autor: Borys Zajączkowski
Crime Scene Manhattan - recenzja gry
Dynamiczna gra wyścigowa nawiązująca do tak popularnych tytułów jak GTA, Midtown Madness czy Driver. Wcielamy się w rolę Glorii, zawodowej morderczyni, której nie wiedzie się ostatnimi czasy zbyt dobrze.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Pomysł prowadzenia taksówki po ulicach wielkiego miasta sam w sobie jest atrakcyjny, a podany w postaci gry komputerowej rokuje nadzieje na dobrą zabawę. Zwłaszcza jeśli tym wielkim miastem jest najbardziej miejska dzielnica najbardziej miejskiego spośród miast. Różnie jednak może wyglądać droga od pomysłu do efektu i wiele może się podczas niej zgubić. Pół biedy jeśli autorzy zgubią wyższe idee – na nie i tak wielkiego popytu obecnie nie ma. Przykrość zaczyna się wtedy, gdy coś nawali u podstaw, a podstawą jazdy samochodem jest wygoda kierowania nim.
Miasto tysiąca wieżowców
Manhattan zawarty w grze został zaprojektowany z rozmachem. Jest rozległy, wzdłuż szerokich ulic wznoszą się różnorodne budynki, po chodnikach spacerują piesi oraz policjantki, których jest tu zastraszająca ilość, a po samych ulicach jeździ (częściej: stoi na światłach) stosunkowo dużo samochodów. Wszystko to ma dane po temu, by robić duże wrażenie, lecz nie dzieje się tak przede wszystkim za sprawą prymitywnej jak na dzisiejsze czasy grafiki. Budynki wyglądają jak kartonowe pudełka, piesi są kanciaści jak figurki origami, a nastroju przygody nie ma.
Przychodzi mi na myśl rodzima, bardzo dobra gra sprzed ponad trzech i pół roku – „Crime Cities”. Pomysł niejako podobny: wielkie miasto (tam: wielkie miasta), poruszający się po nich samochód (tam: latający po nich), uzbrojony i wyjęty spod prawa. „Crime Cities” zdobywały laury za grafikę i chociaż fabułę (mimo, że maczał w niej palce Eugeniusz Dębski) miała mizerną, emanował z niej nastrój tajemniczości. „Crime Scene – Manhattan” nawet w dwutysięcznym roku miałyby kiepską szansę zrobić grafiką wrażenie, o klimacie nie wspominając. Średnio utalentowany posiadacz aparatu cyfrowego byłby w stanie osiągnąć podobny efekt przy użyciu freeware’owego programu do projektowania ogrodów.
Nerwy policjanta
Samochód prowadzić daje się na różne sposoby, lecz dwa spośród nich są szczególnie godne wymienienia: w zgodzie z przepisami ruchu oraz bardziej oryginalnie. Stosowanie pierwszej z tych technik nie ma w grze najmniejszego uzasadnienia, gdyż limity czasowe narzucone na wykonanie poszczególnych misji zostały precyzyjnie wyliczone. O ile dobrze pamiętam z fizyki, czas dotarcia do celu to iloraz drogi przez prędkość maksymalną, czy coś koło tego. Oryginalność zaś objawiająca się kilkukrotnym przekraczaniem dozwolonej prędkości nieuchronnie ściąga na kierowcę zainteresowanie stróżów prawa. Ci zaś (te – w „Crime Scene Manhattan” mamy do czynienia raczej z policjantkami) okazują swoje zniesmaczenie otwierając ogień do pirata drogowego z broni ręcznej tudzież rakietowej.
Wykonanie większości misji w grze polega więc na lawirowaniu pomiędzy samochodami stojącymi w korkach a eksplodującymi wokoło pociskami. Samochód prowadzony przez gracza nie należy wprawdzie do najdelikatniejszych, niemniej jednak w połączeniu z fatalnym sterowaniem oraz przycinającym się od czasu do czasu enginem (gry) bywa to nie lada sztuką. Na domiar złego piesi poruszający się po chodnikach, na widok zbliżającego się samochodu gracza wykazują zachowanie charakterystyczne dla kurczaków – rzucają się w panice na drugą stronę ulicy, czyli prosto pod koła.
Sterowanie samochodami w „Crime Scene Manhattan” jest co najmniej dziwaczne – wszystkie maszyny reagują na wydawane polecenia z odczuwalnym opóźnieniem. Hamulec ręczny, zdecydowanie ulubiona zabawka kierowców, praktycznie nie nadaje się do niczego, gdyż zachowuje się tak, jakby blokował wszystkie koła. Tym samym korzystanie z niego mija się z celem. Z początku sądziłem, że u źródeł wszelkich niewygód legła niezbyt udana próba odtworzenia realiów kierowania amerykańskimi limuzynami na gumowym zawieszeniu, lecz i ta teoria upadła, gdy okazało się, że zasada dziwaczności odnosi się również do aut sportowych – z natury twardych w prowadzeniu. Pozostała teoria, iż sterowanie w grze jest po prostu spaszczone.
Tego, jak bardzo irytujące jest gubienie klatek przez gry wyścigowe, nikomu wyjaśniać nie trzeba. Nie podobna utrzymać samochodu nawet na prostej drodze, jeśli co chwilę tracimy nad nim panowanie. W „Crime Scene Manhattan” jest to zaś jeszcze bardziej irytujące, gdyż po pierwsze przytrafia się w najmniej stosownych momentach – przeważnie wtedy, gdy policja otwiera ogień – a po drugie naprawdę skromny wygląd gry nie uzasadnia najmniejszych problemów z pokazaniem czegokolwiek na ekranie.
Jedź za strzałką
Niby-historia opowiedziana w grze nie tylko urąga dowolnie nikłemu poczuciu smaku, lecz nawet jako pretekst służący wykonywaniu następujących po sobie misji ma się kiepsko. Każde czekające gracza zadanie sprowadza się do podążania w kierunku wskazywanym przez zawieszoną na ekranie strzałkę, z uwzględnieniem układu ulic lub przynajmniej chodników. Czasami podyktowane jest to koniecznością przewiezienia takiego czy innego kumpla z miejsca na miejsce, czasami rzecz idzie o zabieranie z ulic klientów i zarabianie pieniędzy.
Posługiwanie się kilkoma rodzajami broni nie daje satysfakcji, gdyż efekty jej użycia są nijakie, a w każdym razie mniej ciekawe niż zwyczajny karambol. Na niewielki plus należy grze zaliczyć model zniszczeń zarówno samochodów, jak również niektórych obiektów stojących wzdłuż drogi – z bryzgającymi krwią pieszymi włącznie. To, że samochód potrafi przekoziołkować również cieszy, ale tak naprawdę cieszy tylko dlatego, że „Crime Scene Manhattan” ma poza tym niewiele do zaoferowania.
Uzbrojenie pojazdów oraz kilka rodzajów przeważnie chwilowych ulepszeń pojawia się w grze w postaci porozstawianych po ulicach bonusów. Są wśród nich karabiny maszynowe, rakiety sterowane, granaty lub hiper-odporność na kolizje. Ta ostatnia jawi się najużyteczniejszą spośród wszystkich, gdyż pozwala jechać prosto i rozbijać wszystko w drobny mak, co stanowi remedium na fatalnie zachowujące się w zakrętach maszyny.
Hmm...
Z każdego kąta „Crime Scene – Manhattan” łypią tak tandetne pomysły na pozyskanie uwagi, że aż głupio je wymieniać... Manhattan, wiadomo, mekka poszukiwaczy szybkiego zysku. O łamaniu prawa i graniu policji na nosie również każdy nastolatek w dresie śni po nocach. Za kierownicą szybkich, uzbrojonych samochodów zasiada cycata blond morderczyni, która na screenach pojawia się w towarzystwie giwery w rozmiarze oczekiwanym. Abstrahując od tego, że należy wystrzegać się stereotypów, nie da się nie zauważyć, jak bardzo ta gra jest niemiecka... :-)
W zasadzie jedyne, co mile zapada w pamięć po wyjściu z „Crime Scene Manhattan”, to muzyka. Ciężka, elektroniczna – taka, jaką Niemcy dobrze robią od czasu pojawienia się syntezatorów. Fabuła, jeśli godzi się w tę grę mieszać tak poważne słownictwo, opiera się na uciekaniu wte i wewte przed policją, robiąc przy okazji krociowe i nieco drobniejsze interesy. Mimo tego, iż świetnie wiadomo, o co chodzi, ciśnie się na usta pytanie... ale o co chodzi? Odpowiedź, że gra po prostu się nie udała, jest bowiem wyjątkowo niezadowalająca.
Shuck