autor: Przemysław Zamęcki
Dziesięć lat Master Chiefa - recenzja gry Halo: Combat Evolved Anniversary
Halo: Combat Evolved dziesięć lat temu sprzedało pierwszego Xboksa. Dzisiaj to zasłużony staruszek, któremu wydawca postanowił przeszczepić serce. Inicjatywa godna pochwały, choć skierowana raczej tylko do fanów i pasjonatów gier.
Recenzja powstała na bazie wersji X360.
Dziesiąta rocznica wydania to idealny moment, by sprawdzić, czy przedstawiciel tzw. klasyki (kwestią sporną może być okres, po jakim gra się do niej zalicza, ale umówmy się, że na potrzeby tego tekstu będzie to właśnie dziesięć lat) przeszedł próbę czasu. Jak uczy doświadczenie, to wystarcza, aby zarówno sposób projektowania gier, jak i ich oprawa audiowizualna zmieniły się na tyle, by nie dało się owych zmian nie zauważyć gołym okiem. Przynajmniej w zdecydowanej większości przypadków. Odświeżona edycja Halo: Combat Evolved na fali mody przypominania współczesnym użytkownikom konsol niegdysiejszych hitów, ma – jak mi się wydaje – podtrzymać zainteresowanie serią do czasu ogłoszenia dokładnej daty premiery części czwartej. W odróżnieniu od konkurencji autorzy nie poszli jednak na łatwiznę i nie zadowolili się jedynie podbiciem rozdzielczości, uważając sprawę za załatwioną, a przygotowali nieco bardziej rozbudowany, znacznie podrasowany graficznie, choć wciąż wierny oryginałowi remake, który z pewnością wyciśnie nostalgiczną łezkę z oczu niejednego fana. A być może skusi także kilku nowych graczy – tych, którzy do tej pory żyli w błogiej nieświadomości istnienia kolorowego uniwersum wielkiego pierścienia. Jest w ogóle ktoś taki?
– Halo, Master Chief z tej strony
Główną atrakcją gry jest unowocześniona audiowizualnie kampania, w której jako superżołnierz Master Chief stajemy przeciwko federacji obcych ras, czyli tzw. Covenantów. Miejsce akcji stanowi ogromny kosmiczny obiekt przypominający pierścień, posiadający własny ekosystem, a co za tym idzie i atmosferę. Halo ma być potężną bronią zaginionej w mrokach dziejów rasy, zaś naszym zadaniem jest przebicie się przez zastępy wroga do ichniego centrum sterowania.
Ludzie i Covenanci posługują się odmiennym uzbrojeniem – podczas gdy my siejemy, gdzie się da, ołowiem, nieprzyjaciel korzysta wyłącznie z różnego rodzaju broni energetycznej. Zachowanie zarówno jednych, jak i drugich zupełnie nie zmieniło się od czasu ukazania się oryginalnej wersji gry, tak więc osoby, które ukończyły ją 10 lat temu, poczują się jak w domu.
To samo można powiedzieć o działaniach sztucznej inteligencji w trakcie potyczek. Czy się to komuś podoba, czy nie, kolorowe „kosmoczki”, z którymi malkontenci kojarzą tę serię, mogą być wzorem i przykładem na to, jak powinien radzić sobie inteligentny przeciwnik. Sensownie korzystają z wszelkich osłon, niespodziewanie uskakują, gdy zostaną wzięte na celownik, potrafią nawet zorganizować się w skutecznie działające grupy. Jest to szczególnie widoczne na wyższych poziomach trudności.
W opozycji do sprytu Covenantów jest Flood. Bezmyślna masa zmutowanych humanoidów, pchająca się w ilościach hurtowych wprost pod lufę naszego karabinu, jako żywo przypomina świt ery strzelanin pierwszoosobowych. Każdy, kto pamięta długaśny poziom biblioteki w wersji oryginalnej, gdzie Flood atakował nas setkami, przeżyje deja vu, bowiem pod tym względem nic się w remake`u nie zmieniło.
Mam wrażenie, że autorom udało się bardzo wiernie odtworzyć mechanikę rozgrywki oryginału. Samo wyczucie broni, sposób poruszania się, eliminacja przeciwników są takie, jakie pamiętam sprzed lat. Dla fanów będzie to nostalgiczny powrót, osoby, które po raz pierwszy zetkną się z tym tytułem, będą zaś miały okazję przekonać się, jak konsolowcy bawili się w czasach, kiedy na komputerach królował Quake III. Bo wbrew pozorom, aby ukończyć grę na poziomie heroic czy legendary, trzeba wykazać się nie lada „skillem”.
Kolorowe jarmarki
Inicjatywa, polegająca nie tyle na odrestaurowaniu starej gry, co jej faktycznym przygotowaniu od nowa, godna jest naśladowania. To kamyczek do ogródka wszystkich tych wydawców, którzy uważają, że – by zarobić kilka dolarów więcej – wystarczy podbić rozdzielczość i wydrukować nową okładkę. Ekipa 343Industries wykonała świetną robotę, zmieniając absolutnie każdy element stetryczałej oprawy graficznej. Modele obiektów są dużo bardziej złożone i powleczone zupełnie nowymi teksturami. Wprowadzono nowoczesne oświetlenie tam, gdzie go wcześniej nie było, a korytarze, czy to statku covenantów, czy podziemnych struktur, otrzymały zróżnicowany wygląd, dzięki czemu lokacje nie są aż tak nudne i przytłaczające jak wcześniej.
Bardzo dobrze prezentują się też miejscówki zewnętrzne, w których oddychamy świeżym powietrzem. Co prawda mam wrażenie, że nie jest to jakość wydanego w ubiegłym roku Halo: Reach, ale i tak jest całkiem nieźle. Co się szczególnie autorom chwali, to takie przygotowanie produktu, że za naciśnięciem jednego przycisku pada, niczym w czarodziejskiej krainie, w czasie rzeczywistym przenosimy się dziesięć lat wstecz. Otóż wystarczy w trakcie zabawy wcisnąć Back, by gra przełączyła się do wersji oryginalnej. Co prawda w podbitej rozdzielczości i na dodatek szerokoekranowej, ale wszystko pozostałe wygląda dokładnie tak jak na pierwszym Xboksie. Stajemy, patrzymy na ładny widoczek, wduszamy przycisk i bam, cofamy się w czasie. Kolejne bam i znowu jesteśmy w 2011 roku. To samo dotyczy oprawy audio. W dowolnym momencie możemy przełączać się pomiędzy oryginalną muzyką a jej wersją zremasterowaną. Różnicę słychać i czuć.
Szkoda więc, że gra nie jest remakiem idealnym, choć tak naprawdę niewiele jej do tego brakuje. Kuleje szczególnie animacja ludzi, a to, co widnieje na ich twarzach, nijak nie przystaje do współczesnych wymogów. Fatalne jest to, że gra zaczyna się właśnie od kilkuminutowego oglądania tego festiwalu sztywniactwa, co na dzień dobry, zanim jeszcze wystrzelimy pierwszy pocisk, może kogoś nastawić na „nie”. Przyznam, że trochę tak właśnie było ze mną i musiałem przejść chyba trzy czy cztery pierwsze misje, by owo złe wrażenie nieco się zatarło. Na szczęście sama akcja i jakość pozostałych elementów w pewnym stopniu rekompensują nieprzyjemność oglądania takich fizjonomii.
Miejscowemu zgłupieniu poddała się także inteligencja towarzyszących nam od czasu do czasu marines. Potrafią blokować sobie nawzajem przejścia czy biegać dookoła bez sensu. Zwykle są jednak dość skuteczni w walce. Gra nie ustrzegła się także kilku pomniejszych błędów – na przykład wejście na głębszą wodę skutkuje podziwianiem mało atrakcyjnych podwodnych widoków i w rezultacie koniecznością restartu.
W kupie raźniej
Nowością w kampanii jest możliwość przejścia jej w kooperacji z drugą osobą. To świetny pomysł na wydłużenie zabawy. Ale nie jedyny. Kupując rocznicową edycję Halo, wchodzimy także w posiadanie sześciu odrestaurowanych mapek multiplayer. Te same plansze można nabyć również oddzielnie na Xbox Live, a to dlatego, że w pełni integrują się z systemem matchmakingu Halo: Reach. Wydawca był na tyle miły, iż w pudelku z grą umieścił nawet fiszkę z kodami do darmowego ich ściągnięcia na dysk twardy konsoli, przez co płyty z Reach nie musimy wyjmować z napędu. Ponadto w pakiecie znalazła się nowa mapa przeznaczona dla trybu firefight.
Koniec i bomba...
Na zakończenie pozostaje odwieczne pytanie. Kupić czy nie kupić? Grę polecam oczywiście zagorzałym fanom (choć ci zapewne zdążyli już z pięć razy ponownie ją ukończyć). Także dlatego, że w samej kampanii przygotowano naprawdę trudne do wyszperania znajdźki, z których część w formie materiałów wideo przybliża nam uniwersum Halo. Dla pasjonatów, którzy do tej pory nie mieli okazji zetknąć się z tym tytułem, to dobra okazja, żeby prześledzić proces ewolucji gier. Jestem natomiast ostrożny w przypadku namawiania do nabycia CE osób lubiących po prostu odprężyć się przy strzelankach. Jak na ten gatunek jest to raczej tytuł staroszkolny, w którym nie uświadczymy filmowo poprowadzonej akcji i pokazu efektownych wybuchów. Ponadto mogą Was zniechęcić niektóre długie i nużące poziomy. Takie jak na przykład wspomniana wcześniej biblioteka. Która na dodatek często wymieniana jest jednym tchem z Master Chiefem jako element charakterystyczny tej produkcji.
g40st
PLUSY:
- stare, dobre Halo;
- nowe, całkiem przyzwoite Halo;
- zremasterowana (i świetna zarazem) muzyka;
- zintegrowany z Halo: Reach tryb multiplayer.
MINUSY:
- problemy ze sztuczną inteligencją towarzyszy;
- słaba animacja ludzi i ich twarzy;
- kilka pomniejszych błędów.