autor: Łukasz Malik
Dead Space - recenzja gry
Sztampowa fabuła, bezpłciowy bohater i kalka pomysłów z innych gier. Przed Wami Dead Space, najlepszy horror ostatnich lat i największe pozytywne zaskoczenie wśród tegorocznych gier!
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Sztampowa fabuła, bezpłciowy bohater i kalka pomysłów z innych gier. Przed Wami Dead Space, najlepszy horror ostatnich lat i największe pozytywne zaskoczenie wśród tegorocznych gier!
Twórcy nie dorabiali ideologii do swojego dzieła, nie obiecywali rewolucji, kamienia milowego w rozrywce elektronicznej oraz nawrócenia niewiernych. Oni po prostu postanowili zrobić kawał dobrej gry… I zrobili. Quentin Tarantino w jednym z wywiadów powiedział: „Widziałem w życiu tyle tytułów, że czasami sam już nawet nie wiem, czy daną rzecz sam wymyśliłem, czy też podświadomie zaczerpnąłem z cudzego pomysłu, który podsunęły mi wspomnienia.” Te same słowa mógłbym wsadzić w usta twórców Dead Space. Choć zapewne w ich przypadku wszystko było skrzętnie zaplanowane przez speców od badań rynku, to nikt nie będzie miał im za złe, że sposób narracji i rozwiązania są żywcem zaczerpnięte z Bioshocka i System Shocka, bohater milczy niczym Gordon z Half-Life, a fabuła to esencja Alien, The Thing i Event Horizon. Ale to tak naprawdę nieistotne, od pierwszego uruchomienia zostajemy wręcz wchłonięci przez tę doskonale skomponowaną mieszankę, zapominając, że praktycznie to wszystko już było. Nie przeszkadza nawet oklepana fabuła.
Statek wydobywczy Ishimura wysyła sygnał S.O.S. Odpowiadająca na wezwanie jednostka musi awaryjnie lądować na pokładzie górniczego kolosa (pierwsza niespodzianka), nie znajduje tam żywej duszy (druga niespodzianka) i atakują ją potwory (trzecia i nie ostatnia niespodzianka). Twórcy i tak ostro przełamali stereotypy, bo czarnoskóry bohater nie ginie jako pierwszy. Szacun. Tak naprawdę dużo więcej pokazano w zwiastunie, więc nie wieszajcie na mnie psów, że zdradzam kluczowe wydarzenia fabularne. Naprawdę nie przeszkadzało mi to, że wszystkie scenariuszowe zagrywki już gdzieś widziałem, nie wymagam od takiej gry wprowadzenia mnie w stan nirwany, jak podczas oglądania Odysei Kosmicznej Kubricka. Jednak główny bohater jest po prostu beznadziejny, niby szuka swojej ukochanej na statku, a cały czas chodzi zakuty w świecący strój spawacza i wykonuje polecenia wydawane przez pozostałych przy życiu kompanów, nie wypowiadając przy tym ani słowa. Tak niewiele brakło, by dorzucić do gry jeszcze więcej emocji. Ale tych na szczęście i tak jest pod dostatkiem.
Strach towarzyszy nam praktycznie na każdym kroku. Większość mechanizmów jeżenia włosów na głowie, do których przyzwyczaiły nas horrory i tu znalazła zastosowanie. Najbardziej przerażające są momenty, gdy słyszymy ryk potwora, którego jeszcze nie widzieliśmy, a w oddali mignie jego cień lub jego ręka nagle spróbuje dosięgnąć nas przez dziurę w ścianie. Czar oczywiście pryska, gdy przyjemniaczek staje przed nami w całej okazałości, ale tak to horrorach bywa, że boimy się nieznanego, tego, co może nadejść. Pod tym względem Dead Space nie zawodzi. Choć zdarzają się momenty, gdy walka przeradza się w zwykłą sieczkę, to balans pomiędzy eksplorowaniem przerażającego wnętrza Ishimury, zmaganiami z pojedynczymi potworami, a prawdziwą rzeźnią został doskonale zachowany.
System walki jest rewelacyjny. Mówiąc w skrócie: zapomnij o tym, co głosił od czasu Nocy Żywych trupów dziadziuś Romero i nie strzelaj w głowę. Podstawą sukcesu w walce ze złem na Ishimurze jest odcinanie kończyn. Przez pierwsze godziny gry sprawia to niebywałą frajdę, później staje się standardem. W dalszych etapach spotykamy przeciwników wymagających nieco innego podejścia, jednak żaden z nich nie sprawia wielkiego kłopotu. Jak to zwykle bywa, gigantyczni bossowie również mają swoje słabe punkty, którymi niekoniecznie bywają ich kończyny.
Przez cztery pierwsze poziomy byłem nieco zawiedziony tempem rozgrywki oraz powtarzalnością spotykanych wrogów, a gdy w piątym rozdziale powróciłem do centrum medycznego z drugiego chapteru (znienawidzony przez wielu backtracking), z niezadowolenia zacząłem mamrotać pod nosem. Jednak gra pokazała pazury... szpony... gigantyczne szpony. Tak naprawdę mógłbym Wam zaspoilerować całą fabułę i zbytnio nie zepsułoby to nikomu zabawy, jednak gdybym zdradził zastosowane przez autorów urozmaicenia rozrywki – to już inna bajka. Niektóre pomysły są po prostu doskonałe. Postaram się więc ogólnikowo przybliżyć mechanikę, gry – bo przy pełnym wykorzystaniu jej patentów zbudowano naprawdę genialne poziomy.
Całość obserwujemy okiem kamery zawieszonej za plecami Isaaca (oj… nie przedstawiłem go na początku recenzji? Hmm, jak pisałem to nieistotne, koleś i tak nic nie mówi). A zatem kamera wisi sobie za jego plecami, a interfejs… nie ma interfejsu! Pasek życia wyświetlany jest na kombinezonie, zapas magazynka widzimy na broni, a ekwipunek, misje, mapy to hologram. Rozwaliła mnie cut-scenka, w której przed oczyma miałem wyświetlony filmik nagrywany komórką przez moich towarzyszy niedoli, a za szybą mogłem obserwować ich gesty z zupełnie innej perspektywy, zachowując przy tym pełną swobodę ruchów.
Kombinezon bohatera to osobna para kaloszy i to kaloszy dość ciężkich. Może nie wygląda przekonująco, a Issac na pewno nabawi się na starość garba, jeżeli wystąpi jeszcze w kilku sequelach. Jednak w walce sprawdza się doskonale, więc gdy tylko nadarza się okazja, zwiększamy jego poziom w napotkanych sklepach. Domyślnie spacją nadeptujemy mutantowi na odcisk, a lewym przyciskiem myszy zadajemy cios. Choć ja podczas rozgrywki nie preferowałem walki w zwarciu, bo była ona po prostu trudniejsza, to zapewne wielu graczom spodoba się niezwykle brutalny sposób jej prowadzenia. Tutaj muszę delikatnie zdradzić co nieco smaczków… wybaczcie. W pewnym momencie spotykamy potwora, którego (w dużym uproszczeniu) nie możemy zabić. Poświęćcie jedno wczytanie stanu gry i zobaczcie, jak genialnie nabija Was na swoje szpony. Naprawdę nie jestem zwyrodniałym miłośnikiem przemocy, ale ten element zasługuje na wzmiankę i oklaski dla twórców.
Moim ulubionym narzędziem zagłady był Plasma Cutter, którego otrzymujemy w pierwszych pięciu minutach gry. Broń upgrade’ujemy za pomocą znalezionych na mapie krążków (możemy je też kupować za dość pokaźną sumkę w sklepach). W kilka rozdziałów zwiększyłem do maksimum poziom jego obrażeń i towarzyszył mi przez większą część przygody, choć oczywiście zdarzały się momenty, w których okazywał się zupełnie bezużyteczny i musiałem skorzystać np. z miotacza ognia. Do tego dochodzą jeszcze moce, które najłatwiej przyrównać do plazmidów z Bioshocka. Spowolnienie i telekineza to nie tylko nasi sprzymierzeńcy w walce, ale także narzędzia do rozwiązywania rozmaitych zagadek. Gdy dorzucimy do tego poziomy z zerową grawitacją lub te rozgrywające się na otwartej przestrzeni kosmicznej, powstanie niewiarygodna mieszanka. Od razu pragnę ugasić zapędy tych, którzy chcieli sobie swobodnie podryfować w stanie nieważkości. Nasz magiczny kombinezon posiada magiczne magnetyczne buty, które przyklejają nas do ścian, rola gracza sprowadza się jedynie do wskazania kierunku, w którym można oddać skok. Niemniej i tak zabijanie potworów na otwartej przestrzeni to nie lada frajda.
Pozytywnie zaskakuje czas rozgrywki. Dead Space nie jest tytułem tak intensywnym jak Call of Duty 4 i niejako zmusza do dogłębnego eksplorowania zakamarków Ishimury. Raz, że w szafkach, skrzyniach czy innych schowkach znajduje się masę przydatnych przedmiotów, które możemy wykorzystać albo sprzedać w sklepie, a dwa, gdy jesteśmy dozbrojeni, walka okazuje się dużo łatwiejsza. Między poziomami poruszamy się za pomocą kolejki, a w znajdywaniu drogi pomaga trójwymiarowa mapa oraz wywoływana klawiszem B podpowiedź, która wskazuje właściwą ścieżkę niczym minimapa z Fable II.
Pecetowa wersja Dead Space została przygotowana nader przyzwoicie. Chociaż widać, że u jej podstaw legły edycje konsolowe, to nie czuć, że dostajemy konwersję na odczepnego, do jakich przyzwyczaił nas np. Capcom. Co prawda, manewrowanie ekwipunkiem podczas walki nie należy do najprzyjemniejszych, ale nie wpływa na odbiór całości. Gra chodzi bardzo płynnie, możemy sami do swoich potrzeb dostosować czułość myszy i obłożenie klawiszy. Niby w rdzennie pecetowych grach to standard, ale w wykonanych na odczepnego konwersjach niekoniecznie. W tym wypadku nie ma o tym mowy. Mimo to po premierze zabieram się za wersje na konsole.
Przestrzenny dźwięk w tej grze to jeden z głównych „budowniczych” nastroju. Jeżeli gracie na małym monitorze, przy dziennym świetle i słabych głośnikach stereo, nie dziwcie się, że ciarki nie przechodzą Wam po plecach. Zwłaszcza że oprawa audio to jedna z mocniejszych stron tej produkcji (tak naprawdę z ręką na sercu trudno wskazać te naprawdę słabe strony). Choć w ścieżce dźwiękowej nie znajdziemy motywów, które zapadają w ucho, to w połączeniu z odgłosami otoczenia i rewelacyjna grą aktorów, za całość oprawy audio należy się najwyższa ocena. Brawo!
Dead Space nie wznosi się na artystyczne poziomy Bioshocka, nie wprowadza rozwiązań rewolucyjnych dla rozgrywki ani jej zbytnio nie udziwnia. Ma jednak w sobie to COŚ, ducha grywalności, niebywałej intuicyjności splecionej z doskonałymi rozwiązaniami dawno wymyślonymi przez mistrzów gatunku. To nie jest jednak typowy, solidny średniak. W świecie w którym wszystko już było, brakuje gier, filmów, które z wyczuciem korzystają z dorobku poprzedników, nie próbując przy tym na siłę wymuszać pseudorewolucyjnych rozwiązań. Dead Space właśnie taki jest, niebywale solidny, wyważony i dopracowany. To piękna, przerażająca i absorbująca gra.
Łukasz „Verminus” Malik
PLUSY:
- klimat;
- doskonały interfejs;
- balans rozgrywki;
- broń;
- przeciwnicy;
- oprawa graficzna;
- dźwięk, muzyka, głosy;
- przyzwoity czas rozrywki.
MINUSY:
- sztampowa fabuła;
- bezpłciowy, milczący bohater.