Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM

Aliens: Colonial Marines Recenzja gry

Recenzja gry 12 lutego 2013, 10:00

Recenzja gry Aliens: Colonial Marines - ten Obcy to wstyd i hańba

W kilka lat można stworzyć dzieło nietuzinkowe, jednak dla Aliens: Colonial Marines piekielnie długi okres produkcji okazał się niewystarczający. Gra zawodzi niemal na całej linii.

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Rzadko w ostatnich latach zdarzyło mi się czekać na jakąś grę równie mocno jak na Aliens: Colonial Marines – od pierwszej zapowiedzi było to dla mnie absolutne „muszęmieć”. Firmę Gearbox Software darzyłem umiarkowanym zaufaniem od dawna, jednak dopiero po premierze Borderlands 2 nabrałem stuprocentowej pewności, że kto jak kto, ale dowodzone przez Randy’ego Pitchforda studio stanie na wysokości zadania i pozwoli wreszcie powrócić Obcemu w należnej mu glorii i chwale. Zderzenie z rzeczywistością okazało się nie tylko bardzo bolesne, ale też zwyczajnie smutne. Ostateczną ocenę gry widzicie u góry, więc nie ma sensu owijać w bawełnę. Żerujący na kultowej marce produkt to autentyczny koszmarek, twór tak niewyobrażalnie wątły i słaby jak tytułowy ksenomorf w chwilę po wyrwaniu się z klatki piersiowej swojego żywiciela.

Smart gun, czyli bicz na obcych. Szkoda, że w kampanii bierzemy go do ręki tylko raz. - 2013-02-12
Smart gun, czyli bicz na obcych. Szkoda, że w kampanii bierzemy go do ręki tylko raz.

Kanon po zbóju

PLUSY:
  • uniwersum, którego nie sposób nie kochać;
  • liczne smaczki dla fanów i duże przywiązanie do szczegółów w projekcie lokacji;
  • niezłe tryby zabawy wieloosobowej: Escape i Survivor;
  • miły akcent w postaci powrotu znanych z „dwójki” aktorów;
  • muzyka.
MINUSY:
  • mizerna fabuła nafaszerowana nietrzymającymi się kanonu głupotami;
  • feeling strzelania rodem z epoki kamienia łupanego;
  • zerowa inteligencja przeciwników, niepotrzebny dodatek w postaci wrogów – ludzi;
  • irytujące zachowanie sojuszników na polu bitwy;
  • wykrywanie kolizji obiektów;
  • brak klimatu;
  • pozostawiające wiele do życzenia poruszanie się obcym w multiplayerze;
  • koszmarna wręcz oprawa wizualna z poprzedniej epoki.

Zgodnie z zapowiedziami fabuła gry wyraźnie odwołuje się do filmowej sagi, ale robi to w sposób tak cholernie nieudolny, że wypada się poważnie zastanowić, czy jej autorzy mieli jakikolwiek kontakt z materiałem źródłowym. Scenarzystom zupełnie nie przeszkodził fakt, że osada Hadley’s Hope powinna zostać doszczętnie zniszczona w wyniku wybuchu atomowego w Decydującym starciu. Zrujnowana kolonia na księżycu Acheron (LV-426) stanowi główny obszar działania w Colonial Marines i nigdzie nie widać śladu po gigantycznej eksplozji procesora atmosferycznego. Bardziej jednak zastanawia obecność kaprala Dwayne’a Hicksa, który nie dość, że w Alien 3 nie przeżył lotu w kapsule ratunkowej wystrzelonej ze statku USS Sulaco, to na dodatek jego ciało zostało skremowane na Fiorinie 161. Tytuł wymiguje się od wyjaśnienia, dlaczego podoficer nie trafił ostatecznie do komory kriogenicznej i kogo w takim układzie spaliła Ripley w olbrzymim piecu hutniczym. Takie naginanie faktów i brak sensownych odpowiedzi na rodzące się pytania sprawiają, że nakreślona lata temu i doskonale znana opowieść przestaje trzymać się kupy. Za taki kanon to ja dziękuję.

Głównym bohaterem gry jest kapral Winter, który wraz z kolegami przylatuje na USS Sulaco siedemnaście tygodni po wydarzeniach opowiedzianych w drugim z Obcych, by odpowiedzieć na sygnał SOS wysłany właśnie przez wspomnianego Hicksa. Kilkusetosobowa ekipa żołnierzy marines szybko przekonuje się, że nie będzie to łatwa przeprawa. Nie dość, że zagrożenie stanowią panoszące się wszędzie ksenomorfy, to na dodatek w okolicy prężnie działają przedstawiciele firmy Weyland-Yutani, tradycyjnie już przeprowadzający swoje zbrodnicze eksperymenty. Korporacja ma oczywiście w tym wszystkim ściśle określony cel: okiełznanie bezwzględnej rasy potworów.

Fani pierwowzoru znajdą mnóstwo smaczków nawiązujących do pierwszego i drugiego filmu. - 2013-02-12
Fani pierwowzoru znajdą mnóstwo smaczków nawiązujących do pierwszego i drugiego filmu.

Sześciogodzinna kampania, stanowiąca główne danie gry, składa się z jedenastu misji. Po obowiązkowej wizycie na pokładzie okrętu wojennego USS Sulaco akcja przenosi się na powierzchnię księżyca Acheron, gdzie pozostajemy praktycznie do końca przygody. Liczne walki z ksenomorfami przeplatane są potyczkami z ochroniarzami firmy, próbującymi za wszelką cenę ocalić nieetyczne przedsięwzięcie. Przetrzebiona drużyna kolonialnego korpusu piechoty nie ma więc wyjścia – oprócz obcych musi też zabijać ludzi.

Aliens: Colonial Marines prezentuje oryginalne podejście do środków zagłady. Jednocześnie nasz bohater może nosić broń standardową i dodatkową, a także pistolet i ładunek wybuchowy. Tak naprawdę jednak podręczny arsenał kosmicznego marine’a składa się aż z dziewięciu pukawek – gra pozwala bowiem w dowolnym momencie rozgrywki przypisać inne narzędzie mordu do przypadającego mu slotu, o ile je odblokowaliśmy. Takie rozwiązanie stwarza duże pole manewru podczas walki. Jeśli np. w dwóch karabinach skończą się nam nagle pociski, możemy w kilka sekund „podpiąć” strzelby i nadal cieszyć się możliwością rażenia wrogów. Realizmu w tym za grosz, ale dzięki temu nigdy nie jesteśmy skazani na śmierć z powodu brak amunicji. Szanse, że we wszystkich broniach zabraknie naboi są praktycznie zerowe.

Od czasu do czasu przychodzi nam też sięgnąć po uzbrojenie specjalne: osławionego Smart Guna, miotacz ognia i wyrzutnię rakiet. Gra sama decyduje, kiedy taką pukawkę dostajemy do rąk i nie czyni tego, niestety, zbyt często. Dość powiedzieć, że z samonaprowadzającego się na cel działa strzelamy raptem raz w ciągu całej kampanii i to tylko do wyczerpania magazynku, którego nie można w żaden sposób wymienić.

Recenzja gry Aliens: Colonial Marines - ten Obcy to wstyd i hańba - ilustracja #2

Michael Biehn (Dwayne Hicks), Lance Henriksen (Bishop), Mark Rolston (Drake), Al Matthews (Apone) – aż czterech aktorów, którzy wystąpili w Obcym: Decydujące starcie z 1986 roku, wzięło udział w nagraniach do Aliens: Colonial Marines. Panowie zachowali swoje oryginalne role, choć nie wszyscy, wzorem widocznego na zdjęciu kaprala, powracają w niezrozumiały sposób z martwych.

Każdy typ broni (poza tymi specjalnymi) da się w dowolnym momencie zmagań usprawnić i to na kilka różnych sposobów. Potrzebne do tego procesu punkty zdobywamy po osiągnięciu wyższej rangi, którą z kolei uzyskujemy w miarę nabywania doświadczenia. Tym ostatnim nagradzane jest zarówno zabijanie wrogów, jak i sprostanie kilkunastu wyzwaniom, warto więc na bieżąco sprawdzać, jakież to niestandardowe wyczyny są dodatkowo premiowane. Rozwój bohatera wpływa też na dostępność poszczególnych ulepszeń. Te najmniej istotne, jak np. celowniki, odblokowywane są szybko, z kolei te mocniejsze, do których zalicza się m.in. alternatywny tryb prowadzenia ognia, wymagają dłuższej praktyki w eliminowaniu ksenomorfowego ścierwa. Co ciekawe, gra wykorzystuje ten sam profil w trybie single i multiplayer, więc ukończenie kampanii jest dobrym punktem wyjścia do rozpoczęcia rywalizacji w sieci.

Sojusznicy lubią zaciąć się bez powodu nawet na środku korytarza. - 2013-02-12
Sojusznicy lubią zaciąć się bez powodu nawet na środku korytarza.

Wśród oponentów występuje kilka rodzajów obcych – trzon wrogiej armii stanowią typowi siepacze: soldierzy i lurkerzy. Bestiariusz uzupełniają atakujące twarz facehuggery, plujący kwasem spitterzy, detonujący się w pobliżu gracza boilerzy, a także komandosi firmy Weyland-Yutani, występujący w dwóch odmianach i dysponujący różnym arsenałem. Pozostałe stwory, jak np. taranujący wszystko na swej drodze crusher, pełnią funkcję bossów, co oznacza, ze spotkania z nimi są sporadyczne. Warto w tym miejscu nadmienić, że rozpłatanie ksenomorfa z bliskiej odległości nie odbiera energii, a jedynie hamuje na chwilę jej cząstkową regenerację. Autorzy uznali, że żrąca posoka, której mordercze właściwości mogliśmy podziwiać w filmach, będzie w tradycyjnym wydaniu zbyt dużym utrudnieniem. O podzieleniu losu Drake’a w Decydującym starciu nie ma więc absolutnie mowy.

Gra pozwala w niewielkim stopniu modyfikować oręż. - 2013-02-12
Gra pozwala w niewielkim stopniu modyfikować oręż.

Jeśli chodzi o samą rozgrywkę, to serwuje ona klasyczne, a co za tym idzie, rzadko dziś spotykane rozwiązania. W Aliens: Colonial Marines obecne są zarówno apteczki (podobnie jak w Aliens vs Predator z 2010 roku zdrowie odzyskiwane jest tylko częściowo), jak i pamiętające jeszcze pierwszego Dooma zbroje. Powrót do korzeni gatunku wyraźnie widać też w projekcie map. Mimo że mamy tu do czynienia z typowym corridor shooterem, poszczególne lokacje są raczej przestrzenne. Nawet w korytarzach okrętu Sulaco trudno o klaustrofobię, miejsca na tańce wokół przeciwników jest naprawdę sporo. Taka, a nie inna budowa pomieszczeń sprzyja oczywiście ksenomorfom, które mają większe pole do popisu w przemieszczaniu się po ścianach i sufitach.

Smutna rzeź bez polotu

Powyższe nie zmienia jednak faktu, że od strony czysto rozrywkowej Colonial Marines jest strzelaniną co najwyżej nijaką. Wrogowie nie są zbyt wytrzymali, na dodatek nie poruszają się wystarczająco szybko, by ubicie ich stwarzało problemy. Jeszcze gorzej prezentuje się wymiana ognia z ludźmi, którzy nie dość, że cechują się zerową inteligencją, to na dodatek przyjmują pociski na klatę z gracją kłody drewna i padają na podłogę niczym przewrócone klocki domina. Tak zwany feeling strzelania nasuwa skojarzenia z pierwszymi trójwymiarowymi shooterami – bliżej Aliensom do gier z końca lat dziewięćdziesiątych niż do obecnych przedstawicieli gatunku i nie jest to, żeby nie było wątpliwości, pochwała.

Wielki powrót zalicza nie tylko Hicks, ale też i Bishop. Tu jednak wtopy nie ma – jest to po prostu inny syntetyk z tej samej serii. W roli głównej oczywiście Lance Henriksen. - 2013-02-12
Wielki powrót zalicza nie tylko Hicks, ale też i Bishop. Tu jednak wtopy nie ma – jest to po prostu inny syntetyk z tej samej serii. W roli głównej oczywiście Lance Henriksen.

Niewiele dobrego można powiedzieć też o innych członkach korpusu, którzy umilają nam wędrówkę niemal na okrągło. Zachowanie sojuszników jest po prostu koszmarne. Żołnierze nie nadążają z wykryciem znajdujących się tuż obok obcych, w rezultacie czego często dochodzi do sytuacji, w której towarzysz nie potrafi odwrócić się i strzelić do stojącego mu za plecami wroga. Wykrywanie kolizji obiektów leży i kwiczy. Raz bohater przechodzi przez kompanów niczym przez powietrze, kiedy indziej znów stanowią oni zaporę nie do pokonania – zdarzyło mi się, że O’Neal na dobre zablokował jedyne drzwi, które prowadziły do kolejnej części kompleksu i trzeba było ratować się wczytaniem sejwa. W zamkniętych pomieszczeniach towarzysze mają ogromny problem, żeby nadążać za szybko poruszającym się Winterem. Potrafią utknąć za najmniejszą przeszkodą, a zostawieni daleko w tyle teleportują się na checkpointach wprost na oczach gracza. Masakra. Czegoś takiego nie widzi się dziś w budżetowych strzelankach, a co dopiero w produkcjach z najwyższej półki.

Recenzja gry Aliens: Colonial Marines - ten Obcy to wstyd i hańba - ilustracja #2

Twórcy obiecywali odnieść się w jakiś sposób do prezentowanego w ubiegłym roku filmu Prometeusz i faktycznie nawiązania są obecne. Każdy, kto miał okazję zobaczyć ostatnie dzieło Ridleya Scotta, z pewnością rozpozna czerwoną kulkę, za pomocą której naukowcy tworzyli trójwymiarowe mapy jaskiń.

Z wielkim ubolewaniem stwierdzam, że autorom nie udało się też w żaden sposób rozniecić w swym produkcie wizji walki o przetrwanie. Pamiętając, jak dramatyczne były spotkania z hordą obcych w Decydującym starciu, w grze na okrągło powinniśmy być świadkami dantejskich scen – niestety, nic z tego. Nieśmiertelni i zachowujący się jak kompletni idioci kompani, łatwe do ubicia ksenomorfy oraz masakrator do potęgi w roli głównego bohatera kompletnie rujnują cały klimat. W budowaniu atmosfery nie pomaga ani kultowy detektor ruchu, na ekran którego nie ma czasu i sensu spoglądać, ani obcy, ani świetna oprawa muzyczna. Wszelkiej maści „straszaki” też ograniczono do minimum. Gra w ogóle nie próbuje wprowadzić nas w stan permanentnego niepokoju, nawet gdy jesteśmy zmuszeni w pojedynkę i bez broni w rękach przedzierać się przez pełne boilerów kanały.

Oprócz hordy standardowych przeciwników w grze pojawiają się też bossowie. - 2013-02-12
Oprócz hordy standardowych przeciwników w grze pojawiają się też bossowie.

Kolejny grzech – brak tej pozycji jakiegokolwiek zróżnicowania, czegokolwiek, co zmusiłoby nas do oderwania palca od spustu. Nawet twórcy serii Call of Duty rozumieją, że nie da się przez sześć godzin biec cały czas naprzód i dziesiątkować wrogów z tego samego karabinu, dlatego serwują dla równowagi mnóstwo dodatkowych aktywności. Narzekamy, że konkurencyjne i wydane niemal w tym samym czasie Dead Space 3 zmienia się z odsłony na odsłonę z survival horroru w strzelankę, ale tam przynajmniej autorzy próbują zaskoczyć gracza niestandardowymi akcjami, dać mu coś innego do roboty i jednocześnie dbają o utrzymanie atmosfery grozy. W Colonial Marines niczego takiego nie uświadczycie, co najwyżej wciśniecie od czasu do czasu przycisk bądź skorzystacie z interfejsu – Doom jak malowany. Pod tym względem ostatnie przygody Isaaca Clarke’a zostawiają Aliensów daleko w tyle, na ich tle omawiany produkt prezentuje się wręcz żenująco.

Biorąc pod uwagę powyższe mankamenty, a także słabiutką fabułę i fatalną oprawę wizualną, trudno się perypetiami dzielnego kaprala Wintera rajcować. Colonial Marines to festiwal szkolnych błędów, które obnażają totalną niemoc doświadczonego studia. W warstwie strzelankowej położono absolutnie wszystko, co było do położenia – nawet okazjonalne potyczki z bossami nie ratują tej gry od klęski bylejakości. Wieńcząca zmagania walka to policzek wymierzony w twarz fanów. Przez pół godziny będziecie nastawiać się na nie-wiadomo-co, a trzydzieści sekund po wykonaniu zadania – bez oddania jednego strzału – zapytacie: WTF?

O ile w ogóle dotrwacie do finału, bo gra zbytnio do tego nie zachęca.

Obcy w sieci

Na osłodę pozostaje wariant zabawy wieloosobowej, która – choć daleka od ideału – to jednak wykazuje większy potencjał niż totalnie bezpłciowa kampania. Multiplayer rozgrywką drużynową stoi, więc wszystkie zmagania, poza kooperacją, opierają się na rywalizacji kolonialnej piechoty z ksenomorfami. W trybie współpracy wcielamy się oczywiście w żołnierzy i wykonujemy te same misje, które są dostępne w singlu. Zabawa z przyjaciółmi (maksymalnie cztery osoby jednocześnie) okazuje się doskonałym remedium na chorobę toczącą sztuczną inteligencję kompanów. Dzięki żywym kolegom z zespołu nie musimy bowiem zbyt często podziwiać żenujących popisów sojuszników sterowanych przez komputer.

Pozostałe starcia w sieci toczą się w czterech zróżnicowanych trybach. Pierwszy z nich to Team Deathmatch, w którym dwie drużyny złożone z obcych i komandosów próbują upuścić sobie jak najwięcej krwi w swobodnej sieczce. Do dyspozycji graczy oddano pięć map, co na początek powinno w zupełności wystarczyć. Te same areny wykorzystywane są w drugim z wariantów o wdzięcznej nazwie Extermination. Tu zabawa też skupia się na eliminowaniu oponentów, ale znacznie ważniejszą rolę pełnią zbiorniki zawierające jaja obcych: piechota próbuje je zniszczyć dla dodatkowych punktów, a ksenomorfy ochronić. Po zlikwidowaniu celu, który wymaga pozostawania w pobliżu kapsuły przez kilkanaście sekund, w innej części planszy natychmiast uaktywnia się następny obiekt. Rywalizacja trwa do końca rundy – kto poradzi sobie lepiej z zadaniem, wygrywa.

Spór w drużynie. Bohaterom niezależnym daleko jednak do wymiataczy z Decydującego starcia. - 2013-02-12
Spór w drużynie. Bohaterom niezależnym daleko jednak do wymiataczy z Decydującego starcia.

STRANGER O ALIENS: COLONIAL MARINES – 5.5/10

Do ostatniej chwili miałem nadzieję, że Aliens: Colonial Marines okaże się ponadprzeciętną grą. Niestety, tak się nie stało. Najgorzej w mojej ocenie wypadła grafika, która chyba pamięta jeszcze czasy poprzedniej generacji konsol. Niewiele lepiej jest z samym gameplayem, bo otrzymaliśmy bezbarwny i bardzo liniowy corridor shooter, w którym – szczególnie w początkowych misjach – nieudolnie budowany jest klimat zagrożenia i niepewności. Do dalszej zabawy motywowały mnie jedynie liczne smaczki adresowane do fanów filmu Camerona, przy czym jest to zdecydowanie za mało, żebym mógł komuś polecić tę strzelaninę. Dla sympatyków produkcji z gatunku science fiction z agresywnymi obcymi formami życia w rolach głównych o wiele lepszą propozycją będzie trzecia część Dead Space.

Pozostałe tryby korzystają z oddzielnych zestawów map – ich liczba na razie nie poraża, bo dostępne są tylko po dwie areny dla każdego z nich. Rekompensują to jednak cele stawiane przed uczestnikami zabawy w obu misjach. Escape to mój zdecydowany faworyt – złożona z czterech osób drużyna żołnierzy próbuje przedrzeć się do punktu ewakuacyjnego, odblokowując po kolei przejścia do poszczególnych lokacji. Zabawa ma spory potencjał, bo piechota podczas ucieczki musi zachować czujność – jeśli ksenomorfom uda się po drodze zdziesiątkować oddział, runda kończy się porażką. Oczywiście napotykane przeszkody nie ułatwiają zadania. Otwieranie i zamykanie drzwi trwa chwilę, podobnie jak omijanie zabezpieczeń i przejażdżki windami. Obrona pozycji podnosi adrenalinę skuteczniej niż wszystkie tego typu fragmenty w kampanii razem wzięte.

Na podobnej zasadzie działa ostatni z trybów, czyli Survivor, tyle że tutaj nigdzie nie uciekamy, a bronimy się na niezbyt dużych mapach. Celem jest jak najdłuższe przeżycie ataku obcych, a pomocą w jego osiągnięciu – pełna kontrola nad otoczeniem. Piechota może otwierać bądź zamykać wrota, umieszczać na ścianach czujniki ruchu, a także uzyskiwać dostęp do pomieszczeń, w których ukryto stacjonarne działka i broń specjalną (smart guny, miotacze ognia). Wariant ten kładzie ogromny nacisk na działanie w drużynie, bo tylko w ten sposób da się skutecznie odeprzeć nielimitowane ataki wroga i wyrwać losowi kolejne sekundy życia. Minusem trybu jest z pewnością mała liczba dostępnych mapek, ale wszystko wskazuje, że w kolejnych miesiącach zobaczymy ich więcej, DLC zostały już wszak zapowiedziane.

Ubóstwo graficzne kłuje w oczy. Na pocieszenie: konsolowcy mają jeszcze gorzej. - 2013-02-12
Ubóstwo graficzne kłuje w oczy. Na pocieszenie: konsolowcy mają jeszcze gorzej.
Recenzja gry Aliens: Colonial Marines - ten Obcy to wstyd i hańba - ilustracja #2

Grafika dla wielu z nas jest czynnikiem, który ma decydujące znaczenie w odbiorze gry. Produkt firmy Gearbox Software w tej kwestii nie tylko nie zachwyca, ale wręcz przeciwnie – odrzuca. Aliens: Colonial Marines wygląda jak strzelanina z poprzedniej epoki, zwłaszcza na konsolach Xbox 360 i PlayStation 3, gdzie tekstury wołają o pomstę do nieba, a żenujące wybuchy wywołują uśmiech politowania. Wersja PC jest odrobinę ładniejsza, ale tutaj również szału nie ma. Kiepskie modele, notoryczne przenikanie się obiektów i mimika twarzy budząca skojarzenia z tytułami wydawanymi dziesięć lat temu.

Multiplayer to jedyna opcja w Aliens: Colonial Marines, żeby poszaleć obcymi. Tytuł oferuje trzy rodzaje stworów (lurker, solider i spitter), które rozwijamy w identyczny sposób jak piechotę – najpierw zdobywamy doświadczenie, a po osiągnięciu kolejnego poziomu wydajemy otrzymany punkt na wzmocnienie wybranej klasy. Opanowanie ksenomorfów to jednak trudna sztuka. Trzeba poświęcić sporo czasu na naukę biegania po ścianach i sufitach, a gra niezbyt ułatwia ten proces. Kamera umieszczona w perspektywie trzeciej osoby sprawia, że bardzo łatwo stracić orientację, a płynne poruszanie się po placu boju utrudniają z kolei niefortunnie zaprojektowane lokacje – irytujące są zwłaszcza korytarze, gdzie pierwszy lepszy próg może nas skutecznie zatrzymać na ułamki sekund. Autorzy nie znaleźli też dobrego patentu na wykończenie krawędzi map – dotyczy to wszelkich obszarów pod gołym niebem. Jeśli koniec areny wyznaczają np. skrzynie, to nie da się na nie wspiąć za żadne skarby świata. W ferworze walki próba dostania się na taki obiekt kończy się zazwyczaj szybką śmiercią.

Trzeba też przyznać, że twórcy o wiele lepiej wykorzystali w multiplayerze żołnierzy, którzy w dwóch najciekawszych trybach (Survivor i Escape) mają do wykonania dodatkowe zadania. Ksenomorfy pełnią wyłącznie rolę łowców i niczego poza ściganiem ludzi się od nich nie oczekuje. Ogólnie rzecz biorąc, zmagania w sieci dostarczają emocji, choć należy pamiętać, że i mechanika, i oprawa wizualna nie zostały w cudowny sposób zmodyfikowane w stosunku do tego, co można zobaczyć w kampanii. Colonial Marines cechują więc te same grzechy zarówno w singlu, jak i w rozgrywce wieloosobowej.

Wykrywanie kolizji obiektów leży i kwiczy. - 2013-02-12
Wykrywanie kolizji obiektów leży i kwiczy.

To miało być wydarzenie

Wydawałoby się, że tej gry nie da się zepsuć. Uznana, przyciągająca niczym magnes marka, a w roli głównej jeden z najbardziej rozpoznawalnych potworów w historii kina, nie tylko sam w sobie straszny, ale też budzący należny mu respekt. Do tego solidne tło fabularne, wprost odwołujące się do najlepszej odsłony filmowej sagi i wreszcie błogosławieństwo wytwórni 20th Century Fox, pozwalające zaliczyć przedstawioną w Colonial Marines opowieść do kanonu. Jakby tego wszystkiego było mało, produkt firmuje swoją nazwą piekielnie doświadczone studio, które na pierwszoosobowych strzelaninach zjadło zęby. A jednak dało się! Mimo tak solidnego fundamentu Aliens: Colonial Marines okazuje się dziełkiem nijakim, z jedynym jaśniejszym punktem w postaci multiplayera. Biorąc pod uwagę rangę całego przedsięwzięcia, trudno podsumować całość inaczej niż słowem „rozczarowanie”.

Jeśli widzisz w jednym pomieszczeniu osiem takich samych modeli ludzi, to wiedz, że nie jest dobrze. - 2013-02-12
Jeśli widzisz w jednym pomieszczeniu osiem takich samych modeli ludzi, to wiedz, że nie jest dobrze.

Opowieść o kolonialnym korpusie kosmicznej piechoty powstawała długo, bo co najmniej od 2007 roku. W grze, która dziś trafia na półki sklepowe, tych kilku lat pracy w ogóle nie widać. Pierwsze artykuły poświęcone Aliens: Colonial Marines zapowiadały zupełnie inny tytuł, nie tylko ciekawszy koncepcyjnie, ale też – co tu dużo mówić – zdecydowanie atrakcyjniejszy wizualnie. Mam wrażenie, że zachęcony ogromnym sukcesem pierwszych Borderlandsów Randy Pitchford porzucił po drodze rodzącą się perełkę i do produkcji Obcego zatrudnił marnej jakości wyrobników. Lista płac zdaje się to potwierdzać. Wśród deweloperów znajdziemy studia Timegate, Demiurge i Nerve Software – jaki wkład miał w to Gearbox? Poza ogólnym nadzorem chyba niewielki. Nie zmienia to jednak faktu, że nawet on nie powinien dopuścić do sprzedaży gry w takiej postaci. Dostaliśmy bowiem opowiastkę o potworach, która sama w sobie jest po prostu potworna.

Nigdy nie sądziłem, że to powiem, ale Aliens vs Predator z 2010 roku dostarczyło mi o wiele więcej radości...

Krystian Smoszna

Krystian Smoszna

Gra od 1985 roku i nadal mu się nie znudziło. Zaczynał od automatów i komputerów ośmiobitowych, dziś gra głównie na konsolach i pececie w przypadku gier strategicznych. Do szeroko rozumianej branży pukał już pod koniec 1996 roku, ale zadebiutować udało się dopiero kilka miesięcy później, kilkustronicowym artykułem w CD-Action. Gry ustawiły całą jego karierę zawodową. Miał być informatykiem, skończył jako pismak. W GOL-u od blisko dwudziestu lat, do 2023 pełnił funkcję redaktora naczelnego. Gra w zasadzie we wszystko, bez podziału na gatunki, dużą estymą darzy indyki. Poza grami interesuje się piłką nożną i Formułą 1, na okrągło słucha też muzyki ekstremalnej.

więcej

Recenzja gry Indiana Jones and the Great Circle - Indy powraca, choć z kryzysem tożsamości
Recenzja gry Indiana Jones and the Great Circle - Indy powraca, choć z kryzysem tożsamości

Recenzja gry

Indiana Jones i Wielki Krąg zabierze Was na epicką wyprawę po trzech kontynentach, dobrym fanserwisie, wielu błędach i kilku niedopracowanych mechanikach. Zapnijcie pasy, bo nachodzą turbulencje.

STALKER 2: Heart of Chornobyl - recenzja. Po 70 godzinach to wciąż gra, którą kocha się pomimo wad
STALKER 2: Heart of Chornobyl - recenzja. Po 70 godzinach to wciąż gra, którą kocha się pomimo wad

Recenzja gry

Po latach oczekiwań STALKER 2: Heart of Chornobyl w końcu ponownie zaprasza do czarnobylskiej Zony. Ogrom i surowe piękno tego świata miażdży większość innych open worldów, ale sequel ugina się też pod ciężarem błędów i niedoróbek technicznych.

Recenzja Call of Duty: Black Ops 6 - dobry kandydat na najlepszego współczesnego COD-a
Recenzja Call of Duty: Black Ops 6 - dobry kandydat na najlepszego współczesnego COD-a

Recenzja gry

Po zeszłorocznej porażce Call of Duty wraca do formy w Black Ops 6. Nowa odsłona błyszczy zupełnie nową mechaniką poruszania się, która rządzi w multiplayerze, i kompletnie zaskakuje paroma motywami w kampanii fabularnej. I jeszcze jest w Game Passie!