Ninja Gaiden: Master Collection Recenzja gry
autor: Przemysław Zamęcki
Ninja Gaiden Master Collection - recenzja. Przy nich Dark Souls to bułka z masłem
Tomonobu Itagaki wielkim deweloperem był. Trzymał pieczę nad jednymi z najlepszych gier z gatunku slasherów w dziejach. Dziś mamy szansę ocenić, czy zawierający je pakiet Ninja Gaiden Master Collection jest nadal atrakcyjny dla współczesnego gracza.
Jest takie japońskie przysłowie, które mówi, że to, co na początku wydaje się rajem, ostatecznie okazuje się piekłem. Nie będziemy rozkładać go na czynniki pierwsze, ale idealnie oddaje to, czym jest zestaw Ninja Gaiden Master Collection. Pierwsze spojrzenie nań obiecuje wiele – trzy gry z uznanej serii za stosunkowo niewielkie pieniądze. Kiedy jednak już skusisz się na zabawę, szybko przekonujesz się, czym jest nieustający ból palców, rosnąca frustracja i ciężka praca, by wykonać jakikolwiek krok naprzód. Piekielnie wysoki poziom trudności to znak rozpoznawczy dwóch pierwszych części serii proponowanych w tymże zestawie. Na ich tle jej trzecia odsłona to lekki wietrzyk zaledwie marszczący powierzchnię stawu.
Zanim przyszły „Soulsy”
- dwie świetne gry w pakiecie;
- sprawiająca radość i stanowiąca nie lada wyzwanie mechanika walki;
- pomimo wielu lat na karku seria dobrze się zestarzała, a remastering wydobył z tych produkcji to, co najlepsze.
- mimo wszystko szkoda, że to tylko najprostsza forma reedycji;
- trzecia część cyklu to zaledwie cień swoich wielkich poprzedników;
- niektórych zrazi archaiczny design poziomów.
No to Was przestraszyłem. Ale wbrew pozorom kieruje mną nie chęć napędzenia komukolwiek strachu, tylko zachęcenia do sięgnięcia po jedne z najlepszych slasherów w historii gatunku. A może nawet najlepsze, przynajmniej gdy nie myśli się o części trzeciej, stanowiącej już tylko popłuczyny po wcześniejszych arcydziełach, nad którymi czuwał Tomonobu Itagaki. Autor, który w okresie powstawania tych tytułów znajdował się u szczytu swych umiejętności kreatywnych. Jednak od czasu, kiedy w atmosferze skandalu przyszło mu rozstać się ze swoim zespołem, nie był już w stanie stworzyć nic godnego uwagi. Tymczasem studiu Team Ninja w końcu udało się pod nowym kierunkiem wyjść z deweloperskiego dołka dwiema świetnymi odsłonami serii Nioh. Produkcjami bardziej odpowiadającymi współczesnym trendom designerskim, podążającymi śladem tzw. „soulslike’ów”.
Zostawmy jednak temat „Soulsów” na razie z boku i przyjrzyjmy się bliżej Ninja Gaiden. Głównym bohaterem serii jest Ryu Hayabusa. Mieszkający w niewielkiej wiosce bohater pochodzi z klanu, który poprzysiągł chronić po wsze czasy pewien samurajski miecz otaczany kultem przez miejscowych. Pewnego dnia dochodzi jednak do jego kradzieży, a Ryu zostaje tym, który ma za zadanie go odzyskać. Tak rozpoczyna się pierwsza część serii. Jak sami widzicie, fabuła jest prosta i stanowi właściwie pretekst do tego, by przez kolejne kilkanaście godzin móc ciachać setki nawijających się pod katanę przeciwników. Tak jest w przypadku każdej odsłony tego cyklu. Opowieść nie ma tu większego znaczenia. Bardziej liczy się radość z sieczenia wrogów. A ta okazuje się nieziemska!
W dziewiątym kręgu piekła...
Pierwsze Ninja Gaiden zestarzało się najmocniej, ma archaiczną budowę poziomów i najsłabszą oprawę wizualną, ale pod względem mechaniki walki to wciąż maestria projektowania. Byłem nauczony przez inne znane slashery tamtej epoki szybkiego mashowania przycisków pada i walki ofensywnej. Dlatego Ninja Gaiden Sigma już w prologu stanowiło dla mnie wyzwanie niemal nie do przejścia. Dynamika starć jest tu zupełnie inna niż u konkurencji. Wolniejsza, bardziej taktyczna. Wymagająca o wiele więcej uwagi, ale w ostatecznym rozrachunku oferująca przeogromną satysfakcję, kiedy już uda się pokonać drogę do następnej kapliczki. Bo tu jakikolwiek progres trzeba odmierzać właśnie w ten sposób – od kapliczki do kapliczki, które są jedynymi miejscami pozwalającymi zapisać stan gry. Żadnego odnawiania zdrowia. Ryu może regenerować się jedynie za pomocą odnalezionych eliksirów – żadnych „darmowych” ułatwień tu nie znajdziemy. Co więcej, często poza samą walką musimy poszperać trochę, w całkiem sporych nieraz lokacjach, i poszukać jakiegoś przedmiotu, który w połączeniu z innym odblokuje coś wartościowego.
Warto również dodać, że Ryu nie jest jedynym grywalnym bohaterem. Wraz z rozwojem fabuły gracze wcielają się również w jednego z herosów występujących w serii Dead or Alive, z którą Ninja Gaiden dzieli to samo uniwersum. Także w pozostałych częściach pojawiają się grywalne postacie z tego cyklu bijatyk, stanowiąc całkiem sympatyczny przerywnik w zabawie i dodając nowe rodzaje broni do wykorzystania. Nie samą kataną i shurikenami ninja żyje.
...gracze są szczęśliwi
Nie ukrywam, że największą estymą darzę część pierwszą, ale to Ninja Gaiden 2 Sigma uważam za tę najlepszą. Przede wszystkim dlatego, że twórcy dobrze odrobili pracę domową i tym razem przygotowali tytuł pod wieloma względami atrakcyjniejszy. Co prawda design poziomów nadal nie bardzo przystaje do współczesnych standardów, ale udało się nieco zbalansować rozgrywkę, dodając jej dynamiki i sprawiając, że nawet kończące się porażką podejścia do niektórych walk nie powodują, iż ma się ochotę wyrwać sobie z głowy wszystkie włosy.
Stało się tak między innymi za sprawą kapliczek, które tutaj poza byciem jedynie punktami zapisu każdorazowo odnawiają również zdrowie, czy takich drobnostek jak możliwość podejrzenia kierunku, w jakim powinno się podążać. W pierwszej części nie zawsze było to oczywiste i zdarzało się czasem błądzić w poszukiwaniu jakiegoś przejścia. Gra także lepiej prezentuje się pod względem wizualnym, co z pewnością dla wielu osób będzie mieć niebagatelne znaczenie.
W czyśćcu jest nijako
I tak dochodzimy do najbardziej kontrowersyjnej części pakietu, którą jest trzecia odsłona serii, zatytułowana Razor’s Edge. Powstała ona w czasie, kiedy w zespole zabrakło już Itagakiego, a ówcześni decydenci postanowili dotrzeć z marką do szerszego grona odbiorców. W rezultacie przygotowano produkt zaprzeczający idei poprzedników. O znacznie mniejszym poziomie wyzwania, z powtykanymi, gdzie się tylko dało, quick time eventami i hordami głupich przeciwników dosłownie wylewającymi się z ekranu.
To prawda, że tytuł ten pod względem wizualnym najmniej się zestarzał i nawet współczesnych graczy, którzy sięgną po to wydanie, jego wygląd nie powinien odrzucić. Być może wyda im się wręcz najlepszą pozycją z tego zestawu. Tak naprawdę jednak, biorąc pod uwagę wszystkie ograniczenia, którym poddano trzecią część cyklu, jest tylko cieniem swoich wielkich poprzedników. I jednocześnie gwoździem do trumny dla całej serii, która po tej próbie otwarcia się na mainstream do tej pory nie podniosła się z kolan. Szkoda, choć z argumentacją, że dzięki temu powstał znakomity Nioh, trudno się spierać.
Raj czy piekło?
Jak więc prezentuje się pakiet Ninja Gaiden Master Collection jako całość? To przede wszystkim solidna porcja wyśmienitej rozgrywki, którą warto przypomnieć nowemu pokoleniu graczy. Remaster pozwalający na grę w sześćdziesięciu klatkach i rozdzielczości 4K zapewnia doskonałą zabawę, ale jednocześnie wywołuje nieco żalu, że przecież twórcy mogli bardziej pochylić się nad tymi dziełami i odnowić je w o wiele większym zakresie. Piszę „remaster”, ale być może bardziej adekwatne byłoby użycie w tej sytuacji słowa „port”? Port z podwyższoną rozdzielczością. Niby niewiele, jednak po rozważeniu wszystkich za i przeciw te piekielnie trudne produkcje będą rajem dla każdego fana naprawdę dobrych gier. Nawet w takiej formie.
O AUTORZE
Po raz pierwszy z Ninja Gaiden zetknąłem się przy okazji wydania wersji Sigma „jedynki” na PlayStation 3. W tamtym czasie byłem już dużym fanem slasherów i miałem zaliczone najgłośniejsze wówczas tytuły z tego gatunku, czyli trzy odsłony Devil May Cry i dwie God of War. Przygody Ryu nauczyły mnie jednak cierpliwości i pokory, bo wymagały zupełnie odmiennego podejścia do rozprawiania się z przeciwnikami. Od tamtej pory nie przepuściłem żadnej pozycji z tego cyklu.
ZASTRZEŻENIE
Egzemplarz gry do recenzji otrzymaliśmy bezpłatnie od wydawcy, firmy Koei Tecmo.