autor: Krzysztof Gonciarz
Burnout Paradise - recenzja gry
Możesz być zatwardziałym pecetowcem albo - przeciwnie - grać tylko na handheldach - to bez znaczenia. Burnout Paradise.
Od redakcji: niedawno na naszych łamach ukazała się Video Recenzja Burnout Paradise. Polecamy ją waszej uwadze.
Burnout. Trudno się było nie zetknąć z tym tytułem w ciągu ostatnich kilku lat. Każdemu chyba przynajmniej coś obiło się o uszy, a co bardziej wnikliwi może nawet zarejestrowali, że jeśli arcade’owe wyścigi, to tylko od Criterion Studios. Z grubsza. No ale taka prawda – fani rozwijania kosmicznych prędkości bez myślenia o konsekwencjach ewentualnego wypadku wiedzą w czym rzecz. Najnowsza odsłona tego cyklu, a pierwsza na next-geny, zrywa z częścią dotychczasowych założeń i stawia na ambitny, choć banalny slogan „otwartego świata”. Nie mamy tu więc cyklu wyścigów, wyraźnie wydzielonych tras, ani trybu kariery w klasycznym rozumieniu. Jest tylko Paradise City. Gdzie trawa jest zielona, dziewczyny piękne, a Chinese Democracy w sklepach.
Od razu po uruchomieniu gry zostajemy przeniesieni na jedną z ulic miasta. Odbieramy tylko zdezelowany wrak ze złomowiska i możemy ruszać w trasę. Już na samym początku możemy dostać się w praktycznie każdy, najdrobniejszy zakątek tejże metropolii. Nie ma tu żadnego sztucznego podziału na poziomy czy dzielnice (choć mosty i tak są połamane niczym w GTA – tyle tylko, że rzekę możemy z łatwością przeskoczyć). Z jednej strony to dobrze, bo pierwsze wrażenie jest nader pozytywne. Problem zaczyna się w momencie, gdy już trochę się po okolicy pokręcimy i stwierdzimy, że widzieliśmy już wszystko. Nie jest to rzecz jasna odczucie słuszne, ale fakt faktem – żadnego specjalnego szoku wizualnego już nie przeżyjemy. Miasto jest całkiem spore, ale jego urok nie tkwi w powierzchni, tylko w niezliczonej liczbie zakamarków, takich jak skocznie czy drogi na skróty. Trzeba się z tą myślą oswoić, godząc zarazem na brak szczególnych zaskoczeń już po okresie początkowego zapoznania się z topografią.
Wszystkie konkurencje, w których możemy brać udział, rozsiane są po mapie pod postacią znaczników. Zazwyczaj umieszczone są one na skrzyżowaniach – podjeżdżamy na takie, zatrzymujemy się i nie puszczając hamulca dodajemy gazu – wyścig włączy się automatycznie. Równie prosta jest rezygnacja z udziału w jakiejkolwiek imprezie; kiedy widzimy, że nie mamy już szans na zwycięstwo, po prostu stajemy na chwilę w miejscu. Tak banalne, że aż dziw. No ale dobrze: konkurencje. Nie można tu narzekać na monotonię. Podstawowym typem zawodów są oczywiście standardowe wyścigi, w których dostajemy namiary na start oraz metę (czasami jakiś checkpoint po drodze), a od nas tylko zależy, jak przemieścimy się w jednego punktu do drugiego. Czasami opłaca się jechać za tłumem (spychanie przeciwników z trasy ładuje nam dopalacz, więc to niegłupie), czasami lepiej poszukać jakiegoś sprytnego skrótu. Ogólnie, jest sympatycznie, choć przynajmniej na początku nieco zbyt często trzeba spoglądać na mapę (przycisk BACK na X360). Jej miniaturka w prawym-dolnym rogu ekranu nie rozwiąże nam żadnej zagwozdki, więc do momentu oswojenia się z układem ulic skazani jesteśmy na kilkusekundowe przestoje w akcji.
Cóż mamy dalej. Jest tryb Marked Man, w którym wszyscy pozostali uczestnicy próbują zniszczyć naszą brykę, a my musimy bezpiecznie dojechać do mety. Jest też Road Rage, gdzie to my dostajemy misję zlikwidowania pewnej liczby oponentów. Jak przystało na nowoczesną, arcade’ową samochodówkę, nie mogło zabraknąć konkurencji bazującej na trickach. Nazywa się to Stunt Run, a polega na wykręcaniu obrotów, salt i innych dziwnych figur przy pomocy znajdujących się tu i ówdzie skoczni (przeważnie). No i spoko. Poziom trudności zabawy w każdym z wymienionych trybów rośnie wraz z liczbą ukończonych imprez danego typu. Nie ma więc niebezpieczeństwa, że po zrobieniu trzeciej z kolei licencji z całkowitym pominięciem np. Stunt Runa, od razu zostaniemy rzuceni na głęboką wodę. Jak się tak zastanowić, to pełno w tym Burnoucie znamion bardzo logicznego i zapobiegliwego myślenia ze strony programistów.
Niejako obok wymienionych trybów znajduje się gadżet o nazwie Showtime. Jest to taki absurdalny, dziwaczny dodatek, który aktywować możemy w każdym momencie gry (nawet w trakcie wyścigu) przez jednoczesne wciśnięcie LB i RB. Nasze auto wpada wówczas w irracjonalny, nieważki lot, w którym niszczy wszystko na swojej drodze. Im więcej cywilnych samochodów zahaczymy i tym samym zmasakrujemy – tym lepiej. A w ogóle idealnie, jeśli trafi się nam autobus, albo odbijemy się od ziemi tak, żeby trafić w jakiś ciekawy billboard. Punkty polecą same, cud miód i orzeszki. Wygląda to ze wszech miar głupio – „głupio” w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Po prostu nie wszystko musi mieć sens, byle bawiło.
Rozwój kariery sprowadza się do zdobywania kolejnych typów licencji. Gra mówi nam, że następną kategorię prawka zdobędziemy po wygraniu np. 20 kolejnych konkurencji – i to w zasadzie wszystko. Nie ma tu żadnej narracji czy prowadzenia na rękę. I bardzo dobrze, bo silnikiem napędowym tego typu gier musi być rozgrywka par excellence. Musimy czuć, że każdy kolejny wyścig sprawia nam przyjemność, nie zastąpią tego żadne fabularne protezy. Autorzy Paradise byli tego świadomi i nie mydlą nam oczu niczym, co niepotrzebne. Nie ma tu tuningu, customizacji alufelg czy innych bzdetów, którymi zwykle się odciąga uwagę graczy od meritum sprawy. Jeśli chcesz zmienić kolor wozu, proszę, przejedź przez salon lakierniczy, możesz to zrobić nawet w trakcie wyścigu (nie trzeba się zatrzymywać). Chcesz zdobyć nowe auto? Wypatrz coś ciekawego na mieście i zepchnij kierowcę na jakiś betonowy słup, a swoje trofeum odbierzesz na złomowisku. Patrzysz na menu Burnouta i zastanawiasz się, co tu tego tak mało. Nic bardziej mylnego. Do minimum ograniczono formalności, mięsiwa jest pod dostatkiem.
Singiel singlem, ale prawdziwa zabawa w Paradise zaczyna się dopiero po przejściu na Xbox Live. Dokonujemy tego niesamowicie prosto – wciskamy jeden z kierunków na „krzyżyku” i wybieramy opcję dołączenia do gry (lub hostowania jej). Po kilku sekundach w mieście pojawiają się inni gracze. Rewelacja! Roboty jest tutaj mnóstwo. Mamy analogiczny zestaw trybów rozgrywki z singla (zabrakło tylko Road Rage), a ponad te gigantyczny zestaw wyzwań do ukończenia. Będzie ich zdaje się 300. Podzielone są one według liczby graczy potrzebnej do ich zrealizowania: 50 zadań dla 2 graczy, 50 dla 3 i tak dalej. Widać, że autorzy dużo serca włożyli w wymyślanie tych sub-questów; mimo że jest ich taka masa, to wszystkie zdają się mieć sens. A jak już jesteśmy przy multiplayerze, nie sposób nie wspomnieć o mugshotach, czyli zdjęciach robionych graczom na gorąco w momencie kraks (konieczne jest oczywiście posiadanie kamerki do konsoli). Zdjęcia zepchniętych na pobocze i zmasakrowanych przeciwników po pewnym czasie zaczynają nam tworzyć gustowny albumik, który można w ramach wspominania starych, dobrych czasów przekartkować.
Graficzna strona gry już przy pierwszym kontakcie wciska w fotel. Zebrać paru ludzi wokół telewizora, odpalić Burnouta i tylko czekać na ich chóralne „Uuu!”, „Łaaa!”, „Eeeee!” przy każdej kraksie. Ilekroć się bowiem w coś, za przeproszeniem, wrąbiemy, naszym oczom ukaże się iście sadomasochistyczny replay, gdzie w głównej roli wystąpią trzaskające szyby i wyginająca się blacha. Tak przy okazji – nietrudno się domyślić, dlaczego w takich okolicznościach zrezygnowano z umieszczania w pojazdach wirtualnych ludzików, hyhy. No ale. Wszystko tutaj jest po prostu cool. Począwszy od designu wszystkich menusów, poprzez filtry kolorystyczne (sprawdźcie niebieskie cienie na górze i dole ekranu), a na animacji i efektach specjalnych skończywszy. Modne i na czasie – jak to od EA. Podobnie jest z muzyką, wśród której znajdziemy przebłyski popkulturowej świadomości amerykańskich decydentów. Na pierwszym planie LCD Soundsystem (Us v Them), czyli przypuszczalnie jedna z najbardziej cool osób na świecie wraz z zespołem. Heh. Ciągle słyszę tylko, że kogoś denerwuje co rusz dochodzący do głosu DJ radiowy (ze stacji o dźwięcznej nazwie Crash FM). Mnie osobiście nie.
Arcade – jak tu nie kochać tego słowa, tej podpory wszystkich gier wideo, które kiedykolwiek ujrzały światło dzienne. Nawet największy pecetowiec-konserwatysta jest w stanie usiąść przed Paradise na kilkanaście minut i świetnie się bawić. Bez myślenia o tym, że nie można tu regulować twardości zawieszenia. Nie no, trochę się nabijam, ale Burnout zaiste jest tego typu grą: przemówi do każdego, małego i dużego. Jedni odnajdą w nim idealny sposób na krótki, niezobowiązujący relaks, inni natomiast rozpłyną się w zatrzęsieniu Achievementów i wyzwań do ukończenia w multiplayerze. Gry na konsole są drogie – za drogie. Ale za niektóre z nich warto zapłacić te dwie, ciężko zarobione stówy. Burnout Paradise jest właśnie taką niektórą.
Krzysztof „Lordareon” Gonciarz
PLUSY:
- mnóstwo frajdy;
- miasto pełne zakamarków;
- olbrzymia liczba wyzwań w multiplayerze;
- oprawa audiowizualna, z akcentem na kraksy.
MINUSY:
- brak „stopniowania napięcia” – od razu widzimy całe miasto.