Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 21 września 2009, 13:34

autor: Maciej Makuła

Halo 3: ODST - recenzja gry

Jeśli nie lubicie serii Halo z przyczyn ideologicznych, to właśnie z myślą o walce o Wasze serca i portfele przygotowana została najnowsza jej odsłona. Halo 3: ODST to bowiem pierwsze Halo bez Master Chiefa.

Recenzja powstała na bazie wersji X360.

Halo 3: ODST to typowy przypadek syndromu „Bonda bez Bonda”. Seria kojarzy się bowiem większości z rycerskim superbohaterem Master Chiefem na białym rumaku, który to dzielnie wojuje z wrażymi kosmitami na prastarych, olbrzymich stacjach kosmicznych – tytułowych Halo. No i właśnie tych dwóch kluczowych elementów tenże, noszący podtytuł ODST, odcinek jest pozbawiony. Dobrze to dla gracza czy źle (i dla jakiego gracza) – odpowiedź znajdziecie w poniższym tekście.

Na markę trzeba sobie zapracować – i ta faza Halo nie ominęła, nikt bowiem nie pokochał Master Chiefa za samo bycie herosem ubranym w zieloną, dającą mu nadludzkie moce zbroję. Halo dało się jednak lubić za sprawą przemyślanych i połączonych ze sobą różnych składowych rozgrywki.

Rookie bał się, że miasto opanowali pseudokibice. Na szczęściebyli to tylko krwiożerczy obcy.

O zielonym słów kilka

Pierwsza jej część wrzucała nas na pokład skazanego na zagładę statku kosmicznego Pillar of Autumn. Skazanego na zagładę, bowiem, odwracając uwagę wroga od Ziemi, wykonał on skok w nieznane i w konsekwencji musiał samotnie stawić czoła przeważającym siłom obcych. Miał być kamikadze – jednak trafił w pobliże starożytnego, olbrzymiego, pierścieniowatego, sztucznego świata – Halo. A kosmici bardzo go pożądali.

Ziemianie, niczym ten pies ogrodnika, postanowili jak najbardziej dogryźć obcym – przez cały czas gry rozbijaliśmy się po tajemniczym obiekcie, powoli poznając jego przeznaczenie oraz zażarcie męcząc przeciwników. Gra w niespotykany wówczas sposób łączyła wiele odmiennych typów rozgrywki – bazowo była FPS-em, jednak płynnie przechodziła w szalone rajdy futurystycznymi jeepami, czołgami czy przeróżnymi pojazdami obcych. Doświadczaliśmy tego w ciele Master Chiefa – najlepszego żołnierza, jakiego nosiła Ziemia i kilka innych ciał niebieskich (mnie też te dyrdymały o superbohaterach drażnią, wierzcie).

Wspominam o tym, ponieważ Halo: 3 ODST jest właśnie takim „Halo w pigułce”. A właściwie w sześciu pigułkach – bo na grę składa się sześć historii różnych komandosów z jednostki ODST – Orbital Drop Shock Troopers. Ich znakiem rozpoznawczym jest sposób, w jaki przybywają na miejsce akcji, a następuje to poprzez zrzut prosto z orbity w specjalnej kapsule (niczym marines w Quake II). Wcielając się w każdego z nich, poznamy ich losy, przedstawiające odrębny aspekt rozgrywki Halo (tu rajd jeepem, tu przebijanie się przez pomieszczenia). Co oznacza ni mniej, ni więcej, że w ODST nie pogramy Master Chiefem. Hurra (albo i nie)!

Wstąp do marines – zwiedzisz wszechświat

Czas akcji ODST umiejscowiono między drugą a trzecią częścią serii. Przymierze (Covenant) znalazło w końcu Ziemię i rozpoczęło inwazję w mieście New Mombasa (i miejmy nadzieję, że Polska XXV wieku nie będzie odstawać od przedstawionej tu Afryki). W megametropolii, nad którą złowieszczo wisi olbrzymi statek kosmitów, prowadzone są więc działania wojenne. I właśnie plan jego orbitalnego abordażu rodzi się w głowach najbardziej łebskich wojskowych.

A my, czyli żołnierz o ksywce Rookie, musimy tej decyzji stawić czoła. Gra rozpoczyna się świetną sceną zrzutu orbitalnego – obserwowanego z perspektywy pierwszej osoby. Zgodnie z prawem Murphy’ego coś jednak idzie nie tak – statek obcych postanawia zepsuć całą misternie uknutą niespodziankę i z wiadomych tylko sobie powodów rozpoczyna wykonywanie skoku nadprzestrzennego (patrz Halo 2). W środku miasta – co jest równoznaczne ze zdetonowaniem w nim bomby atomowej. I masz babo placek. Z wrażenia tracimy przytomność.

Budzimy się ładnych parę godzin później na ulicach zarówno futurystycznej, jak i – na skutek ostatnich zdarzeń – postapokaliptycznej New Mombasy. Wokół pada deszcz i panuje mrok, syf oraz niedobitki obcych. Co dalej? Sprawdzamy, czy żyjemy („ale co to za...”) i ruszamy na poszukiwanie kolegów.

Podczas zrzutów – z całego oddziału to Rookiezużywał najwięcej papierowych torebek.

Lekcje zostały odrobione

Co mnie najbardziej drażniło od drugiej części Halo – to sposób prowadzenia fabuły. W „trójce” już w ogóle nie mogłem odnieść innego wrażenia niż to, że wszystko przedstawione jest „od rzeczy” i by mieć jakąś przyjemność z gry – trzeba zaznajomić się z poprzednimi odsłonami oraz – jakby tego było mało (bo było) – przeczytać związane z uniwersum książki. Przykrości tej nie ma w ODST – na samym początku wyłożone jest „czarno na białym”: o co chodzi, kim jesteśmy i co robimy. Dalej jest jeszcze lepiej.

Gdy już bowiem znajdziemy się w mieście – możemy eksplorować je w sposób swobodny. I ma to niezwykły urok, ponieważ snujemy się po nim leniwie, spokojnie napawając się dosyć ponurą atmosferą. Szybko nawiązujemy kontakt ze, sprawującą dozór nad miastem, sztuczną inteligencją – dzięki której dostajemy namiary na lokacje, w których znajdujemy wskazówki dotyczące naszych kolegów.

Zabawa została bardzo sprytnie obmyślona – w trakcie jednej nocy musimy zbadać osiem wskazanych przez sztuczną inteligencję lokacji. Każda z nich ukrywa przedmiot, którego znalezienie uruchamia retrospekcję. Wtedy to wcielamy się w związanego z nią komandosa i poznajemy, kawałek po kawałku, cały przebieg misji. Bo cele tej zmieniły się w trakcie naszego snu, w tle przewija się motyw tajnej operacji i na zachętę dodam, że całość poprowadzona jest naprawdę bardzo przyjemnie (nie tylko jak na serię Halo).

Nie zbroja czyni komandosa

W grze nawet na moment nie pojawia się Master Chief – co w praktyce przekłada się na mnóstwo plusów. Nade wszystko – z naszymi chłopakami łatwiej się identyfikować, nikt nie patrzy na nas jak na bóstwo (a tak w poprzednich odsłonach Halo na MC reagowali zwykli żołnierze). Postacie mają twarze, widać mimikę, emocje – to jest fajne.

Miasto przyszłości nocą. Wierzcie lub nie, ale w Afryce XXV wiekunie znalazłem żadnego McDonalda.

Wraz z Zielonym znikło też wiele jego supermocy. Poruszamy się wolniej, skaczemy dużo niżej i bliżej, nasze ciosy (tak ważne w poprzednich odsłonach) nie czynią przeciwnikom większej szkody. Nie możemy też korzystać ani z dwu broni naraz, ani z różnych akcesoriów (np. bąbelkowej osłony) co czyni walkę bardziej wymagającą. Nie mamy też energetycznej tarczy i radaru. Jeśli chodzi o tę pierwszą – nie jest aż tak rewolucyjnie, po prostu zastąpiono ją paskiem wytrzymałości (stamina), który w trakcie obrywania stopniowo się zmniejsza (jak wspomniana osłona). Po jego wyczerpaniu nie umieramy jednak, a zaczynamy tracić zdrowie. To, ciągnąc myśl o zdrowiu dalej, uzupełniamy, korzystając z kolei z klasycznych apteczek. Tyle nowości.

Radar zastąpiono specjalnym trybem wizyjnym. Najbliżej mu chyba do trybu detektywistycznego znanego z Batman: Arkham Asylum, bo nie przypomina to ani termo-, ani noktowizji. Widzimy w nim wyraźnie krawędzie, a do tego system jasno zaznacza przeciwników. Bardzo przydatne, zwłaszcza w obliczu nocnej pory większości akcji w grze.

ODST prezentuje też dwa, częściowo nowe, rodzaje broni. Częściowo, ponieważ debiutuje jedynie pistolet maszynowy z tłumikiem – sympatyczny, przeciwnicy mają faktycznie problem ze zlokalizowaniem atakującego, jednak dla mnie – zbyt mało precyzyjny. Dla równowagi – powraca na szczęście osławiony „pistolet snajperski”. Nazwa wszystko tłumaczy i gwoli przypomnienia – była to chyba najbardziej przegięta broń w pierwszym Halo. Tutaj jednak znakomicie rekompensuje całą masę naszych słabości.

Kosmici w wydaniu Bungie

Oprawa gry to sprawa bardzo ciekawa. Niby jest technicznie doskonała, animacja się nie tnie, całość wygląda schludnie – jednak koniec końców, nie rzuca na kolana i wygląda czasami jakoś niedzisiejszo (głównie za dnia). Z drugiej strony, niektóre jej fragmenty wypadają co najmniej czarująco – zwłaszcza te w po zapadnięciu mroku. W zamyśle autorów miał to być ukłon w stronę klimatów filmu noir, czy też tech noir – faktycznie, czasami budzą się skojarzenia z Blade Runner: deszczowa noc, światła neonów, futurystyczna aglomeracja i przygnębiające poczucie beznadziejności.

Mówią, że „nocą wszystkie koty czarne”. Rookiemu podświetlają sięjednak na czerwono i żaden drogi mu nie przebiegnie.

No i ta muzyka. Dźwiękowa składowa Halo 3: ODST nie budzi już absolutnie żadnych kontrowersji – jest rewelacyjna. Nie brak naturalnie paru pompatycznych kawałów, jednak całość to w dużej mierze spokojne, jazzujące klimaty – dużo leniwego saksofonu kojarzącego się z opowieściami o prywatnych detektywach. Czasami, snując się po New Mombasie, można zapomnieć, że to w gruncie rzeczy FPS.

Bo uściślając – zagadek nie ma. Musimy tylko po dotarciu na wskazane miejsce odszukać podświetlony w trybie wizyjnym przedmiot – i przechodzimy do „misji wspominkowej”. W niej walczymy i przedzieramy się przez opanowane przez żołnierzy Przymierza miasto. Jedyną odskocznią są chwile, gdy szwendamy się w poszukiwaniu śladów – wówczas wielu potyczek możemy uniknąć. A nie jest to łatwe – bo SI stoi jak zawsze na naprawdę wysokim poziomie. Miłym bonusem jest też ukryty w grze, ożywiony głosami aktorów komiks, pokazujący losy całej inwazji z perspektywy zamieszkującej miasto dziewczyny – takie „znajdźki” lubię.

Bardzo za to dziwny wydaje się fakt, że Microsoft nie zdecydował się na żadną formę lokalizacji gry. Jak przeważnie narzeka się na ich jakość, tak chodzi jednak tylko o jakość i dużo większym grzechem jest zaniedbanie sprawy w ogóle. Rozumiem, że baza fanów Halo w Polsce jest mała i pewnie z ekonomicznego punktu widzenia cała operacja nie opłaciłaby się – niemniej wskazuje to na pewne fatalistyczne podejście firmy, które sytuacji raczej nie poprawi, a wzbudza niesmak. Zwłaszcza, że to tytuł ważny (tzw. exclusive zresztą).

Liczy się długość

Długość gry jest taka sobie, bo skoro na Legendary (najwyższy poziom trudności) ukończenie jej zajęło mi jakieś osiem godzin – na Normal napisy końcowe ujrzeć można pewnie po jakichś pięciu-sześciu (ale i tak pogramy dłużej niż w ostatnie Call of Duty). Niemniej w tym wypadku długość nie jest równa żywotności, ponieważ gra ma do zaoferowania dużo więcej.

Przede wszystkim kooperacja. Zarówno w kampanii, jak i w nowym trybie – Firefight. W każdym z nich może wziąć udział maksymalnie czterech graczy (dwóch na podzielonym ekranie). Firefight to kolejna wariacja na temat niezwykle popularnego ostatnimi czasy trybu, polegającego na odpieraniu kolejnych fal atakujących wrogów (vide Horda z Gears of War 2). Zabawa niezwykle uzależniająca, zwłaszcza za sprawą szczypty rywalizacji w postaci wielu statystyk i budowanych na ich podstawie rankingów.

Halo 3: ODST w dzień. Nawet grunty (po prawej)wydają się wtedy większe i brzydsze.

W Halo 3: ODST nie pogramy przeciwko żywym graczom (przynajmniej postępując zgodnie z zamierzeniami twórców). W zamian za to w pudełku z grą znajdziemy drugą płytę, zawartością której jest tryb multiplayer z Halo 3. Calutki – wraz z wszystkimi wydanymi dodatkami (w postaci nowych map). Jest on bardzo specyficzny, ciężko się na niego przestawić z gier pokroju Call of Duty czy Counter-Strike – jednak naprawdę należy do grona tych najlepiej przemyślanych.

Zanim powiesz Halo

Halo to marka przez wielu bardzo nielubiana, głównie przez towarzyszącą jej wrzawę medialno-marketingową. Tym razem jednak Bungie wycięło najbardziej drażniące jej elementy – na czele z Master Chiefem, by pozwolić rozgrywce bronić się samej. Bo to nadal, pomimo zmian, cały czas ten sam, skądinąd świetny, przepis na zabawę – tutaj podany w dużo zgrabniejszej i przyswajalnej formie niż do tej pory.

I wszystko zależy od tego, czy tenże przepis trafi w Wasz gust. Halo 3 pokazywało bowiem swoje piękno dopiero na najwyższym poziomie trudności i najlepiej – podczas zabawy z kolegami. W ODST jest dużo lepiej i z czystym sumieniem mogę polecić je osobom lubiącym mocno amerykańskie, żołnierskie, futurystyczne klimaty. A w ich budowaniu Bungie posłużyło się kilkoma znanymi nazwiskami z seriali Firefly i Battlestar Galactica – tu użyczającymi głosów i wizerunków postaciom.

Halo 3: ODST to naprawdę kawał udanej roboty. Ponieważ oceniam grę także jako produkt – należy też wspomnieć, że ten sprzedawany jest za niższą niż inne pozycje na Xboksa cenę. Nie jest to może wyznaczający nowe standardy tytuł-morderca, dla którego warto wejść w posiadanie konsoli Microsoftu, ale skoro już ją macie i lubicie tego typu klimaty – naprawdę warto spróbować. A nuż przy okazji złapiecie multiplayerowego bakcyla Halo.

Maciej „Von Zay” Makuła

PLUSY:

  • kapitalna oprawa dźwiękowa (muzyka, głosy postaci);
  • bardzo klimatyczne nocne etapy;
  • zgrabnie podana historia;
  • świetne mechanizmy walki;
  • fantastyczna sztuczna inteligencja;
  • wstawki filmowe przed retrospekcjami;
  • całość robi poważniejsze wrażenie niż poprzednie odsłony serii;
  • raj dla fanów rozgrywki wieloosobowej;
  • brak Master Chiefa.

MINUSY:

  • momentami widać leciwość oprawy;
  • kampania nie wychyla się z tłumu nie najdłuższych FPS-ów;
  • Microsoft nie pokusił się o żadną formę lokalizacji;
  • szkoda, że nie ma nowego Halo.
Recenzja Call of Duty: Black Ops 6 - dobry kandydat na najlepszego współczesnego COD-a
Recenzja Call of Duty: Black Ops 6 - dobry kandydat na najlepszego współczesnego COD-a

Recenzja gry

Po zeszłorocznej porażce Call of Duty wraca do formy w Black Ops 6. Nowa odsłona błyszczy zupełnie nową mechaniką poruszania się, która rządzi w multiplayerze, i kompletnie zaskakuje paroma motywami w kampanii fabularnej. I jeszcze jest w Game Passie!

Recenzja gry Silent Hill 2 - w nowym wydaniu znaczna część magii bezpowrotnie uleciała
Recenzja gry Silent Hill 2 - w nowym wydaniu znaczna część magii bezpowrotnie uleciała

Recenzja gry

W niespokojnych snach widzę tę grę, Silent Hill 2. Obiecałeś, że pewnego dnia stworzysz jej remake i pozwolisz poczuć to, co przed laty. Ale nigdy tego nie zrobiłeś, a teraz jestem tu sam i czekam w naszym specjalnym miejscu...

Recenzja gry Warhammer 40,000: Space Marine 2 - krew leje się jak w rzeźni, a to dopiero początek zalet
Recenzja gry Warhammer 40,000: Space Marine 2 - krew leje się jak w rzeźni, a to dopiero początek zalet

Recenzja gry

Mało które uniwersum tak wspaniale nadaje się na soczystego slashera jak Warhammer 40k. Miałem pewne obawy o Space Marine’a 2 – zwłaszcza że twórcy odwołali otwartą betę - te jednak wkrótce zniknęły jak czaszka heretyka pod butem sługi Imperatora.