Assassin's Creed Chronicles: India Recenzja gry
Recenzja gry Assassin's Creed Chronicles: India - więcej Prince'a!
Po długim okresie przerwy Ubisoft wraca do spin-offu serii Assassin's Creed, reprezentującej gatunek pseudodwuwymiarowych skradanek. Czy studio Climax wyciągnęło wnioski z chińskiej odsłony i wprowadziło więcej nowości w Indiach?
- wysoki poziom trudności;
- dobrze zrealizowana mechanika rozgrywki;
- różnorodne lokacje;
- dobre tempo rozgrywki;
- świetnie zrealizowane etapy platformowe;
- zaskakująco dużo nowości;
- ładna grafika i świetna muzyka.
- fabuła, głosy postaci;
- brak zmian w systemie walki;
- oprawa wizualna w China sprawiała nieco lepsze wrażenie.
- (od biedy) mogłaby być dłuższa.
Miała być grywalna ciekawostka, zrealizowana w formie dodatku DLC, wchodzącego w skład przepustki sezonowej do Assassin’s Creed: Unity, skończyło się na platformówkowej miniserii, która w ciągu kilku najbliższych tygodni doczeka się aż dwóch odsłon (India zadebiutuje już jutro, natomiast Russia w połowie lutego). Wydana w ubiegłym roku pierwsza kronika stanowiła interesujące połączenie rozwiązań z gier Mark of the Ninja i Prince of Persia, choć w gatunku pseudodwuwymiarowych skradanek rewolucji tytuł ten nie spowodował. Odpalając kilka dni temu Indię, nie łudziłem się, że drugi odcinek cyklu zostanie wyraźnie usprawniony w stosunku do pierwowzoru, tym większe było więc moje zaskoczenie, gdy okazało się, że studio Climax zrobiło wyraźny krok naprzód.
Jeśli nie miałeś do tej pory okazji zetknąć się z Assassin’s Creed Chronicles, koniecznie zapoznaj się z recenzją pierwszej odsłony tego cyklu, która trafiła do sprzedaży w kwietniu ubiegłego roku:
Pierwszy kontakt z grą nie zwiastuje zmian, jakie przygotowali deweloperzy, wręcz przeciwnie. Na początku trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z powtórką z rozrywki – produkcją opartą na sprawdzonych mechanizmach, która nie zaoferuje niczego nowego. Główny bohater porusza się w identyczny sposób jak Shao Jun w poprzedniej części i ma do dyspozycji podobne narzędzia: służące do odwracania uwagi przeciwników biao dźwiękowe i chakramy, które od znanych z chińskiej odsłony noży różnią się tym, że potrafią odbijać się od ścian. Dopiero kilka etapów później odblokowana zostaje bomba dymna, ogłupiająca rywali i pozwalająca ominąć ich bez ryzyka wykrycia. To tak naprawdę jedyna istotna nowość w arsenale naszego podopiecznego, ale zasadniczo zmieniająca sposób jego działania. W pierwowzorze Shao nie potrafiła wyłączać z gry na zawołanie wybranych strażników, co najwyżej odciągać ich w inne miejsca za pomocą petard hukowych. Tutaj jest to możliwe.
Taki, a nie inny ekwipunek bohatera sprawia, że rozgrywka w nowym epizodzie przebiega odrobinę inaczej. Tam, gdzie przeprawa wytyczoną przez twórców ścieżką okazuje się zbyt trudna, w sukurs bohaterowi przychodzi wspomniana bomba. Nie oznacza to jednak, że gra staje się przez to łatwiejsza. Liczba gadżetów jest mocna ograniczona, a składów broni pozwalających uzupełniać arsenał bohatera trafia się zdecydowanie mniej niż w pierwowzorze. Arbaaz często musi decydować się na kradzież wyposażenia niczego nie spodziewającym się przeciwnikom, co jest niebezpieczne. Zmagając się z kolejnymi etapami, nieraz zastanawiałem się, czy podjąć ryzykowną próbę wyjęcia strażnikom potrzebnych mi przedmiotów (to, co znajduje się w posiadaniu danego rywala, widzimy po odpaleniu wzroku orła), czy też mozolnie przebijać się naprzód, polegając wyłącznie na małpiej zręczności bohatera.
Oczywiście wszystkie problemy wynikające z aktywności przeciwników można załatwić przy pomocy niezawodnej klingi, ale rozwiązanie to nie jest tak satysfakcjonujące jak skuteczne omijanie wrażych sił. Assassin’s Creed Chronicles to seria stricte skradankowa i właśnie działanie w cieniu sprawia tu największą radość. Kampanię da się ukończyć, nie zabijając nikogo poza celami oznaczonymi złotym kolorem, a także nie dając się wykryć, co również stanowi pewną nowość w stosunku do poprzedniej odsłony. Shao Jun nie mogła obezwładniać wrogów, przyduszając ich, Arbaaz z kolei taką umiejętność posiada i często lepiej opłaca się pozbawić rywala przytomności niż wdać w otwartą walkę i ryzykować przybycie posiłków. Warto jednak podkreślić, że uzyskanie maksymalnego wyniku za pokonanie danego fragmentu etapu wyklucza jakikolwiek kontakt ze strażnikami. Perfekcjoniści będą mieć tu pełne ręce roboty, a żmudne próby ukończenia zmagań w trybie cienia wielokrotnie przyprawią ich o zgrzytanie zębów. India to gra trudna i wymagająca anielskiej cierpliwości.
A propos wyniku. Podobnie jak poprzednio wszystkie nasze poczynania są na bieżąco oceniane przez grę po dotarciu do kolejnego checkpointu, których może być nawet kilkanaście w jednym etapie. Maksymalną liczbę punktów można zdobyć wyłącznie poruszając się jak duch (nie dotykamy wrogów i nie informujemy ich o swojej obecności). Wystarczy jeden raz pozbawić oponenta przytomności, a produkt automatycznie przylepi nam nieco niżej notowaną łatkę dusiciela. A jeśli kogoś zaszlachtujemy – nieważne, czy z ukrycia, czy w świetle jupiterów – z miejsca zostaniemy sklasyfikowani jako asasyn. System podsumowywania naszych wysiłków jest bardzo przejrzysty i choć żywcem skopiowano go z ostatniej odsłony serii Tom Clancy’s Splinter Cell, nie mam żalu do deweloperów o recycling pomysłu. W akcji sprawdza się on bowiem znakomicie.
W Assassin’s Creed Chronicles: India cieszy nie tylko wysoki poziom trudności zmagań, co stanowi miłą odmianę względem dużych gier z serii, ale także znacznie ciekawsza konstrukcja kampanii. Przemierzając kolejne areny jako Arbaaz, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że akcja jest bardziej emocjonująca niż w chińskiej odsłonie, jakby autorzy znacznie lepiej wyważyli proporcje pomiędzy wolnymi fragmentami, wymagającymi planowania, a tymi szybszymi, gdzie działać trzeba w dużym pośpiechu. Szaleńcze biegi w prawo przed nacierającym z lewej strony ekranu zagrożeniem nadal są obecne, ale oprócz tego czasem śledzimy wskazanego człowieka lub po prostu próbujemy wydostać się z jaskini, unikając odpadających fragmentów ścian. W tych sekwencjach ewidentnie czuć ducha pierwszych gier z serii Prince of Persia. Typowo platformówkowy gameplay skutecznie wypiera rozwiązania zapożyczone z kapitalnego Mark of the Ninja, ale mimo wszystko ACC zachowuje swoją skradankową tożsamość.
Deweloperzy ze studia Climax nie poskąpili w kampanii różnego rodzaju niespodzianek, które zaskakują przez cały czas. Nie chodzi nawet o niezwykle bogaty garnitur przeciwników, którzy z misji na misję stają się coraz większym utrapieniem (w późniejszej fazie rozgrywki pojawiają się nawet strażnicy chowający się w zielonych kryjówkach), ale również o inne rozwiązania, np. chytrze zastawione pułapki, pola energetyczne w świątyni uruchamiające się po ich dotknięciu i proste zagadki środowiskowe. Gra oferuje nawet możliwość w jednej sekwencji postrzelania do rywali z karabinu wyborowego. Takie atrakcje wzbogacają rozgrywkę i co tu dużo mówić – zwiększają płynącą z niej frajdę. Nowa kampania oferuje po prostu dużo interesujących rzeczy, toteż uczucie zaciekawienia towarzyszy nam niemal do samego końca przygody. To ważne, bo należy pamiętać, że India u podstaw jest produktem takim samym jak China – właśnie takie drobnostki sprawiają, że nie jest to zwyczajna powtórka z rozrywki.
Niestety, są też mankamenty. Największe ale mam do systemu walki, który odrobinę drażnił mnie już w pierwowzorze. Ilekroć szykuję się do otwartej potyczki w Assassin’s Creed Chronicles, przed oczami stają mi sceny starć z pierwszych dwóch odsłon Prince of Persia, gdzie (z grubsza) z przeciwnikami wymieniało się na przemian ciosy, bez żadnej większej finezji, a samo rąbanie było dość statyczne. Owszem, mechanika uwzględnia bloki i uniki, różnego rodzaju utrudnienia dodatkowe, wynikające z klasy rywala (inaczej trzeba bić się ze zwykłymi żołdakami dysponującymi bronią białą, a inaczej z elitarnymi strzelcami, którzy są w stanie w ekspresowym tempie posłać nas do piachu), ale nie zmienia to faktu, że pojedynki są zrealizowane dość topornie. Da się oczywiście przymknąć na to oko, wszak tłuczenie przeciwników w tym tytule nie jest mile widziane, jednak przydałoby się trochę ożywić potyczki, np. poprzez wprowadzenie kombosów.
Nie do końca podobają mi się również drobne zmiany w oprawie wizualnej, wolałbym, żeby sugestywne maźnięcia pędzlem, które poprzednio charakteryzowały grafikę, pozostały w nowym odcinku. Ubisoft najwyraźniej chce pod tym względem odróżnić od siebie wszystkie trzy kroniki, jednak to, co oglądamy w Indii, nie do końca mi pasuje. Kiepsko prezentują się wszelkie cut-scenki, które do pięt nie dorastają fantastycznie zrealizowanym malowidłom z pierwowzoru. Same lokacje również nie są już tak urzekające jak wcześniej, choć dla odmiany oferują znacznie bogatszą paletę barw, przez co wydają się bardziej żywe – zwłaszcza w początkowych etapach.
Do minusów zaliczyć trzeba też oklepaną do bólu fabułę, która bazuje na wyświechtanych wzorcach i nie wnosi niczego istotnego do uniwersum. Wątek poszukiwania kolejnego superartefaktu Pierwszej Cywilizacji przerabiamy niemal w każdym dużym „Asasynie”, fabuła pierwszej kroniki również koncentrowała się na tym pomyśle i w Indii niewiele się zmieniło. Cudów się nie spodziewałem, przyznaję, ale jeśli opowieść w trylogii ma mieć jakiś konkretny, ważny dla fanów serii finał, to na trzęsienie ziemi się nie zapowiada. Ubisoft najwyraźniej nie chce tu kombinować, a szkoda, bo ostatnio w tym względzie jest naprawdę źle. Słaby odbiór fabuły potęguje kiepściutka gra aktorów występujących w głównych rolach. Dla odmiany, muzyka jest kapitalna i chętnie posłuchałbym soundtracku w domowym zaciszu.
Wymienione wyżej mankamenty nie zmieniają faktu, że w ogólnym rozrachunku India jest moim zdaniem produktem lepszym niż China. Widać, że na polu rozgrywki autorzy nie poprzestali na odcinaniu kuponów i eksperymentują z konwencją, dzięki czemu przygody Arbaaza mają nieco więcej do zaoferowania niż opowieść o Shao Jun. Jest to dobry prognostyk przed rosyjską odsłoną cyklu, bo liczę na to, że i tam studio Climax pokusi się o drobne usprawnienia, które nadadzą całości nieco inny charakter. Tytuł nadal wypada słabiej od rewelacyjnego Mark of the Ninja, ale przepaść ta nie wydaje się już tak głęboka jak w przypadku pierwowzoru. Można narzekać, że gra jest krótka, z drugiej strony – zachęta do ukończenia przygody w trybie ducha i odrębne wyzwania sprawiają, że India może okazać się interesującym zajęciem na co najmniej kilka wieczorów. Jeśli komuś podobała się poprzednia część, spotkania z Arbaazem raczej polecać mu nie trzeba. Pozostali – zwłaszcza fani platformowych skradanek – powinni zainteresować się tym, co kroniki mają do zaoferowania. Szkoda byłoby odrzucić całkiem przyjemny w odbiorze produkt tylko dlatego, że ma się alergię na tytuł „Assassin’s Creed”, prawda?