Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 13 kwietnia 2007, 12:13

autor: Krzysztof Gonciarz

MotorStorm - recenzja gry

Motorstorm zdominował redakcyjne testy Playstation 3, przyciągając przed ekran telewizora nawet najbardziej zatwardziałych fanatyków klawiatury, myszki i RPG-ów.

Recenzja powstała na bazie wersji PS3.

Było zwykłe, pogodne popołudnie, kiedy odebrałem od Shucka wiadomość, iż Playstation 3 nareszcie zawitało w redakcyjne progi. Po szybkim opracowaniu uczelnianych wymówek na resztę dnia ruszyłem w te pędy do naszego GOL-owego drapacza chmur. Gdy dotarłem na miejsce, przed oczami stanął mi widok cokolwiek niecodzienny: wszyscy, jak jeden mąż, siedzieli w „kąciku relaksacyjnym” i bacznie obserwowali, jak aktualnie dzierżący pada szczęśliwiec gra w Motorstorma. A przerywały ten stan skupienia szczere salwy śmiechu, rozlegające się przy każdym poważniejszym karambolu. Ot, przypadek, wzięli co leżało na wierzchu i zapuścili – pomyślałem przewrotnie. Jak się jednak okazało, płytka z pustynną, arcade’ową wyścigówką rzadko opuszczała napęd konsoli przez następnych kilka dni. Wyjściowe line-upy konsol Sony nigdy nie niosły ze sobą absolutnych killerów – tak jest też i tym razem, lecz na tle pozostałych tytułów startowych, produkcja ta zdecydowanie wyróżnia się polotem i pewną niewymuszonością. I choć do ideału jest jej daleko, trudno o lepszy początek romansu z czarnulą-do-kwadratu.

Tytułowy Motorstorm to fikcyjny festiwal muzyczno-wyścigowy, z grubsza wzorowany na imprezie znanej jako Burning Man, corocznie organizowanej w amerykańskim stanie Nevada. Teoretycznie więc w ramach tego właśnie eventu wytoczymy swego mechanicznego potwora przeciwko innym igrającym ze śmiercią szaleńcom. „Teoretycznie” dlatego, że nie mamy tu styczności z samą balangą, przewija się ona tylko jako tło w menusach i lakonicznych cut-scenkach. Nas interesować będzie obecna w głównym menu opcja „Play”. Tak, zgadza się, oto gra wyścigowa, w której znajdziemy tylko jeden tryb rozgrywki! Żadnych free run-ów, time triali, ghost matchy i innych, tylko to nieśmiałe „Play”, tak naprawdę składające się z cyklu 21 imprez, z których każda to od jednego do czterech wyścigów.

Faktycznym mięsiwem gry jest podział występujących w niej pojazdów na całkowicie różniące się od siebie kategorie: począwszy od lekkich i wątłych motocykli czy quadów, przez samochody rajdowe, mud pluggery, jeepy, a na olbrzymich ciężarówkach skończywszy. Różnice w prowadzeniu i preferowanym doborze trasy przejazdu są kolosalne, ale tylko pomiędzy poszczególnymi klasami – maszyny z określonej kategorii różnią się od siebie już niemal wyłącznie od strony kosmetycznej. A jak całe to ustrojstwo zostało zbalansowane? Dość ciekawie, gdyż wszystkie pojazdy wykazują praktycznie identyczną prędkość na prostej, różniąc się za to przyspieszeniem, sterownością i wrażliwością na rodzaj podłoża.

Zawarte w Motorstormie trasy są nad wyraz wielopłaszczyznowe i choć nie ma ich wiele, każdą z nich przejechać możemy na kilka zupełnie różnych sposobów, dostosowując obieraną drogę do możliwości kierowanego przez nas pojazdu. Jeśli sterujemy ciężarówką, powinniśmy śmiało zasuwać po najmniejszej linii oporu, nie zważając na przeszkody (w granicach rozsądku oczywiście) i spowalniające nas błoto. Z drugiej strony: im lżejszy wehikuł wybierzemy, tym bardziej kombinować będziemy musieli, by nie nadziać się na zbyt niekorzystne warunki przejazdu. Taki stan rzeczy prowadzi do pewnych nadużyć, jako że ekwilibrystyczne skoki i ewolucje motocyklistów przeciwstawiane zostają łopatologicznemu taranowaniu wszystkiego przez kierowców ciężkiego sprzętu, a wszystko zrównywane przez wspomnianą już prędkość maksymalną. Wychodzi więc na to, że najmniej wysiłku kosztuje wygrywanie za sterami ciężarówki. Druga strona medalu jest taka, że wówczas jest najbardziej monotonnie.

Najbardziej rajcującym elementem zabawy jest dynamiczna walka na trasie – przepychanka z przeciwnikami, bądź też ich bezlitosne taranowanie sprzętem najcięższego kalibru. Wszystko fajnie, tylko by nie zabrakło nam rozrywki, autorzy zaaplikowali w grze podejrzany system AI, który dynamicznie dostosowuje się do naszego sposobu gry. Innymi słowy, nie sposób jest oddalić się od peletonu na więcej, niż kilka sekund. Choćbyśmy nie wiem jak kombinowali, tamci zawsze dostaną w takiej sytuacji niezbędny wiatr w żagle i nas dogonią przy pierwszej wpadce.

Sterowanie jest z gruntu proste, przy czym funkcję kierownicy pełnić może albo, standardowo, lewa gałka analogowa, albo też rozpoznający ruch czujnik Sixaxisa. W redakcyjnym gremium łatwo było zauważyć prostą zależność: im kto był bardziej obyty z Dual Shockiem, tym bardziej skłaniał się w stronę wariantu klasycznego. Stronnictwu anty-padowemu wygodniej było kierować wychyleniami pada, które to m.in. dla mnie okazały się zupełnie nie do przełknięcia (ciężko jest wyczuć „poziom zero”). Gaz umieszczono pod zmodyfikowanym przyciskiem R2, obnażając przy tym dość poważną wadę ergonomii nowego kontrolera Sony – po kilku minutach ciągłego trzymania tego triggera, palec wskazujący zaczyna drażniąco pobolewać. Dodatkowym bajerem, który przychodzi nam z pomocą w trudnych chwilach, jest Boost (X), czyli, nomen omen, dopalacz. Należy uważać, by nie przetrzymać go zbyt długo, gdyż grozi to niechybną eksplozją naszego pojazdu.

Największym problemem Motorstorma jest ubogi zakres atrakcji, jaki napotyka weń gracz. Jest w tej idei coś rdzennego: że niby dobra wyścigówka nie musi składać się z dziesiątek tras, samochodów i opcji tuningu, ale chciałoby się jednak czegoś więcej, niż tylko niezbędnego do zabawy minimum. Zwycięstwa w kolejnych rajdach owocują odblokowywaniem nowych maszynek i imprez (nie mylić z trasami, których doliczyłem się siedmiu (!), chodzi tylko o wyższy poziom trudności i odmiennych ograniczeń klasowych), co po pewnym czasie przestaje być wystarczającą do gry motywacją. A nic innego tu do roboty nie ma, cholibka, nawet split-sceena zabrakło! Nie pościgamy się więc z sąsiadem zza miedzy, pozostaje multiplayer przez sieć, oferujący zabawę do 12 playerów jednocześnie, popartą systemem rankingowym.

Nie ulega wątpliwości, że omawiany tytuł jest na tę chwilę najładniejszą pozycją na PS3 – wygląda naprawdę ślicznie, choć z pewną ironią przypomnieć można o słynnym renderze z E3 2005, w stosunku do którego jesteśmy rzecz jasna daleko w lesie. No ale, ale. Trasy są bardzo szczegółowe, pełne poukrywanych na dalszych planach detali i smaczków (brązowo-ruda estetyka staje się jednak po pewnym czasie nużąca), pojazdy natomiast urzekają swym niecodziennie hardkorowym designem. Świetny jest zresztą system zniszczeń tych ostatnich, początek mający w niewinnych zarysowaniach i pokrywaniu się karoserii błockiem, a wznoszący się na wyżyny przy niesamowicie sugestywnych kraksach. Jeden fałszywy ruch, a spowite w płomieniach części naszego pupilka rozrzucone zostaną w promieniu kilkunastu metrów, co ze szczegółami obejrzeć będziemy mogli w dość sadystycznym ujęciu kamery. Całe szczęście, że po kilku sekundach zostajemy zrespawnowani w pełni sił na środku drogi. Skoro już przy technikaliach jesteśmy, to zwróćmy też uwagę na absurdalne długie czasy ładowania wyścigów i (!) modeli pojazdów na ekranie ich wyboru.

Naszym zmaganiom towarzyszy fajny, dynamiczny soundtrack, na którym znalazło się kilka rozsądnego kalibru zespołów, co by wymienić Queens of the Stone Age, Slipknot, Pendulum, Kings of Leon i parę innych, raczej powszechnie kojarzonych nazw. Ha, nawet jeden utwór Nirvany się przypelętał (Breed). Fajnie to wszystko zostało podobierane, ostre granie z drobnym posmakiem heavymetalowym pasuje tu idealnie. Poza muzyką, wiele zapadających w świadomość dźwięków tu nie uświadczymy. Ryki silników i eksplozji pełnią swoje role, nie wyróżniając się przy tym specjalnie. Zauważyć wypada natomiast jeden fajny motyw, polegający na nagłym urywaniu się podkładu w momencie kraksy – aż się włos jeży na głowie.

Motorstorm to dobra gra na odpalenie przy kumplach i stwierdzenie „patrzcie, jak moja nowa konsola wymiata”. Idealnie też sprawdza się w roli pigułki odprężającej, aplikowanej w dawkach nie większych niż 20-30 minut naraz. Ślinisz się na jej widok, jeśli ktoś da ci pada na przysłowiową partyjkę, a kiedy już dostaniesz ją na własność, prędzej czy później jej urok nieco zblednie. Jest to niewątpliwie kawał dobrej rozrywki, szkoda tylko, że bez potencjału na zabawę przez dłużej, niż, powiedzmy, tydzień. A czy tego właśnie chcesz, wydając bezcen na PS3?

Krzysztof „Lordareon” Gonciarz

PLUSY:

  • przyjemny, arcade’owy model jazdy;
  • najlepsza oprawa spośród startowych tytułów na PS3;
  • różnorodność pojazdów i otwartość tras.

MINUSY:

  • brak split-screena;
  • tylko jeden tryb rozgrywki;
  • podła AI;
  • potwornie długie loadingi;
  • malutka liczba tras.
Recenzja gry TDU: Solar Crown. Cud nie nastąpił, ale i tak pełna wersja jest o wiele lepsza niż katastrofalne demo
Recenzja gry TDU: Solar Crown. Cud nie nastąpił, ale i tak pełna wersja jest o wiele lepsza niż katastrofalne demo

Recenzja gry

Wersja demo Test Drive Unlimited: Solar Crown gotowała nas na najgorsze. Z ulgą donoszę, że najgorsze nie nastąpiło. I choć TDU ma wielkie problemy, broni się na tyle, by rozpatrzeć go jako odświeżającą odskocznię od Forzy Horizon… za rok, może dwa.

Recenzja Forza Motorsport - dziś „wczesny dostęp”, jutro wielka gra
Recenzja Forza Motorsport - dziś „wczesny dostęp”, jutro wielka gra

Recenzja gry

Forza Motorsport wreszcie powraca, by upomnieć się o należną jej koronę królestwa simcade’owych wyścigów. I choć potrafi poprzeć swe roszczenia wieloma mocnymi argumentami, nie jest jeszcze w pełni gotowa, by objąć władanie.

Recenzja The Crew Motorfest - hawajska Forza zjadliwa nawet z ananasem
Recenzja The Crew Motorfest - hawajska Forza zjadliwa nawet z ananasem

Recenzja gry

The Crew Motorfest nawet nie próbuje udawać, że nie jest klonem Forzy Horizon. Ale – jak się okazuje – to klon całkiem niezły, oferujący sporo radości z jazdy.