autor: Przemysław Zamęcki
Fracture - recenzja gry
Idealny przykład na to, jak nowatorski pomysł potrafi rozłożyć całą grę.
Po raz pierwszy miałem okazję zagrać we Fracture nieco ponad rok temu, w trakcie ubiegłorocznych targów Games Convention. Zamknięta salka, na którą wpuszczono jedynie nielicznych dziennikarzy, darmowe drinki i uśmiechnięty pan odpowiadający za marketing gry nie były w stanie zatrzeć wrażenia mizernej jakości przedstawianego produktu. Teraz, po kilkunastu miesiącach od tamtego wydarzenia, uzbrojony we wcześniejsze doświadczenia i pełną, ukończoną wersję programu, zasiadłem przed telewizorem pełen najgorszych przeczuć.
Są na tym świecie siły, które życzą Amerykanom jak najgorzej. Pod pretekstem walki ze światowym żandarmem, jak niektórzy lubią nazywać jankesów, rosły, rosną i będą rosnąć w siłę ortodoksyjne ideologie. Jakkolwiek trend do przedstawiania w przyszłości wojny dwóch lub więcej cywilizacji jest bardzo silny, tak warto zauważyć, że dość często pojawiają się też scenariusze, w których to podzieleni na różne frakcje mieszkańcy USA zwalczają się nawzajem. Przed stu pięćdziesięciu laty mieliśmy już taki przypadek. Wtedy to uprzemysłowiona północ walczyła z rolniczym południem. Według autorów Fracture za kolejne sto pięćdziesiąt lat w wyniku globalnego ocieplenia i wielkiej powodzi w dorzeczu Missisipi kraj znowu podzieli się na dwie części. Aby było oryginalnie, tym razem na część wschodnią i zachodnią.
Na wschodzie dominującą siłą stanie się wspierany przez Europę Sojusz Atlantycki, którego siły zbrojne w znakomitej większości korzystają z różnego rodzaju wszczepów cybernetycznych. Przeciwko niemu stanie zbuntowana Republika Pacfica, w której szczególnym uznaniem cieszą się wszelkie modyfikacje genetyczne. Buntownicy wspierani będą przez Azjatów. Zachowując polityczną poprawność, autorzy Fracture postanowili, że gracz pójdzie w kamasze pierwszej z tych organizacji.
Wcielamy się w skórę niejakiego Masona Briggsa, specjalisty od broni umożliwiającej deformację terenu. To właśnie ten pomysł, a nie żadne bajki o globalnym ociepleniu stanowił punkt wyjścia do otrzymania zielonego światła i rozpoczęcia produkcji gry. I jak to często w takich przypadkach bywa, źle zrealizowany nowatorski pomysł i brak jakiegokolwiek innego czynnika, który przytrzymałby gracza przed ekranem przez tych kilka godzin, kładzie na łopatki cały program. Co z tego, że w każdej niemal chwili możemy sprawić, aby przed naszym wojakiem wyrosła górka zasłaniająca go przed nadlatującymi pociskami, skoro wokół w większości przypadków panuje tak olbrzymi chaos, że wszystkie te zabiegi zdadzą się psu na budę. Jak nie zastrzelą nas nieprzyjaciele znajdujący się przed nami, to z całą pewnością uczynią to ci schowani za kontenerami na platformie nad nami. Jeżeli jakimś cudem schowamy się przed nimi, to już na pewno zaliczymy zgon z ręki ognistego typka przypominającego jednego z członków Fantastic Four, który rozsmaruje nasze jelita po ścianie za pomocą rakiet wystrzeliwanych z ręcznej wyrzutni. Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że nawet na normalnym poziomie trudności Fracture jest grą trudną.
Niektóre z fragmentów gry trzeba powtarzać po kilka razy, bowiem ginie się tu bardzo często. Na szczęście wszelkie punkty kontrolne zapisujące progresję rozmieszczone są z głową i raczej nie bywamy zmuszani do powtarzania większych fragmentów.
Teren daje się także deformować za pomocą czterech rodzajów granatów. Dwa z nich działają na identycznej zasadzie jak każdy z karabinów, a więc tworzą górki i dołki, tyle tylko, że przy okazji zabijają stojących najbliżej wybuchu przeciwników. Trzeci rodzaj granatów powoduje, że wprost z ziemi wyrasta skalna kolumna windująca naszego trepa na przykład na niedostępną w inny sposób platformę. Ostatni, czwarty rodzaj, to już wirująca śmierć we własnej osobie. Granat tworzy wir, do którego wciąga wszystkie pobliskie obiekty, a następnie eksploduje, posyłając je do diabła. Aby nie było zbyt łatwo, ten typ broni znajdujemy dość rzadko i możemy przenosić tylko bardzo ograniczony jego zapas. Jego użycie jest widowiskowe, cóż jednak z tego, skoro do tej widowiskowości nie dorósł silnik graficzny i zdarza się, że gra dostaje poważnej czkawki. To spory dysonans, bo na ogół wszystko działa bardzo płynnie.
Tak mocno reklamowana możliwość deformacji terenu we Fracture zawodzi na całej niemalże linii. Wszelkie górki przydają się właściwie tylko po to, aby na chwilę za nimi przykucnąć i poczekać, aż odnowi się nam poprzestrzelana przez przeciwników tarcza energetyczna Jak już wspomniałem wyżej, produkt Day 1: Studios nie należy do najłatwiejszych, więc aby nie zginąć, co chwilę musimy odczekiwać po kilka sekund, żeby niebieski pasek przedstawiający poziom naładowania tarczy zregenerował się. Jest to niezmiernie frustrujące i powoduje, że nie ma mowy o płynnej rozgrywce. Na dodatek, deformować teren możemy tylko tam, gdzie przewidzieli to autorzy. A i to nawet nie w dowolnym stopniu. Każdy fragment gruntu da się zmienić tylko w pewnych ramach. Doprowadza to nieraz do śmiesznych sytuacji, kiedy to w jednym miejscu utworzymy na przykład spory kopiec, a tuż obok, na dokładnie tak samo wyglądającym kawałku ziemi, nie wyrośnie nawet najmniejszy pagórek.
Gra cierpi również na syndrom, który na własną potrzebę nazywam „haloidyzacją”. Jeżeli mieliście okazję zagrać w ostatnią odsłonę przygód Master Chiefa, to odpalając Fracture, poczujecie się przez chwilę, jakbyście mieli do czynienia z nowym Halo, tyle że z kamerą umieszczoną za plecami protagonisty. Podobna paleta barw, bardzo zbliżone projekty architektoniczne, identycznie działający pasek przedstawiający naładowanie tarczy… Mało tego. Jeżeli mieliście okazję zagrać w Halo 2 lub Halo 3 i pamiętacie misje, w których trzeba dostać się na pokład jakichś wielkich maszyn kierowanych przez wroga, to we Fracture otrzymacie powtórkę z rozrywki. Halo? Czyżby komuś tutaj zabrakło ciekawszych pomysłów?
Sztuczna Inteligencja przeciwników jest do bani. Często blokują się na różnych elementach otoczenia, stoją nie zwracając na nas żadnej uwagi, a co gorsza, po kilku próbach przejścia przez jakiś wyjątkowo trudny fragment zauważamy, że tak naprawdę są oni prawie zupełnie pozbawieni wirtualnych mózgów. Po prostu biegną w kierunku zaplanowanych z góry przez programistów miejsc. Jeśli zlikwidujemy stojącego w danym punkcie delikwenta, to w przypadku pojawienia się drugiej fali wrogów możemy być pewni, że kolejny zajmie pozycję dokładnie w tym samym miejscu. W przypadku zbyt dużego zagęszczenia wrogów i konieczności powtarzania danego fragmentu gry po raz któryś z kolei, wszystko jest już jasne i zamiast oddać się bezstresowej rozwałce (a w końcu mamy do czynienia z arcade’owym shooterem), zaczynamy dokładnie planować następne posunięcia, starając się eliminować wraże siły według wymyślonego na poczekaniu schematu. Oczywiście, nie byłby to w żadnym przypadku zarzut, gdybyśmy mieli do czynienia z grą taktyczną bądź taką, która powyższe działanie umożliwia już przy pierwszym podejściu. Ale jeżeli najpierw trzeba dać się pięć razy zabić, a dopiero potem zaczynać kombinować, to coś tu chyba nie do końca zostało odpowiednio dopracowane.
Kto pod kim dołki kopie…
Graficznie Fracture nie powala i można go umieścić wśród wielu pojawiających się na rynku średniaków. Tereny otwarte są wręcz brzydkie, obiekty pokrywają nieciekawe i mało szczegółowe tekstury. Nieco lepiej sprawa przedstawia się w pomieszczeniach zamkniętych i licznych przejściach podziemnych. Ale tylko nieco lepiej, na żadne wodotryski nie ma co liczyć. Rozgrywce towarzyszy za to bardzo przyjemna oprawa muzyczna wykonywana przez orkiestrę symfoniczną. Nic dziwnego, skoro za ścieżkę dźwiękową odpowiada sam Michael Giacchino, fanom gier znany chociażby z takich dzieł, jak serie Medal of Honor czy Call of Duty.
W trakcie zabawy zwiedzamy okolice San Francisco i mostu Golden Gate, środkowy zachód USA, w pogoni za tajną bronią Republiki Pacyficznej zawitamy także do Waszyngtonu. O ile oczywiście ktokolwiek zdecyduje się na zakup Fracture. Chyba nikt, kto na co dzień uważnie śledzi rynek gier, nie spodziewał się po tej grze cudów. Szkoda tylko, że zasiadając przed telewizorem, raczej nie odczuje niczego w rodzaju miłego zaskoczenia. Sztampowa strzelanka z nieudolnie wykorzystanym nowatorskim pomysłem najprawdopodobniej do annałów gier video nie przejdzie. Jest to produkt co najwyżej przeciętny i jeżeli szukacie czegoś, na co warto wydać pieniążki, to Fracture omijajcie szerokim łukiem.
Przemek „g40st” Zamęcki
PLUSY:
- choć usilnie szukałem;
- to nie znajduję takowych;
- no, może z wyjątkiem;
- interesującej ścieżki dźwiękowej.
MINUSY:
- fabuła;
- oprawa graficzna;
- deformacja terenu mająca być największym atutem zrealizowana słabo i bez polotu;
- sztuczna inteligencja przeciwników;
- zrzynki z Halo.