Hellforces - recenzja gry
Romans z Hellforces rozpoczyna się jękiem rozkoszy. Oprawa wizualna nie budzi żadnych zastrzeżeń. Ładnie wykonane bronie, przyjemne modele przeciwników oraz ogólny rozkład okolicy, związany z zamieszkami wywołanymi przez satanistów, mogą się podobać.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
W czasach, kiedy na rynku elektronicznej rozrywki pojawia się mnóstwo nowych FPS-ów, wyłowienie tych naprawdę godnych uwagi może być nie lada problemem. Tyczy się to zwłaszcza takich produkcji, za którymi nie stoi solidna marka, jak Doom czy Half-Life. Chyba nikomu nie trzeba przypominać zamieszania, jakie wywołał Far Cry – program „znikąd” potrafiący zaskarbić sobie serca zarówno krytyków jak i zwykłych graczy. Duże szanse na efektowną karierę na rynku strzelanin mógł mieć również produkt o nazwie Hellforces. Mógł, gdyż program stworzony przez firmę Orion okazał się być w ostatecznym rozrachunku bardzo przeciętny.
Głównym bohaterem gry jest Steven Geist, znakomicie wyszkolony komandos, który aktualnie próbuje zapomnieć o mrocznej przeszłości, wykonując zawód barmana. Życie w spokoju zostaje bezwzględnie przerwane, kiedy w prowadzonym przez mężczyznę pubie pojawia się Linn Brodman – narkomanka, niegdyś związana uczuciowo z Geistem. Dziewczyna kręci się dziś wokół Alexa Hacksley’a, przywódcy tajemniczej sekty o nazwie New Dawn Chuch. Steven dowiaduje się, że w siedzibie organizacji uprawia się satanistyczne eksperymenty, polegające na pozyskiwaniu dusz zwykłych ludzi. Kiedy kilka dni później jakikolwiek ślad po Linn urywa się, Geist postanawia poszukać swojej byłej kochanki i przy okazji sprawdzić, czy plotki związane z piekielnymi obrzędami faktycznie mają uzasadnienie.
Akcja gry rozpoczyna się w pokoju przesłuchań, w którym Geist oczekuje na rozmowę z agentem Interpolu – Alanem Draftem. Stróż prawa żąda wyjaśnień związanych z masakrą w siedzibie New Dawn Chuch, jaka miała miejsce kilka dni wcześniej. Fabułę poznajemy tylko i wyłącznie podczas przesłuchania. Geist opowiada Draftowi ponurą historię, którą przerywa czynne uczestnictwo w pierwszoosobowej rzeźni.
Romans z Hellforces rozpoczyna się jękiem rozkoszy. Oprawa wizualna nie budzi pozornie żadnych zastrzeżeń. Ładnie wykonane bronie, przyjemne modele przeciwników oraz ogólny rozkład okolicy, związany z zamieszkami wywołanymi przez satanistów, mogą się podobać. Niemal od razu widać także, że autorzy postarali się o zaimplementowanie realistycznych efektów fizycznych. Przewracające się beczki, wyrzucane w powietrze przedmioty, efektownie opadające nieopodal na ziemię – Half-Life 2 odcisnął wyraźne piętno na programistach odpowiedzialnych za ogólną oprawę programu. Niestety, to wszystko tylko pozory, o czym przekonasz się już po kilkunastu minutach rozgrywki.
Pierwszą rzeczą, jaka dała mi się we znaki to horrendalne wymagania sprzętowe. Komputer, który wystarczył do delektowania się trzecią odsłoną Dooma w rozdzielczości 1024x768 i detalami ustawionymi na „medium”, w Hellforces odmówił posłuszeństwa po krótkiej eksploracji najbliższej okolicy. Liczba klatek na sekundę zamknęła się jednocyfrowym wynikiem, a na ekranie mogłem podziwiać irytujący „slideshow”. Mozolna praca z rozbudowanym programem konfiguracyjnym pozwoliła wreszcie uzyskać zadowalający efekt, ale żeby bawić się na niezłym poziomie, musiałem wyłączyć wszystkie cienie, efekty wizualne, obniżyć jakość tekstur, a na koniec jeszcze zmniejszyć rozdzielczość. Przyznam się szczerze, że byłem totalnie zaskoczony – tym bardziej, że podawane przez producenta wymagania są raczej przeciętne. Owszem, efektów tu od metra, o czym najlepiej świadczy okienko narzędzia do ręcznej konfiguracji oprawy video, ale żeby silnik był aż tak wymagający? A może pierwsze skrzypce gra tu fatalna optymalizacja?
Zgodnie z duchem stwierdzenia: „grafika to nie wszystko”, rozpocząłem kilkugodzinną sesję z Hellforces. Wystarczyło zaledwie kilka etapów, aby stwierdzić, że mamy tu do czynienia z tradycyjną strzelaniną, charakteryzującą się licznym inwentarzem do eksterminacji i brakiem jakichkolwiek zagadek natury logicznej. Elementy przygodowe ograniczają się w Hellforces do odnalezienia dalszej drogi w plątaninie korytarzy i uzyskania od czasu do czasu jakiegoś klucza. A to wszystko wśród jęków zabijanych potworów i wystrzałów z broni palnej.
Gra oferuje imponujący arsenał środków zagłady. Podstawowych narzędzi tortur jest aż szesnaście, począwszy od broni białej (metalowa rurka, nóż, rzeźnicki tasak, kij baseballowy i maczeta), poprzez broń palną (trzy rodzaje pistoletów, w tym jeden z tłumikiem, oraz siejący prawdziwe spustoszenie rewolwer; trzy karabiny maszynowe z kałasznikowem na czele; snajperka) na wyrzutni rakiet i broni plazmowej skończywszy. Nie zabrakło również ładunków wybuchowych w postaci granatów, które pomogą oczyścić nawet najbardziej zaludnione pomieszczenie. Jeśli dodamy do tego fakt, że większość „pukawek” posiada również strzał alternatywny, fani siania zniszczenia w najczystszej postaci powinni być bardzo zadowoleni.
Oczywiście dobrze byłoby, gdyby tak dużą liczbę narzędzi tortur dało się efektywnie wykorzystać. Hellforces nie zawodzi pod tym względem – wrogów jest cała masa, głównie satanistów z dziurami w brzuchach, którzy poruszają się zbyt szybko jak na zombie. To jednak jedyny pozytyw. O jakiejkolwiek inteligencji przeciwników nie ma tu mowy – po zlokalizowaniu gracza wszyscy znajdujący się w okolicy oponenci po prostu biegną i próbują go otoczyć. Jeśli wróg wyposażony jest w broń palną, staje w jednym miejscu i strzela do momentu, w którym się go nie pozbędziesz. Hellforces w żaden sposób nie pozwala graczowi na bardziej finezyjne akcje. Istota rozgrywki polega na tym, że rozglądasz się wokół i anihilujesz wszystkich przeciwników, jacy kierują się w Twoją stronę. Idziesz kilka metrów dalej i powtarzasz operację. Nudą wieje już po piętnastu minutach zabawy.
Od czasu do czasu napotkamy bardziej wytrzymałe monstra, których wyeliminowanie pozornie powinno wymagać większego wysiłku. Niestety, tu też spotkał mnie zawód. Pierwszy „boss” – metalowy pies – przestał być jakimkolwiek problemem już po kilkunastu sekundach. Widząc ogromnego potwora, od którego kule odbijają się rykoszetem, postanowiłem salwować się ucieczką. Wybór padł na niedziałającą chwilowo windę, która znajdowała się tuż obok legowiska zwierzaka. Dziwnym zrządzeniem losu pies podbiegł do barierki otaczającej windę i najwyraźniej zahaczył się o nią, bo nie zdołał się już stamtąd wydostać. Poszedłem zjeść obiad, a kiedy wróciłem, wpakowałem mu cały magazynek ołowiu, nie tracąc przy tym nawet jednego punktu żywotności. Żenada.
Jedynym elementem, który na pierwszy rzut oka nie powoduje zniechęcenia, jest budowa kolejnych plansz. Trzeba oddać sprawiedliwość twórcom gry – starali się jak mogli, aby było bardzo różnorodnie. Zaczynamy w zrujnowanym zamieszkami mieście, później przenosimy się do kanałów, siedziby tajemniczej sekty, w której rozgrywają się dantejskie sceny, katakumb itd. Cóż jednak z tego, skoro kolejne etapy nie wymagają od nas praktycznie niczego poza odnalezieniem właściwej drogi, przerywanej od czasu do czasu uzyskaniem klucza. Momentów, w których należy pomyśleć, praktycznie nie ma. Przez pierwsze kilka etapów przeleciałem jak burza, nie zastanawiając się specjalnie, co ja tu właściwie robię. Nie przykuły również mojej uwagi elementy otoczenia. Podczas zabawy w Hellforces cały czas czułem się nijako. Gra nie wymusiła na mnie jakiejkolwiek bardziej wnikliwej eksploracji, po prostu idziesz przed siebie i strzelasz – jak w pierwszym Doomie, tyle że od momentu debiutu tamtej gry minęło już ponad dziesięć lat – chciałoby się jakiegoś urozmaicenia.
Czas na podsumowanie. Hellforces to pierwszoosobowa strzelanina w typie Painkillera, gdzie cały sens zabawy sprowadza się do anihilacji niezliczonej hordy przeciwników. Niestety, jeśli mam być szczery, w porównaniu z produktem polskich programistów, prezentuje się ona wyjątkowo blado. Nieustanna rzeźnia była tam emocjonująca, w Hellforces niemal cały czas wieje okropną nudą. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to produkt na miarę Dooma 3 czy Serious Sama, co potwierdza również przedział cenowy, w jakim gra będzie sprzedawana w naszym kraju. Ale granice dobrego smaku przecież obowiązują wszystkich. Wydaje mi się, że gdyby w Hellforces pojawiło się więcej elementów wymagających logicznego myślenia (podobnie jak to miało miejsce np. w Half-Lifie 2), gra mogłaby się obronić. A tak pozostaje wrażenie, że po raz kolejny próbuje się nam wcisnąć produkt wyjątkowo przeciętny. W tym momencie przeszła mi przez głowę myśl, że może jestem już po prostu za stary na takie jazdy... Jednak nie, Painkiller to była dobra produkcja, Hellforces niestety nie.
Krystian „U.V. Impaler” Smoszna
PLUSY:
- bardzo ładna oprawa wizualna;
- przyzwoity, ale nie perfekcyjny dźwięk;
- ogromna liczba środków zagłady;
- nieustanna rzeźnia.
MINUSY:
- nuda, nuda i jeszcze raz nuda...
- drętwa fabuła i beznadziejna prezentacja niektórych jej elementów w formie obrzydliwie paskudnego komiksu;
- znikoma inteligencja komputerowych przeciwników.