autor: Wojciech Ząbek
NHL 2003 - recenzja gry
NHL 2003 to kolejna edycja symulacji hokeja z EA Sports. Ponownie możemy uczestniczyć w rozgrywkach NHL, najbardziej elitarnej ligi hokejowej na świecie.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Po ciepłym lecie nadeszły zimne dni i jeszcze chłodniejsze wieczory. Nastała era sportów zimowych, zaczynając od skoków, a kończąc na wszelkiej maści „slalomach” narciarskich. Są jednak fanatycy, którzy nie zważając na porę roku, poświęcają się nieustannej bieganiu a może raczej „ślizganiu” się po tafli lodu, za małym, czarnym przedmiotem, zwanym krążkiem. Z długim kijem w ręku i obowiązkowym kaskiem zmierzają do umieszczenia go w małej bramce. Taak, nadchodzi kolejne rokroczne wydanie NHL! Rozszaleli się... chłopcy.
Cała seria produktu EA Sports ma swoją ciekawą historię i dziś każdy gracz zna opowieść, jak z debiutanta na rynku, gra stała się wyznacznikiem jakości i niezachwianym potentatem symulacji hokeja na lodzie. Piękne strzały, bramkarskie parady czy mistrzowskie zwody. To i wiele więcej mieliśmy dotychczas. Jednak jak można było wywnioskować z zapowiedzi twórców – na długo przed ukazaniem się tytułu – prawdziwa rewolucja miała dopiero nadejść!
I zaczęło się! Pierwsze uruchomienie gry, wzrok ślepo utkwiony w monitor z nadzieją na zabójczo szybkie intro i krążki latające z prędkością większą od światła. Tymczasem pojawia się twarz, znajoma twarz zawodowego gracza. Miły uśmieszek, prezentacja szczęki gdzie niezwykle wyraźnie widać efekty twardej gry i te magiczne słowa: „EA Sports. It’s in the game!”. No tego się nie spodziewałem. Przyzwyczajony do faktu, że intro powinno powalać na kolana i zachęcić do natychmiastowego założenia łyżew i wyjścia na lodowisko, byłem niemalże zaskoczony. Zaskoczony jednakże po krótkim namyśle, w sensie „in plus”. Miłe wrażenie wywarte na życiowym ponuraku i największe gwiazdy NHL’a witające nas przy każdym uruchomieniu gry. Ciekawe rozwiązanie i sympatycznie było spojrzeć choćby w oczy Mario Lemieux’a.
Idąc dalej wypada wspomnieć o swoiście zrobionym menu głównym. Wzorowane jest ono na najzwyklejszej stronie internetowej. Chyba nikt nie będzie w to wątpił, jeśli przynajmniej raz się w nim zanurzy. Początkowo wszystko mile zaskakuje odbiorcę, jednak po dłuższym zapoznaniu muszę stwierdzić, iż jest niesamowicie niepraktyczne. Aby dotrzeć do szukanej opcji, możemy się naprawdę zagubić w tym wielkim chaosie. Niektóre opcje wynikają dopiero po wybraniu konkretnej rzeczy, więc nieraz sporym wyzwaniem jest dotarcie do ostatecznego celu poszukiwań. Poza tym jakoś dziwnie nieswojo poczułem się, gdy wyszło na jaw, że niemalże połowa opcji znajdujących się w menu związana jest z Internetem. Wszelkiego rodzaju loginy, konta dla użytkowników mające stworzyć zapewne wirtualny klub przyjaciół produktu. Jak na nasze krajowe warunki gra przez sieć niewielu osobom może przysporzyć radości i z pewnością nie możemy się nastawić na taki sam zapas wrażeń, jak nasi zachodni bracia. Jednak jak już mówiłem, wyeksponowano na wierzch za dużo śmieci, ukrywając wszelakie ważne opcje w głębokim sejfie, co znacząco utrudniło dotarcie do nich.
Przed samym rozpoczęciem boju na lodzie, mamy możliwość zapoznania się z muzyką i oceny czy została odpowiednio dobrana. Już po niespełna 10 minutach, byłem w stanie wypowiedzieć się na temat każdej piosenki przygrywającej nam podczas pobytu w menu i wybieraniu drużyny. Nie myślcie jednak, że biję swoiste rekordy pod względem szybkości słuchanej muzyki. Nawet nie muszę mieć takich specjalnych zdolności, gdyż po podanym czasie asortyment dostępnych utworów sam się wyczerpuje. Mamy ładne przygrywki ze strony Papa Roach, Jimmy Eat World i trzeciej, bliżej nieokreślonej kapeli. Osobiście ten rodzaj pogrywania i samych wykonawców bardzo cenię i słucham z przyjemnością.
Utwory są dobre i szeroko znane publiczności. Jednak tworzą zamknięty krąg i – w przeliczeniu – na godzinę szperania w opcjach słyszymy każdą z nich około 6 razy. Wywoływało to we mnie już powoli reakcję zwrotną i twórców uratował jedynie fakt, iż można zaaplikować sobie swoją własną muzykę z komputera (należy im się nagana, za zbyt „płytkie” potraktowanie sprawy i niemalże odpuszczenie sobie tego aspektu). Podczas gry na lodowisku, pojawia się jeszcze kilka innych [kilka!] aranżacji muzycznych o głośnych nazwach kapel (Queens of the Stone Age choćby), jednak przypomina to relację z jakiegoś koncertu. W ważniejszych momentach, gra się na chwilę zatrzymuje i na ekran wyskakuje napis z wykonawcą słyszanej piosenki i jej tytułem. Przepraszam ale czy my tu mamy grać jak mężczyźni w hokeja, czy wylansować kolejną gwiazdę mogącą konkurować z Britney Spears?! Nie wystarczy zatrudnić znanych muzyków, gdyż trzeba to umieć jeszcze wkomponować w grę, a tymczasem w NHL budzi to wręcz niechęć i nieodzowne jest zaaplikowanie własnej listy muzycznej.
I nareszcie wychodzimy na lodowisko, aby wypełnić przeznaczenie. Pierwsze spojrzenie na cały stadion: tłumy wiwatujących kibiców obżerających się pop-cornem, nerwy widoczne u współtowarzyszy i wrogość w oczach przeciwników. Po chwili na plan główny wysuwa się sędzia, który wjeżdża z uniesionymi rękoma w górze i daje znak, że za chwilę spotkanie się rozpocznie. Drużyny są rozstawione, dochodzi do pierwszych przepychanek i interwencji pana w czarno-białym żakiecie. Rzut krążka, gwizdek i huk uderzenia kijów o podłoże. Zaczęło się!
To co od raz rzuca się w o czy, to wskaźnik „game breaker” - nowość w grze i pierwsza oznaka uproszczenia symulacji i przesunięcia się w stronę zręcznościówki. Pasek ten wypełnia się zależnie od czasu, w którym to my dysponujemy krążkiem i zadziwiamy zagraniami oraz niebagatelną techniką. Po jego wypełnieniu możemy uświadczyć ciekawy efekt zwolnienia znany nam trochę z Max Payne’a (sławny Bullet Time). Co prawda mamy tu troszkę różnic, ale to chyba najlepsze wytłumaczenie czym owy „game breaker” jest. Daje nam szansę na strzelenie bramki, gdy wszystko toczy się w zwolnionym tempie, przeciwnicy wloką się niemiłosiernie, oddechy kibiców zamierają, a my stajemy się katem drużyny przeciwnej i przypuszczalnym bohaterem spotkania. Takich ciekawostek jest zresztą więcej, gdyż wszystkim zawodnikom przydzielono ikony informujące nas o ich słabych i mocnych stronach. Wiemy więc od razu, kto jest niesamowitym snajperem, który skory do bitki, a za kim wlecze się zła passa. To wszystko można wykorzystać oczywiście w trakcie samej rozgrywki, gdzie snajperzy doskonale pokazują nam, na czym polega ich siła. Wspaniałe zwody, mijanie naszych zawodników niczym drewnianych tyczek i strzały nie do obrony – te i inne elementy są możliwe do wykonania dla najlepszych i niemal nie do powstrzymania przez naszych. Jednak to wszystko jest tylko kolejnym zwrotem w stronę uatrakcyjnienia gry zręcznościowej. Gdzie podziały się czasy, że jak największe oddanie realiów było wyznacznikiem serii?
Teraz skoncentrowano wszystko na jak największej liczbie bramek padających w trakcie meczu i wyraźnie się to dostrzega, z wszelkimi zaletami i niestety wadami na czele. Po pierwsze gra obronna naszej ekipy, jak i przeciwników woła o pomstę do nieba i łatwo wpaść w stan depresji po chwili spędzonej na obserwacji zachowań oraz zagrywek graczy tej formacji. Brakuje wyraźnego zdecydowania w ich posunięciach, ostrej szarpaniny i przepychanek. Ma się wrażenie, że ich głównym celem jest stracenie dowolnej liczby bramek, jednak strzelenie przeciwnikowi o jedną więcej.
A bramek pada w wirtualnej potyczce multum. Fatalna gra w defensywie jest jednak również powielana w ataku. Gracze rywala nie mogą znaleźć wspólnej koncepcji na grę i zamiast grać zespołowo, dążą samotnie do zdobycia bramki nie zważając na hordy rywali i wszelkie przeszkody. Jeśli już zdecydują się nawet na podanie to czynią to w najmniej oczekiwanym momencie i ich partnerzy gubią się w tym całym zamieszaniu. Oddają strzały z niemal niewiarygodnych pozycji, jednak zapominają, że aby wygrać mecz trzeba te bramki zdobyć. Nie liczy się ilość oddanych strzałów, tylko to ile z tego wpadło do bramki drużyny przeciwnej.
Sytuacja na lodzie zależy też od poziomu trudności. Wybierając jeden z dwóch początkowych będziemy urządzali sobie z przeciwną drużyną miłe sparingi i pokażemy im, jak wiele im brakuje do profesjonalizmu. Szkoda, że w dwóch pozostałych trybach role się odwracają i naprawdę mocno trzeba się napocić, aby wyjść z potyczek obronną ręką. Źle zrównoważono przedział trudności i niestety wielu graczy może mieć problemy z dostosowaniem się do wymagań komputera. Trzeba więc ostro ćwiczyć na poziomie begginer i może po pewnym czasie będziemy nareszcie gotowi, aby stanąć twarzą w twarz z drużyną naprawdę silną.
Sama grafika jak zawsze prezentuje się dobrze i trudno mieć do niej jakiekolwiek zastrzeżenia. Nie ma jakiegoś przełomu w porównaniu do poprzedniej edycji, choć z drugiej strony już wtedy grafika była naprawdę znakomita. Pojawiło się co prawda trochę głosów – ze strony fanów – że twarze zawodników zostały nieco zniekształcone i trudno rozróżnić poszczególnych graczy, jednak osobiście nie mam do tego elementu większych zastrzeżeń. Dodano nawet „widok” na naszych kibiców, zaraz po tym jak padnie bramka strzelona przez nasz zespół. Ci mogą mianowicie cieszyć się i wiwatować po dobrej grze, lub wygwizdywać i rzucać przekleństwami po nieudanych zagraniach bądź porażce w fatalnym stylu.
Swoistą ciekawostką jest widok otoczenia i samo jego odbieranie. Twórcom udało się doskonale oddać atmosferę, jaka panuje podczas trwającego meczu hokejowego. W trakcie gry słyszymy lecący krążek i jego odgłos odbicia się o poprzeczkę bramki, krzyki ze strony kibiców mające nas dopingować, czy też nawoływania zawodników. Czujemy tą atmosferę hokejowego święta i możemy się nią doskonale „raczyć”. Tu się po prostu czuje, iż nie jest to zwykła bieganina za krążkiem, lecz ważne spotkanie i gra nie tylko dla nas, ale również dla klubu i wiernych kibiców.
Dobrze jak zawsze, spełniają swą rolę komentatorzy. Sprawozdanie meczu, ich żywiołowa relacja i liczne gagi znajdują w nas wiernego odbiorcę i z nieukrywanym żalem odchodzimy od nich, gdy wybija końcowa syrena. Panom przy mikrofonie nie można nic zarzucić, gdyż wciąż trzymają się na swoim wysokim poziomie i pokazują jak bardzo nadają się do tej profesji. Mecz hokejowy to ich życie i z wielkim przekonaniem, próbują również w nas wydobyć uczucia wielkiego zamiłowania do tej dyscypliny. I chyba im się to udaje.
Najnowszą odsłonę mogę polecić jedynie osobom, które dotychczas nie spotkały się z całą serią NHL. Na pewno się nie zrażą, gdyż z pewnością nie widzieli na rynku nic lepszego i nawet niedopracowana edycja, którą jest bądź co bądź NHL 2003, będzie dla nich emanowała sporą grywalnością. Jednak co z pozostałą grupą osób, która oczekiwała po tym wydaniu czegoś wielkiego? Tym graczom szczerze odradzam zakup pudełka z panem Iginlą na okładce, opatrzonego liczbą 2003. Nie wprowadza ona mianowicie żadnych większych zmian i jest wręcz krokiem w tył całej serii. Poszperajcie lepiej w starszych egzemplarzach i sprawdźcie się w NHL 2000, gdyż tu raczej nie ma to większego sensu.
Wojciech „Zombie” Ząbek