie mogą podnosić niedawno poległych. Potyczki te trwają jednak bardzo krótko i mają być wisienką na torcie, która wyłoni ostatecznego zwycięzcę całej operacji. Nie jestem przekonany, czy Battlefield V potrzebował akurat takiego finiszu, ale raczej nie powinien on popsuć Wam zabawy. Muszę też napisać, że w ciągu kilkunastu godzin spędzonych w multiplayerze na serwerach publicznych nie udało mi się ani razu doprowadzić do sytuacji, w której Ostateczna Rozgrywka zostałaby uruchomiona.
CO PO PREMIERZE?
DICE zapowiedziało do tej pory trzy popremierowe „rozdziały”: Overture, Lightning Strikes oraz Trial By Fire, z których każdy skupi się na spójnym motywie przewodnim. Pierwszy etap tematyczny rozpocznie się 4 grudnia i potrwa przez miesiąc, wprowadzając dodatkowy rozdział w kampanii dla jednego gracza oraz mapę Panzerstorm. Kolejnego możemy spodziewać się już w styczniu i tym razem potrwa on około 9 tygodni. Po nim pojawi się rozdział trzeci wprowadzający tryb battle royale – w Battlefieldzie V nazwany Firestormem. Tutaj również doczekamy się kolejnej mapy, tym razem umiejscowionej w Grecji. Za każdym razem możemy spodziewać się również nowej broni oraz kosmetycznych dodatków, które będzie można zdobyć w danym okresie. A skoro już o tego typu opcjach mówimy...
OKIEM DM-A
Battlefield oparty jest na koncepcji, którą generalnie trudno zepsuć. Ogromne pole bitwy, pełne czołgów i samolotów, z walącymi się konstrukcjami i okrzykami żołnierzy po prostu robi wrażenie – nie inaczej jest w najnowszej odsłonie cyklu. Czuć wręcz epickość chwili, kiedy biegniemy do ataku obok toczącego się czołgu, nad nami przelatuje messerschmitt, a za chwilę gdzieś w oddali uderza rakieta, powodując gigantyczną eksplozję. Niezła mechanika samego strzelania w połączeniu z rewelacyjną oprawą graficzną i dźwiękową przekłada się na ogólnie udany tryb potyczek sieciowych. Nie przekonałem się jednak do systemu „attrition”, bo o ile w pojazdach limit amunicji jest OK, tak jako żołnierz, często zamiast walczyć z wrogiem, musiałem wyruszać na poszukiwania apteczki lub amunicji. Słabo wypada też możliwość budowania umocnień. Elementy symulatora żołnierza zwykle nie sprawdzają się w szybkiej, pełnej chaosu, czysto zręcznościowej rozgrywce i to niestety wyraźnie tu widać.
W Battlefieldzie V trudno odnaleźć klimat II wojny światowej – począwszy od niespójnego z całością, nowoczesnego wyglądu interfejsu ekranu po brak tych wszystkich ikonicznych lokacji i garanda robiącego „ping”. To raczej taka umowna strzelanka ze sprzętem z pierwszej połowy XX wieku. Odniosłem wrażenie, że twórcy celowo wybrali „te mniej znane” fronty i historie II wojny światowej, ale nie po to, by je nam przybliżyć, tylko żeby łatwiej przemycić rozbudowane możliwości personalizacji żołnierza i broni, a później powiązane z nimi mikrotransakcje – bo decyzję o rezygnacji z tych najbardziej przesadzonych „ozdób” podjęto dopiero przy końcu prac nad grą.
Gdybyśmy na plaży Omaha zobaczyli kobiety w mundurowych płaszczach, mężczyzn w koszulkach z mieczami i złote thompsony z nowoczesnym kolimatorem, to fala niezadowolenia byłaby nieporównywalnie większa niż przy pamiętnym zwiastunie. W przypadku nieco generycznych map, pasujących do niemal każdej gry z serii, i mało opatrzonej w kinie armii brytyjskiej jest to zdecydowanie łatwiejsze do przełknięcia. Battlefield V nie jest hołdem złożonym pierwszej grze z cyklu, a wizją II wojny przyjazną nowym pokoleniom odbiorców, którzy nigdy nie poznali Medal of Honor i nigdy nie widzieli Kompanii braci.
Bardzo rozczarowuje też zawartość dostępna w dniu premiery. Lista rzeczy, które ukażą się zimą lub na wiosnę, jest dłuższa niż zestawienie aktualnych atrakcji. Patrząc na grywalną strzelnicę w zapowiedziach, czy raptem 8 map w porównaniu do niemal 20 w nowym Call of Duty, trudno nie odnieść wrażenia, że Battlefield V został celowo pocięty przed wydaniem, by zapewnić iluzję ciągłego wspierania gry jako usługi. Dodajmy do tego słabą w każdym aspekcie kampanię singlową, a wyjdzie nam gra warta spróbowania w abonamencie Origin Access, ale jeszcze niegotowa do zakupu w pełnej wersji. Grę trapi też sporo błędów natury technicznej dlatego moja ocena nie może być wyższa, niż 7/10.
Kompania, czyli stwórz swojego żołnierza
Wszyscy doskonale pamiętają – i zapomnieć nie chcą – jak wielkie poruszenie wywołał pierwszy zwiastun Battlefielda V i wieści o możliwości wpłynięcia na prezencję żołnierzy, w których będziemy wcielać się na polu bitwy. Reakcja środowiska graczy była na tyle mocna, że DICE zadecydowało o stonowaniu kosmetyki i da się to zauważyć. Dostępne opcje bywają fikuśne, ale nie sprawiają wrażenia przesadzonych. O ile do samego systemu byłem nastawiony raczej sceptycznie, wychodząc z założenia, że po co to komu, ostatecznie spędziłem całkiem sporo czasu na kreowaniu wyglądu własnej kompanii. Byłem nawet w miarę zadowolony z finalnego efektu!
Jak to działa w praktyce? Kompania podzielona jest oczywiście na dwa stronnictwa, w których ustalamy prezencję każdej klasy. Możemy wybrać jeden z kilku dostępnych modeli żeńskich lub męskich, a następnie dopasować nakrycie głowy, mundur, spodnie oraz malowanie twarzy. Wszystkie te elementy odblokowujemy w trakcie rozgrywki lub mamy szansę ich kupienia za walutę zdobywaną podczas gry. Kosmetykę niewątpliwie obejmą mikrotransakcje, ale o ile dotyczyć będą one tylko wyglądu i nie wpłyną na realne profity gameplayowe – analogicznie do sytuacji w Overwatchu – to ich obecność jest mi zupełnie obojętna. Wszystko da się odblokować poprzez granie i tym razem nie trzeba będzie poświęcić na to kilku lat.
BATTLEFIELDOWY SOUNDTRACK
Choć nie jest to może muzyka, której da się słuchać codziennie, na Spotify dostępna jest EP-ka ze ścieżką dźwiękową z Battlefielda V, na którą polecam rzucić uchem. Jeden utwór przypadł mi szczególnie do gustu i jeśli chcecie przekonać się, jak wyglądałaby muzyka z Shire w rytmie marszowym, to obowiązkowo posłuchajcie kawałka nazwanego Under No Flag... który jeszcze kilka dni temu nosił tytuł Strength & Guile.
Od strony oprawy najnowszy Battlefield to coś niesamowitego. Także udźwiękowienie postaci wskoczyło na wyższy poziom, starając się oddać horror wojny. W trakcie rozgrywek dla wielu graczy od czasu do czasu słyszymy naprawdę przeraźliwe krzyki umierających, które potrafią zmrozić krew w żyłach. Jasne, po pewnym czasie przyzwyczajamy się do tego i przestajemy zwracać uwagę na szum tła, ale widać, że w realizację tego aspektu włożono więcej wysiłku niż zwykle. Do tego dźwięki towarzyszące potyczkom, łącznie z odgłosami broni czy wybuchów, to miód dla uszu i ponownie świetnie odrobiona lekcja.
Wojna zakończona zwycięstwem
Jak więc ocenić tegorocznego Battlefielda? Z jednej strony mamy naprawdę kapitalną zabawę w trybie dla wielu graczy, z drugiej dostajemy kompletnie miałką kampanię, do której nie mam ochoty wracać nawet myślą. Opowieści Wojenne w poprzedniej grze z serii podobały mi się bardziej, teraz do gustu nie przypadło mi nowe rozwiązanie gameplayowe. Singiel byłby zdecydowanie przyjemniejszy, gdyby pozostał korytarzowy. A jeśli już miał być taki jak obecnie, to może lepiej byłoby, gdyby DICE poszło drogą Black Ops IIII i w ogóle go sobie odpuściło?
Battlefield V to jednak przede wszystkim propozycja dla kilkudziesięciu bawiących się równocześnie graczy, a tutaj wszystko działa tak jak trzeba. O ile pewne mechaniki sprawdzały się w alfie i becie co najwyżej średnio, tak studio wyciągnęło wnioski z opinii osób biorących udział w testach i poprawiło największe bolączki – startową ilość amunicji czy długość reanimacji przez towarzyszy ze składu.
System strzelania jest bardzo przyjemny, a wymuszenie większej współpracy wynosi na wyższy poziom to, za co uwielbiam tę serię. Niektórym z Was nie przypadną do gustu realia, bo stwierdzicie, że autorzy zbyt luźno podeszli do zgodności z prawdą historyczną przy doborze uzbrojenia czy przedstawianiu bitew. I może tak jest – nie jestem ekspertem w tej dziedzinie. Nie muszę nim jednak być, bo gra nie sili się na pełny realizm, zamiast tego stawiając na jak największą przyjemność z samej rozgrywki i utrzymując to podejście w granicach rozsądku. Pewne uproszczenia okazały się konieczne, by gameplay był przystępny i angażujący – i mnie takie rozwiązanie odpowiada. Z Battlefieldem V spędzę jeszcze sporo godzin i mam nadzieję, że jego dalszy rozwój zachęci mnie na tyle, by poświęcić mu równie wiele czasu co odsłonom z numerkami 3 i 4.
O AUTORZE
Seria Battlefield po dziś dzień pozostaje w czołówce moich ulubionych strzelanek dla wielu graczy. Choć dziełami DICE zainteresowałem się dopiero po wydaniu BF-a 3, nie przeszkodziło mi to w zapoznaniu się z poprzednimi odsłonami cyklu i spędzeniu na strzelaniu do wrogów blisko 2000 godzin łącznie (we wszystkich grach). Nie jestem jakimś wielkim zwolennikiem zgodności historycznej, więc akceptuję uproszczenia, na jakie pozwolono sobie w Battlefieldzie V, wychodząc z założenia, że rozgrywka ma przede wszystkim bawić.
ZASTRZEŻENIE
Koszty wyjazdu na event recenzencki gry Battlefield V pokryła firma EA.